– Przecie się wcale nie skrywam – zaprotestował chłopina, ale zbójca wciąż rozjątrzony i zły niezmiernie, porwał go za sukmanę i postawił na nogi.
– A teraz gadaj a żywo – wysyczał – kto ich tutaj przysłał i czemu się na nas zasadzili?
Kmiotek spojrzał w twarz zbójcy i zaczął dygotać jak osika.
– Ja niewinowaty, panie. Nic nie wiem. Nie opowiadali się przede mną.
– Szczera prawda – odezwała się niewiasta. Stała przy piecu, tuląc w ramionach najmłodsze z dzieci. Włosy miała opalone, porwane giezło odsłaniało grube nogi. – My wszak sami nie wiemy, panie, za co na nas to nieszczęście spadło.
– My byśmy wam wszystko rzekli, panie – włączył się chłop – boście i za nasze krzywdy pomstę wzięli. Ino nic nie wiemy. Z lasu przyszli, gorzałkę cięgiem pili, słoninę całą zeżarli i babę wyonacyli. Ale wszystkie tak czynią, Pomorcy i nasze po równo. Takie czasy nastały.
– Łżesz, ścierwo! – sapnął rozjątrzony zbójca i potrząsnął kmiotem, aż zagrzechotały zęby.
Jego wzrok padł na martwego Osacznika. Dalekoś nie dojechał, pomyślał z niespodzianą żałością i nagle zdjął go okrutny strach, że nie tylko nie zdołają wykraść rdestnickiego skarbczyka, ale nawet życia własnego nie ocalą.
– Puść go, Twardokęsek – rzekł łagodnie Lusztyk – albo zarżnij od razu, ale nie potrząsaj. Chłop nic nie wie, a zaraz ci buty ze strachu obszczy.
Twardokęsek odepchnął gwałtownie chłopinę, który przypadł mu do nóg, wykrzykując wśród łkań słowa podzięki.
– Gdzie Nieradzic? – zapytał szorstko, odpędzając włościanina solidnym kopniakiem.
– Jeno się bijatyka skończyła, z izby uciekł – rzekł ze spokojem skalmierski dusiciel. – Żyw i niezadraśnięty chyba, bo przez całą potyczkę miałem na niego baczenie.
Twardokęsek krótko skinął głową.
– I jeszcze coś – powiedział za nim Lusztyk, kiedy zbójca odmykał drzwi od izby. – Bądź łagodny, Twardokęsek.
Zbójca prychnął pogardliwie w odpowiedzi. Schwycił baranicę i wypadł przed chałupę. Zimny wicher uderzył go w rozognione walką policzki. Niebo pomroczniało już całkiem, ale śnieg sypał coraz gęstszy i nigdzie nie widział chłopaka. Szedł przez dziedziniec, nawołując go z cicha, aż pod stodółkę. Odemknął drzwi, zaparte solidnym drągiem, jednak ze środka odpowiedziało mu tylko rześkie parskanie koni. Dopiero kiedy wyjrzał za węgieł, w mroku zamajaczyła mu sylwetka dzieciaka.
Zgięty wpół przy zasypanym śniegiem płocie, Nieradzic rzygał, jakby mu się trzewia miały wywrócić na nice. Zbójca podszedł bliżej i zatrzymał się niepewnie.
Nie miał nijakiego doświadczenia z dzieciuchami. Jeśli się na Przełęczy Zdechłej Krowy trafił jaki młodszy kamrat, nadrabiał miną i po bitce gorzałkę żłopał jako reszta, dziewki pospólne obracał i chełpił się własną zręcznością. Ale żaden z nich nie był podobny do tego szlacheckiego szczenięcia i zrazu zbójcę zdjęło dziwne zmieszanie i złość, bowiem zupełnie nie wiedział, co rzec. Powoli przysunął się jeszcze kilka kroków, a Nieradzic najwyraźniej go usłyszał, bo wyprostował się gwałtownie.
– Kto tam? – odezwał się niespokojnie, ocierając twarz rękawem.
– Ja – odparł zbójca.
Nieradzic nic nie odpowiedział. Stał po kolana w śniegu, dygocząc z zimna albo zawstydzenia, zbójca nie umiał rozstrzygnąć. Ale w jakiś dziwny sposób rozpacz dzieciaka rozwścieczyła go jeszcze bardziej.
– Gdzież tak z gołą głową, bez kubraka, w śnieg lecieć? – zaczął gderliwie. – Nam nie pomożesz, zdrowie jeno zmarnujesz. – Narzucił mu na ramiona baranicę.
Chłopak wstrząsnął się, jakby z trwogą, i cofnął się w głębszy śnieg.
Twardokęska coś nagle zapiekło pod żebrem, tam gdzie ugodziła go włócznia najemnika. Przestrach Nieradzica sprawił mu nieoczekiwaną przykrość. Nie wiedział, dlaczego.
– Nigdym nie miał skłonności do… – rzekł, bezradnie rozkładając ręce.
– Wiem! – uciął ostro chłopak.
Dobrą chwilę stali naprzeciw siebie w ciemności. Żaden nie wiedział, co rzec. Wreszcie chłopak wybuchnął płaczem i rzucił się ku zbójcy z wyciągniętymi rękoma. Nic nie rozumiejąc, Twardokęsek pochwycił go, przyciągnął do siebie i kołysał lekko, póki szloch nie przeszedł w przyciszone łkanie. Wtedy odsunął go na wyciągnięcie ramion i przyklęknął obok na śniegu.
– Posłuchaj uważnie – powiedział cicho. – Będą cię próbowali na różne sposoby rozwścieczyć, ubliżyć i obrazą rozsądku pozbawić. Tak w bitce bywa. Ale obelga tylko tyle mocy ma, ile jej mieć przyzwolisz. Dlatego powiadam ci, śmiej im się prosto w gębę, kiedy gadają, a potem na ścierwo napluj, kiedy zdechną. I dość o tym. Teraz twarz śniegiem otrzyj, żeby się reszta nie poznała. I nie rycz więcej, boś nie panna i ci nie przystoi.
– Jak każecie – rzekł słabym głosem Nieradzic.
– Tak każę. – Twardokęsek uśmiechnął się w ciemności i wstał, popychając go lekko ku chałupie. – I jeszcze jedno – rzucił, kiedy chłopak posłusznie poczłapał przez podwórze. – Chwackoś się sprawił, jak cię ten najemnik trzymał. No, idźże – ponaglił go, bo skrzypienie butów na śniegu ustało. – Ja tu jeszcze… krzynę poczekam.
Powoli, w wysokim po pas śniegu poczłapał przed opłotki aż do kępy świerczyny. W tyle na dziedzińcu w tym czasie zwalano trupy najemników na zamarznięty gnojownik i zbójca słyszał piskliwy głos Cherchela, ponaglającego towarzyszy do pośpiechu.
Nie czekał długo. Zanim uwinięto się z ciałami, na zasypanej już doszczętnie ścieżce dały się słyszeć konie. Zbójcy na majdanie rozbiegli się pospiesznie i przytaili w sionce albo za węgłem chaty. Ale Twardokęsek nie próbował się kryć, z daleka bowiem usłyszał Pleskotę, z upodobaniem zawodzącego plugawą i nader sprośną piosenkę.
– Uradziliście? – spytał na powitanie zbójca.
– A co byśmy mieli nie uradzić – odparł flegmatycznie szlachcic. – Wyłuskaliśmy ich co do jednego, bez draśnięcia. Za to tutaj – machnął ku gnojownikowi, gdzie białe płatki z wolna pokrywały trupy najemników – żywiej się musieliście zakręcić.
– Osacznik ubit.
– Ano bywa. – Pleskota poskrobał się po głowie. – Choć traf plugawy, że nas tak na samym progu przydybali…
– Chodźcie na nich popatrzeć – przerwał zbójca. – Może którego rozpoznacie i trochę się cała szarada rozjaśni.
– Nigdym ich na oczy nie widział – stwierdził kategorycznie szlachcic, kiedy już obejrzał każdego z zamordowanych. – Musi nie z naszej okolicy, inaczej bym ich na jakim jarmarku przydybał albo na zjeździe.
– Po mojemu zaciężnicy.
– Ani chybi ze spichrzańskiej strony – zgodził się Pleskota.
– Świeżo wyprowiantowani i srebrem opatrzeni, bo wciąż mieli za co pić.
– Sakiewki im przetrząsnęlim i zda mi się, że ktokolwiek ich najął, nie pożałował grosza.
– I tak mnie się zdaje, że nie kogo innego, jeno nas czekali.
Pleskota zawahał się, a potem z bliska zajrzał zbójcy w twarz.
– Myślicie, że ja was w paść powiodłem? Honor mój kalacie – rzekł świszczącym szeptem.
– Dajcież pokój – napomniał go zbójca. – Przecie was nie znieważam, tylko szczerze gadam, że ktoś chciał nas utrupić. Wszystkich, bez wyjątków.
Pleskota cofnął się o krok i położył prawicę na rękojeści karabeli.
– A kudy wy z tym szarszunem? – prychnął zbójca. – Chcecie łby sobie nawzajem szczerbić, to wasza wola – ciągnął z rosnącą złością. – Ale ja Koźlarzowi wozy obiecałem prowadzać, a nie dla waszej rozrywki szabelką dać się posiekać.
– Nie staniecie mi? – Głos szlachcica pobrzmiewał niedowierzaniem.
– A nie stanę! – rozdarł się ze szczętem zeźlony zbójca. – Widzicie go, rzekł człek dwa słowa i już obraza. A bodajby was wszyscy czarci! – Machnął pogardliwie ręką.
– Toż nie uchodzi. – Pleskota się zdumiał.
– Łajno tam uchodzi! – wrzasnął zbójca. – Co to, jasełka? Kamrata mi zarzezali, teraz go opić zamierzam, a nie łeb wam po próżnicy szczerbić. A wy róbcie, co chcecie – dokończył, po czym odwrócił się na pięcie, zostawiając ogłupiałego szlachcica pośrodku majdanu.
Zbójcy pili całą noc. Czasami spoglądali po sobie z dziwną trwogą. Na Przełączy Zdechłej Krowy przywykli do kostuchy. Wszakże teraz nie łupili na trakcie, co jest zajęcie niełatwe i dla zdrowia groźne, ale jechali po fortunę, po legendarny skarb rdestnickiej świątyni, który miał im zapewnić spokojną starość, pełną wszelakich dostatków. Dlatego śmierć Osacznika doszczętnie zwarzyła humory. Nawet Cherchel po prostu żłopał gorzałkę i nie próbował zabawiać kompanów minstrelskimi zawodzeniami, jak zwykł był czynić, kiedy się na dobre zamroczył trunkiem.
Zbójca wyprawił Nieradzica spać na zapiecek, choć chłopak krzywił się i burczał, wyraźnie w nadziei, że i jego do siwuchy zaproszą. Potem zaś Twardokęsek pofolgował sobie, jak mu się dawno nie trafiało. Gdzieś pośrodku pijaństwa przyłączył się do niego Pleskota, któremu gniew przeszedł, i w pełnej komitywie żłopali dalej z jednego kubka. Ale to Twardokęsek odezwał się pierwszy, gdzieś nade świtem, kiedy kuraki jęły się niespokojnie kręcić na żerdce u wejścia.
– Ledwie źdźbła zabrakło – rzekł w przypływie pijackiej szczerości – a byliby nas wszystkich w tej chacie jak Osacznika usiekli.
– Bo mnie się tak zdaje – szlachcic czknął rozgłośnie – że całe to wozactwo jest jeden hazard i karku nadstawianie.
– Co czynić? – spytał filozoficznie zbójca.
– Pić, nim się gorzałka skończy – poddał przytomnie Pleskota.
– Tyle sam rozumiem.
– Wiecie – szlachcic nachylił się konfidencjonalnie ku zbójcy – jesteście człek porządny i wojownik przedni, tedy wam coś rzeknę. Bo i mnie się zdaje, że dalej tak być nie może. Nazbyt łatwo z tego wozactwa krzywda może dla panicza wyniknąć. Ludzi wam więcej trzeba.
– Ba! – żachnął się zbójca. – Jeno gdzie takich znaleźć, którym można ufać? Aby byli dobrze wprawni w rzemiośle wojennym, ale, z przeproszeniem waszmości, nie baczyli na te wszystkie szlacheckie brewerie, jeno dobrze się bili.
– Znam takich.
– O, ja też znam, całe tuziny – zakpił Twardokęsek. – Ale wszyscy zanadto rozsądni, żeby się w żalnickie powstanie bawić.