Литмир - Электронная Библиотека

– Zaciekła juszka – mruknął podkomorzy.

Zbójca charkotliwie wciągnął powietrze. Poczuł, jak po policzku ścieka mu strużka krwi. Przegryzł sobie wargę.

– Jak mnie pierwsze wieści doszły o zbójeckim hetmanie, co naszym ludziom przewodzi – podjął obojętnym tonem wielmoża – jąłem się zastanawiać, dlaczego spomiędzy tylu godnych panów jaśnie wielmożny Koźlarz właśnie ciebie wybrał i przyhołubił. Cała zimę się gryzłem i zachodziłem w głowę, dlaczego właśnie ty. Zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy. Łupieżca, cham i zdrajca. I wiesz co, mości zbójco? Wciąż nie znam odpowiedzi.

Twardokęsek nie zdzierżył.

– A żebyś zdechł! – wyrzucił z siebie. – Żeby cię więcej święta ziemia nie nosiła.

Podkomorzy zaśmiał się gromko.

– Wszyscy kiedyś zdechniemy – odparł ze spokojem. – Jedni pierwej niż inni. Ty jeszcze przed świtem.

Obszedł zbójcę dokoła i przybliżył łuczywo do drugiego boku Twardokęska. Zbójca chciał i tym razem mężnie znieść męczarnię, ale nie strzymał. Darł się, wrzeszczał i szamotał w więzach jak opętany, póki podkomorzy nie odjął pochodni.

– Jakże będzie z tą opowieścią? – spytał pan triumfalnie. Zbójca potrząsnął głową. Na twarzy oprawcy odbiło się niedowierzanie.

– Jak sobie chcecie – syknął przez zaciśnięte zęby.

Po raz pierwszy Twardokęsek usłyszał w jego głosie złość. Nie zdążył nawet naprężyć mięśni. Płomienie znów przybliżyły się do jego boku. Na długo. Aż się zatchnął własnym krzykiem i zwisł bezwładnie w więzach.

Ktoś chlusnął w niego wodą.

– Omdlałeś – objaśnił go wielmoża. Stał tuż obok, obracając w palcach długi kordzik o srebrnej rękojeści. – Oj, słaby jesteś, bratku, wątłego zdrowia. Trza będzie delikatniej. Cobyś nam nie sczezł przed czasem.

Pojedyncza gwiazda oderwała się od nieboskłonu i łagodnym łukiem opadła w dół. Zbójca śledził jej tor, póki nie znikła za krawędzią tartaku, potem zaś jego wzrok padł na Nieradzica. Chłopak kulił się pod ścianą, pobladły i wymizerowany. Na policzkach miał ślady łez.

– A słyszałeś, serdeńko – rzekł swobodnie podkomorzy – że zanim wieprzka na ruszcie powieszą, trzeba go najpierw nożem ponakłuwać, żeby się lepiej piekło? Ot, tak! – Przeciągnął ostrzem po piersi Twardokęska.

Ale po przypiekaniu zbójca ledwie poczuł tę nową torturę. Po prostu przymknął oczy. Nie wrzeszczał nawet. Czekał, aż się wielmoża zmęczy nową zabawą.

Rozumiał, że powinien zaprzestać oporu już dawno temu. Mógł przecież powiedzieć pankowi, co tylko chciał usłyszeć. Nie obchodziło go nadmiernie, co sobie o nim pomyślą rebelianci. Nigdy o nich nie dbał. Potem tak zachlałby się siwuchą, że nic by nie poczuł, kiedy każą mu położyć głowę na pieniek. Ostatecznie znał gorsze rodzaje śmierci.

Tyle że zwyczajnie nie umiał zacząć gadać. Za bardzo go mierził ten szlachcic, który w otoczeniu czeladzi puszył się i krygował jak indor. Zresztą tak naprawdę nie szło przecież o niego, zbójcę z Przełęczy Zdechłej Krowy. Rozumiał to bardzo dobrze.

Nie on jeden.

– Zostawcież go wreszcie w spokoju! – wykrzyknął Nieradzic. – Nic wam nie powie.

Wszystko ucichło gwałtownie. Zamilkł nawet wysmagany pachołek na dziedzińcu.

– Podnieście go! – rozkazał w końcu podkomorzy.

Dwóch hajduków przypadło bez zwłoki do chłopaka i dźwignęło go na nogi.

– Taki jesteś pewien, synku? – spytał wielmoża niebezpiecznie cichym głosem. – Doprawdy nie wiem, skąd pewność. Zbójcy lubią gadać. Nie dalej jak zeszłej niedzieli w Staroźrebcu jeden w gospodzie u bramy bardzo się szczycił planem, co go z kamratami sprytnie wyrychtował. A plan taki jest, synku, żeby, jak się tu u nas na dobre wojna rozpęta, książęcy skarbczyk ukraść, co go jeszcze z Rdestnika kapłani wynieśli. A wiesz, synku, jak zwano onego rozmownego zbójcę? Ano Wekiera…

Twardokęsek przymknął oczy. Ani mu przez myśl nie przeszło, że samotna wyprawa Cherchela do Książęcych Wiergów skończy się tym, że w najbliższej oberży grasanci wypaplają ochoczo cały plan. Dawniej zbójcy bywali dyskretniejsi i bardziej ostrożni.

– Łeż! – wrzasnął zapalczywie chłopak. – Łeż nieprawdziwa i potwarz.

– Chyba nieobce ci miano owego Wekiery, synku. – Podkomorzy uśmiechnął się. – Zatem pewnie odgadniesz, kto jest jego hersztem i cały rabunek uknuł chytrze z wiergowskim bankierem. Bo sam Wekiera żadnych już domysłów nie poświadczy. Obwiesiliśmy go statecznie na dusienicy.

Nieradzic wydał cichy dźwięk, jakby zaraz miał wybuchnąć płaczem. Opanował się jednak.

– Źleś sobie, synku, komilitonów obrał – ciągnął jego ojciec. – Bardzo nieroztropnie. Nie tylko do zdrady przeciwko prawowitemu kniaziowi dałeś się zaprzęgnąć, lecz także do pospolitej grabieży.

Zbójca przymknął oczy. Zwisał teraz bezładnie, wdzięczny za chwilę wytchnienia. Powoli ogarniało go dziwne otępienie.

– Kłamiecie, panie ojcze – odpowiedział Nieradzic. Próbował mówić spokojnie, lecz głos mu się łamał. – Chcecie mnie z druhami poróżnić, abym temu rakarstwu przyklasnął i za wami poszedł. Bo wstyd wam. Wstydzicie się, że nawet zbójca prawowitego pana rozpoznał i poszedł jemu służyć. Ten cham, łupieżca i zdrajca, jakeście raczyli go nazwać. Ale nie wy. Wyście woleli z Pomorcami we dworcu pić i starostwa od nich za bezcen skupować…

Ostry trzask wyrwał zbójcę z otępienia. Zobaczył, jak Nieradzic szarpnął się w ramionach hajduków. Podkomorzy cisnął na klepisko pochodnię i rozmasował kostki prawej dłoni.

– Takiś mądry, synku? – spytał ze złością. – Sądzisz, że moje pobudki ogarniasz i wszelkie przyczyny rozumiesz? Zdaje ci się, że wszystko proste – bo ojciec zdrajca, sprzedawczyk, a rebelianci zacni, z miłości ku ojczyźnie pachołków mi mordują? Cóż, może i proste. Ale skoro swych druhów bardziej niż ojca miłujesz, uczynię ci tę łaskawość i szansę dam, byś ich ocalił. No, popatrzaj na nich! – Ujął Nieradzica za brodę i siłą odwrócił jego głowę ku powiązanym powstańcom. – Przynajmniej są swojacy, choć zdrajcy.

– Mam z wami do dworca wrócić – odgadł chłopak.

– I tak wrócisz, ptaszyno. – Podkomorzy szyderczo wykrzywił wargi. – Po woli albo niewoli, mnie tam za jedno.

– Tedy czego chcecie?

Ojciec pomilczał trochę, nie odrywając od niego wzroku.

– Nową pochodnię! – Rozkaz był ostry, szczekliwy.

Pan nie obejrzał się przez ramię na hajduka, który podał mu płonącą głownię. Przełożył kopiennicki szarszun zbójcy pod ramię i badawczo przyglądał się synowi.

Czerwonawy blask ognia padł na twarz chłopaka i zbójca zląkł się przelotnie, że podkomorzy i jego zechce spróbować przypiekać. Ale nie, pomyślał Twardokęsek. Nie po to przecież zastawiał zasadzkę, aby w niej umorzyć własne szczenię. Musiał zamyślać coś innego.

W żółtawej, jakby opuchłej twarzy wielmoży znów pojawił się dziwny, szyderczy grymas.

– Zdejmijcie mu więzy – rozkazał.

Hajduk się nie zawahał. Co prędzej dobył korda i rozciął Nieradzicowi pęta.

Chłopiec opuścił ramiona i z wahaniem rozcierał przeguby. W twarzy miał lęk. Twardokęsek spostrzegł, że Nieradzic dopiero teraz zaczął się naprawdę bać.

Podkomorzy również nie omieszkał tego zauważyć.

– Lękasz się, synku? Niepotrzebnie zgoła, bo jeno miłosierdzie pragnę dzisiaj okazać. Puszczę wolno Pleskotę i wszystkich jego kamratów, choć srodze mnie ukrzywdzili, rozkazów nie wypełniając. Ale dość o tem. Niech sobie idą, gdzie zechcą.

– Co mam uczynić? – spytał ochryple chłopak. – Rzeknijcie wreszcie.

– Uwierzyć – odpowiedział wielmoża. – Uwierzyć w moje słowa i zaufanie okazać. Nie gębą, ale czynem.

Zbójca zaczynał pojmować. I zdjęła go czysta groza.

– Wypuszczę rebeliantów. Co do jednego – mówił dalej ojciec. – Ale dla zbójcy nie masz w Wilczych Jarach miejsca. I nie masz wybaczenia dla zbrodni jego i rabunku, co go przeciwko książęciu uknuł. Wszystkich was okpił, oszukał. I ty go teraz ukarzesz. – Wyciągnął ku chłopcu łuczywo. – Ogniem.

– Nie! – Nieradzic odskoczył o krok i odruchowo schował ręce za plecy.

– Tak ci go żal, synku? – Podkomorzy skrzywił się kwaśno. – Zgoła niepotrzebnie. Jemu i tak dzisiaj spotkanie z kostuchą pisane. Nie w twojej mocy to odmienić. Możesz tylko druhów ocalić. Tych wilczojarskich, prawdziwych.

Chłopiec spojrzał na Twardokęska, jakby szukał u niego otuchy.

Nie znalazł.

Podkomorzy uśmiechnął się brzydko.

Przez jedną krótką chwilę zbójca oddałby wszystkie bogactwa świata za kawałek zacnego szarszuna i swobodne ręce. Tylko tyle.

– Nie zrobię tego – wykrztusił chłopak.

– Tedy zaraz każę Pleskotę powiesić – odparł ojciec. – Jego i całą resztę. Powróseł mamy dosyć.

Pleskota rzucił się w pętach, przetoczył po polepie. Twarz miał czerwoną, nabrzmiałą od krzyku. Knebel jednak stłumił wszelki dźwięk.

Nieradzic trząsł się cały.

– Jakże więc będzie? – dociekał pan.

Chłopak rzucił się nagle naprzód, wyrwał podkomorzemu pochodnię. Przez moment zbójca sądził, że zaraz poczuje na skórze płomienie, sprężył się cały i napiął. Omylił się jednak. Nieradzic zwinął się w miejscu i z wyciągniętą głownią skoczył na ojca. Za wolno. Wielmoża, choć postury słusznej i ociężały na pierwszy rzut oka, uchylił się płynnie, a potem pochwycił zbójecki szarszun. Nie obnażył nawet ostrza. Po prostu wyrżnął chłopaka w ramię pochwą miecza. Nieradzic upadł na polepę. Pochodnia odtoczyła się w bok i zgasła.

– Nienawidzę was! – wykrzyczał przez łzy chłopak. – Nienawidzę was!

Ojciec ruszył ku niemu zamaszystymi krokami.

– Będziesz musiał się nauczyć z tym żyć – oznajmił chłodno. Uchwycił go za ramię i mocnym szarpnięciem poderwał opierającego się na nogi. – A teraz popatrzysz, jak zarzynam twego mentora w zbójeckim rzemiośle. Potem powiesimy całą resztę.

– Albo i nie – odezwał się ktoś od progu.

Jego głos zabrzmiał w uszach zbójcy niczym muzyka anielskich chórów. Odchylił głowę, mało nie skręciwszy sobie karku.

Podkomorzy zawahał się przez moment. Nieradzic wyrwał mu się i uskoczył pod ścianę.

94
{"b":"89257","o":1}