Jednak wiedział, że zbójcy z Przełęczy Zdechłej Krowy, na pozór pochłonięci jadłem, również szykowali się do bitki. Lusztykowi palce niespokojnie chodziły na krawędzi misy, jak zwykle przed walką. Osacznik żuł źdźbło trawy, błyskając zębami spopod nawisu szpakowatych wąsów, ale jego prawica była zaciśnięta na polanie. Cherchel zdjął baranicę i odblask płomieni grał na jego grubym pasie z żelaznych klamer. Wekiera przeciwnie, jakoby skostniały od mrozu, naciągnął się na siebie burą końską derkę. Nie miał ulubionej maczugi z jesionowego drewna, lecz zbójca wiedział, że pod wytartym pledem skrywa potężny kiścień z sześcioma żelaznymi łańcuchami; rozbijał nim ludzkie czaszki z łatwością, z jaką gospodyni tłucze skorupkę jajka. Chąśnik pomorckim zwyczajem miał na pewno pod kapotą dobry mieczyk i korda, ale zbójca wciąż się wahał. Z dawien dawna nie widział towarzyszy w walce, a tamtych było dziewięciu. Dziewięciu doświadczonych najemników, przygotowanych do bitki i usadowionych wyżej. Na domiar złego ich przywódca trzymał w garści Nieradzica, zasłaniając się sprytnie od ciosu nożem.
Żeby chłopaka choć na chwilę puścił, pomyślał zbójca. Na jedną krótką chwilę…
– Ejże, zazdrość cię sparła? – Drab przymrużył oczy. – Nie strachaj się, stary, my tylko pofiglujem trochę i zaraz ci gaszka oddamy, nienaruszonego. Niechże ci się potem na podołku wypłacze, jak go będziesz zacieszać… – chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wtedy właśnie Nieradzic szarpnął się mocniej, po czym plunął najemnikowi prosto w twarz.
– Ty ścierwo! – ryknął zaskoczony mężczyzna i walnął chłopaka na odlew tak mocno, że ten poleciał w tył kilka kroków i upadł pomiędzy drwa, ułożone na stosie obok paleniska.
Wówczas nagle coś śmignęło w powietrzu i wąskie ostrze sztyleciku Cherchela wbiło się żylastemu prosto w gardło. Zabulgotał ustami pełnymi krwi, lecz nikt go już nie słuchał.
Któreś z dzieci na piecu rozwrzeszczało się przeraźliwie i zaraz zamilkło, nakryte szczelnie derką przez rozsądniejsze rodzeństwo.
Osacznik zakręcił pod powałą płonącą głownią i z rykiem runął na najemników. Rozrzucane drwa potoczyły się po klepisku, sypiąc wokół iskrami, od których natychmiast zajęły się sukno i słoma. Gospodyni z piskiem rzuciła się zalewać wodą z cebrzyka, ale któryś ze zbójców, chyba Wiekiera, odpędził ją potężnym kopniakiem. Kobiecina zaskowytała głucho i skulona wpół, przewróciła się na tlące płótno. Jej mąż okazał się sprytniejszy. Na pierwszy odgłos bitki zniknął, jakby go wymiotło z izby.
W izbie było tak ciasno, że Twardokęsek ledwie zdołał się uchylić przed wielkim bierwionem w ręku Osacznika. Widział, jak straszliwy korbacz Wekiery gruchocze łeb człeka, który przydybał przy wozach Nieradzica. Ale samego chłopaka zbójca nie zdołał dojrzeć. Miał nadzieję, że dzieciak przytomnie odczołgał się gdzieś w bok, pod ścianę, bo łacno mogli go w bitce stratować.
Pomimo śmierci przywódcy najemnicy bardzo szybko przyszli do rozumu. Przewrócili stół na sztorc, zastawili go ławą i skryli się pod ścianą, ciskając ku zbójcom ogryzionymi kośćmi i glinianymi misami. Nie docenili jednak rozjuszonego Osacznika. Kopiennik wyrżnął raz i drugi bierwionem w blat. Gdy nie odniosło to żadnego skutku, prócz wzbudzenia niejakiej wesołości wśród najemników, odrzucił głownię i z gołymi rękami rzucił się naprzód.
– Poczekaj! – wrzasnął za nim Cherchel, który wygarniał już żelaznym hakiem rozpłomienione bierwiona z paleniska, aby je sprytnie podłożyć pod stół i ławę, osłaniające drabów.
Zbójca skinął głową – było mu wszystko jedno, czy chata zgorzeje ze szczętem, skoro tym sposobem mógł bez trudu i znoju wykurzyć napastników zza zapory. Inni kamraci z Przełęczy Zdechłej Krowy takoż w lot podchwycili pomysł skalmierskiego barda; podpalali gałęzie i z daleka ciskali nimi w drabów, niepomni na przeraźliwe zawodzenia kobieciny, która zdołała się podnieść z płonącej słomy i dusiła ją mokrym kożuchem któregoś ze zbójców. Jednak Osacznik nie obejrzał się nawet. Blask ognia padł na jego wykrzywioną od wysiłku gębę, kiedy chwycił skraj dębowego stołu. Twardokęsek zobaczył, jak nabrzmiewają węzły mięśni na jego chudych ramionach. Napiął grzbiet, stół drgnął z lekka, zachwiała się ustawiona na nim ława.
– Prędzej ci, dziadu, krzyż pęknie! – zarechotał jeden z najemników.
Osacznik skurczył się w sobie, zaparł nogami w klepisko i jeszcze raz szarpnął za blat. Jego plecy wygięły się w łuk i przez moment zbójca miał wrażenie, że zaraz złamią się wpół, wedle przepowiedni draba. Jednak Osacznik stęknął tylko głucho, z głębi trzewi, i nagle ciężki stół wyprysnął w powietrze, a ława spadła na zaskoczonych najemników.
– Na psubratów! – zawył cienkim głosem Cherchel, rzucając się do przodu.
Wekiera i Chąśnik skoczyli za nim, jeden z okrwawionym kiścieniem, drugi z szerokim pomorckim mieczem. Ale nim dopadli tamtych, zza krawędzi ławy wysunęło się ostrze zakrzywionej żalnickiej szabelki i cięło Osacznika na ukos od nasady ramienia w poprzek brzucha. Grasant zaskowyczał cienko i padł na polepę, pod nogi nadbiegających kamratów.
Twardokęsek poślizgnął się na krwi i byłby pewnie upadł, gdyby go Lusztyk nie podtrzymał za łokieć. Zachwiał się jednak, zatoczył i stracił impet. Mało brakło, a byłby życiem przypłacił chwilę nieostrożności, bo przyparci do ściany najemnicy bronili się desperacko. Ktoś dźgnął zbójcę podstępnie włócznią pod żebro, ale niezbyt dotkliwie, bo gruba baranica wyhamowała ostrze. Pomorcki miecz śmignął mu tuż przy głowie, gdy Chąśnik ciął przez szyję człeka z włócznią.
– Kudy się pchasz, durny! – warknął Pomorzec, wymierzając Twardokęskowi pod żebro takiego kuksańca łokciem, że aż mu przez chwilę w oczach pociemniało.
Żelazny łańcuch Wekiery z trzaskiem opadł na czerep szpakowatego najemnika, który na darmo uniósł miecz, aby się zasłonić przed ciosem. Coś chrupnęło paskudnie, krew prysnęła zbójcy na twarz. Zanim się opamiętał, wykrzywiony Wekiera odtrącił go i ruszył ku młodziakowi, który przywarł plecami do ściany i z grozą na obliczu obserwował efekt ciosu kiścienia.
– A ja? – rozdarł się Twardokęsek. Schwycił Wekierę za kożuch, ale równie dobrze mógł próbować powstrzymać młyński kamień. – Mój jest wedle starszeństwa!
Zbrojny skulił się wyraźnie, ale próbował nadstawić miecza. Trzymane oburącz ostrze drżało.
– Trza się było pospieszać – zarechotał zwalisty grasant, strząsając z siebie Twardokęska jak rzepa.
Kiścień mignął jeszcze raz, odbijając płomienie. Chłopak zawył. Krótko.
Zbójca coraz bardziej rozgoryczony, ogarnął izbę szybkim spojrzeniem. Najemnicy byli już dobrze przerzedzeni bitką. Cherchel z długim kordem i kudłatym kożuchem owiniętym wokół lewego ramienia skakał wokół jasnowłosego draba. Ten wzrostem przewyższał barda niemal o głowę i trzymał w ręku pokaźny żalnicki szarszun, jednak z najwyższym trudem parował ciosy małego minstrela.
– Nie oddam! – wystękał bard, uchylając się spod ostrza, i dla poparcia słów kopnął zbójcę w kostkę. – Innego sobie poszukaj. Paszoł won!
Lusztyk tylko wzruszył ramionami i uniósł wyżej rudowłosego młodzieńca, który wcześniej szydził z Nieradzica. Zbrojny wił się w jego uścisku i wierzgał, twarz mu posiniała, a oczy wyszły z orbit, kiedy skalmierski dusiciel powoli zaciskał palce.
– Z wprawym wyszedł – skwitował z niezadowoleniem, po czym szarpnął gwałtowniej rudego za szyję, kark mu chytrze skręciwszy, i cisnął trupa na ziemię.
Twardokęsek aż zgrzytnął zębami, bo znienacka taka go ogarnęła ochota do bitki, że ledwo się hamował, aby nie wbić kordzika w któregoś z kamratów. Szczęściem dojrzał, jak w załomie u pieca Chąśnik ogania się mieczem przed dwoma ostatnimi najemnikami. Tymczasem Cherchel uporał się ze swoim przeciwnikiem i wszyscy kamraci z Przełęczy Zdechłej Krowy gapili się na walczących jak stado psów, warczące nad pojedynczą kością. Pomorzec obejrzał się na moment, widać odgadując myśli kamratów.
– Dobra, ale tego starszego – rzucił przez zaciśnięte zęby.
– Mój! – rozdarł się radośnie Twardokęsek i rzucił się ku nim przez izbę.
– Zawżdy jeno ty i ty! – krzyknął za nim z niechęcią Cherchel. – Chytrusie stary.
Zbójca nie słuchał wyrzekań kamratów, lecz owładnięty bitewnym zapałem zagalopował się krzynę. Chciał najemnika nieco kordzikiem na żebrach naznaczyć, aby potem tym łacniej wyśpiewał, kto ich tu nasłał i dla jakiej przyczyny. Widząc go, zbrojny skulił się jednak i w bok usiłował uskoczyć, ale tak nieszczęśliwie, że zawadził zbójcę o bark. Zwalili się na polepę i ani się zbójca obejrzał, jak jego kordzik wbił się w pierś przeciwnika. Ten zagulgotał coś słabo, kopnął dwa razy nogami i zdechł. I na tym się cała potyczka zakończyła, bo Chąśnik też znudził się wreszcie i utrupił swoją ofiarę krótkim, eleganckim cięciem przez czerep.
– Aleś był wyrywny – zakpił ze zbójcy, pomagając mu dźwignąć się z ziemi. – Mało żeś się nie zatchnął z ochoty do mordobicia.
Tymczasem małe drzwiczki do komory uchyliły się ostrożnie i w szczelinie pokazał się siwy łeb gospodarza. Chłopina szybko oszacował wynik starcia i uznawszy, że niebezpieczeństwo zelżało, przyłączył się do niewiasty, która pomstowała donośnie nad zmarnowanym dobytkiem.
Nikt o nich nie dbał.
– Z niego nic już nie będzie. – Cherchel przyklęknął przy Osaczniku, który leżał nieruchomo na stratowanej ziemi. – Lada chwila zdechnie.
Zbójca otarł pot z czoła i popatrzał przytomniej na ogromnego Kopiennika.
– Ostawcie go – rzekł z cicha. – Niech tutaj w cieple poleży, póki… póki będzie trzeba – dokończył niezręcznie.
– Z tych też żaden pożytek. – Lusztyk chodził pomiędzy wymordowanymi najemnikami, zaglądając im w karmany i przetrząsając sakiewki. – Dwóch jeszcze dycha, ale łby mają łańcuchem pogruchotane ździebko.
– Niedobrze – sarknął zbójca. – Chciałem ich wypytać.
– Toś się do tego osobliwie zabierał. – Chąśnik splunął na polepę tuż przy głowie człeka, w którego piersi nadal tkwił zbójecki kordzik.
– Bo płochliwy był jakiś. – Zbójca nieżyczliwie popatrzał na trupa. – Gdyby nie uciekał, nic bym mu przecie nie zrobił. Cóż, darmo teraz biadać. Ścierwo na majdan trza wynieść, nim śmierdnąć zacznie. A wy co się tak w kącie kryjecie, gospodarzu? – Pokiwał palcem na chłopka, który zaprzestał daremnych biadań i przeszedł do znacznie użyteczniejszego odcinania guzów u kaftanów najemników.