Bogoria stał w drzwiach tartaku. Na kubraku miał plamy, w ręku okrwawioną szablę. Omiótł zbójcę spojrzeniem, uniósł brew i uśmiechnął się plugawo. Za ten jeden uśmiech Twardokęsek miał go ochotę uściskać.
– Brzydko się, chłopcy, zabawiacie – rzekł pogodnie Bogoria. – Ale moim ludziom jęło się cnić na zewnętrzu. I noc coraz chłodniejsza… Zda się przy ogniu ogrzać. Jeno nie przy takim – dodał, mierząc wzrokiem spalone boki Twardokęska.
Podkomorzy pozbierał się zdumiewająco szybko. Musiał dobrze rozumieć, że kompania Bogorii chytrze podeszła i pogromiła jego hajduków. Dobył zbójeckiego szarszuna i odrzucił pochwę w bok. Jeśli broń nie leżała mu w dłoni, nie dał tego po sobie poznać.
Do tartaku wsypywali się kolejni kamraci Bogorii. Kilku rzuciło się ku powiązanym rebeliantom. Dwóch przypadło do zbójcy. Zawył mimowolnie, kiedy opuścili go na ziemię. Pociemniało mu przed oczami. Ręce miał już wolne, lecz nie mógł nimi poruszyć. Od nadgarstków rozchodziła się fala rwącego bólu. Boki były dwiema smugami ognia.
– Gorzałki – wychrypiał z trudem.
Podkomorzy wciąż stał pośrodku klepiska z obnażonym mieczem w ręku.
– Stawaj! – rzucił przez zaciśnięte zęby.
– Niby czemu? – zapytał z rozbawieniem Bogoria. – Pasy darł z ciebie będę. Powoli, abyś nie sczezł przed czasem. Tak, jak zbójcę męczyłeś. Dokładnie tak samo.
Jeden z kamratów Bogorii lał już Twardokęskowi do gęby zacną spichrzańską siwuchę. Ból nie ścichł ani trochę, lecz sam smak gorzałki uspokajał, niósł ulgę. Kątem oka zbójca dojrzał Nieradzica. Chłopak stał pod ścianą, blady jak chusta. Ręce miał skrzyżowane na piersi.
– Bogoria – odezwał się słabo Twardokęsek.
Szlachcic odwrócił się lekko niemu, nie przestając jednak obserwować podkomorzego.
– Zostaw to ścierwo, Bogoria – podjął z wysiłkiem zbójca. – Puść wolno. Szkoda miecz brudzić.
Na twarzy wielmoży wystąpiły krwawe plamy. Bogoria rzucił krótkie spojrzenie na Nieradzica. Zbójca skinął głową.
Szlachcic zastanawiał się chwilę.
– Sierotka! – krzyknął wreszcie.
Do tartaku wbiegł olbrzymi pachoł w pogiętej misiurce. W ręku trzymał potężne biczysko o siedmiu rzemieniach i gapił się na Bogorię z usłużnością psa, któremu zaraz każą uczynić nową sztuczkę.
– Wyprowadzisz naszego wielmożnego pana podkomorzego na drogę – przykazał szlachcic. – A jakby się próbował opierać, korbaczem pognaj. Buty mu pierwej zzuwszy, żeby miał naukę i na darmo się więcej po wykrotach nie czaił.
Sierotka uśmiechnął się szeroko.
Twardokęsek omdlał.
* * *
Powieźli go w kolebce pomiędzy końmi. Z początku czuł jeszcze kołysanie i chłodne, nocne powietrze na twarzy. Potem wszystko odpłynęło. W malignie zwidywały mu się rude włosy Szarki, rozrzucone na wodzie, unoszące się pod powierzchnią jak złote pasma wodorostów. Słyszał łopot płomieni, szczęk mieczy i krzyki mordowanych. Iskra zbiegała po schodach w jakimś odległym obcym miejscu, którego nie potrafił rozpoznać. Znów miała w dłoniach dwa zakrzywione miecze norhemnów, a poblask ognia kładł się na ich ostrzach jak smuga krwi. Śmiała się. Jej śmiech sprawiał, że zbójca wił się pośrodku majaku i krzyczał z bólu.
Obudził się w niewielkiej ciemnej komnatce. W nozdrzach zakręcił go mocny zapach ziół, chmielu i stęchłego piwa. Spróbował podnieść się na łokciu.
– Nie trzeba – usłyszał nad sobą niewieści głos. Jasnowłosa kobieta delikatnie popchnęła go na łóżko i przysunęła mu do ust kubek. Nie umiał rozpoznać jej twarzy. – Wypij to.
Napitek był cierpki i gorący, parzył wargi. Zbójca chciał zaprotestować, zażądać gorzałki, ale zakręciło mu się w głowie. Opadł na puchową poduchę i przymknął oczy. Ledwie na moment, aby nabrać sił, lecz natychmiast zapadł w głęboki, pełen koszmarów sen. Znów widział Szarkę. Iskra leżała na nagich deskach, na dnie łodzi, która kołysała się bezładnie na falach, popychana prądem. Powieki miała opuszczone i nigdzie wokół nie słyszał gniewnych krzyków jadziołka. Jej twarz była bardzo blada, z ciemnymi smugami brwi, które wyglądały, jakby nakreślono je palcem umoczonym w sadzy. Coś się jednak odmieniło, choć z głębi snu zbójca nie umiał rozstrzygnąć, co.
Rozbudziły go wrzaski. W gardle mu zaschło, gęba piekła nieznośnie, lecz umysł miał dziwnie jasny. I bardzo wyraźnie słyszał, że ktoś drze się tuż za zatrzaśniętymi drzwiami zbójeckiej komnatki. Zanim Twardokęsek wymiarkował dobrze, o co poszło, do środka wpadł wzburzony Bogoria. Wspaniałą wilczurę cisnął z rozmachem na ziemię i sapiąc ze złości, opadł na wyściełane krzesło tuż obok posłania zbójcy. Pokrzykiwania na korytarzu nie ucichły bynajmniej, choć oddaliły się nieco.
– Co się stało? – wychrypiał mozolnie zbójca.
– Ano, dobrze, żeście się wreszcie ocknęli – szlachcic obrócił się lekko, na jego wąsatym obliczu odbiła się szczera ulga – bo już iście wytrzymać nie idzie. Niby mieliśmy się w ukryciu przyczaić, a cięgiem tu wszyscy przyłażą, jakobyśmy na jarmarku siedzieli. Wykładacie sobie?
– Kto?
– Ano, najsampierw przyleciała ta wasza kochanica, Kalina, i oczy próbowała wydrapać pachołkom, że jej do was przypuścić nie chcieli. Ale babę rozumiem, bo w swoim prawie była. – Uśmiechnął się nieznacznie. – Zresztą jakeście zaczęli się w koszmarze rzucać i wiedźmy strasznie wołać, jeszcze szybciej uciekła, niż tutaj leciała. A taka była sierdzista, że jej pachołkowie z drogi schodzili. Będziecie mieli z nią kłopot.
Twardokęsek skrzywił się z niechęcią. Nie znał sposobu na niewieście dąsy.
– Ledwie po niej na gościńcu kurz opadł, zwalił się wasz kamrat, ten najspokojniejszy, co z pomorcka gada – ciągnął kwaśno Bogoria.
Chąśnik, pomyślał zbójca. Ciekawe, czego szuka po tym, jak Wekiera cały plan w karczmie pachołkom wyśpiewał.
– Przybieżał od strony Książęcych Wiergów, samojeden. Pono przodem się puścił dla pilnej przyczyny, lecz nie chciał nam rzec, jakie wieści niesie ani jakim sposobem nas w ukryciu wywąchał. Bo widzicie – Bogoria z zakłopotaniem podrapał się po głowie – nie pojechaliśmy na Półwysep.
– Jeno?
– Do Przekopca. Mam tu… – zawahał się – znajomka, co wieści dla nas zbierał i przed pomorckimi pułapkami przestrzegał. Człek pewny, zaufany, umie sekretu dochować. Piwo warzy. Drugą niedzielę u niego w browarze siedzimy, bo zachorzeliście okrutnie, aż się po trochu lękałem o wasze życie. A nijak was było wieźć do obozowiska. Zresztą sami rozumiecie.
Zbójca skinął głową – na tyle, na ile pozwalała nabita puchowa poducha.
– Wypytaliście Nieradzica? – zapytał, walcząc z nieznośną suchością w gardle.
– Niewiele powiedział. Pono któryś z kapłanów go posłał, aby wam wieść zaniósł. Ale chłopak imienia ani twarzy jego nie pomni. Kostropatka zarzeka się, że on nic o wymianie wedle tartaku nie słyszał.
– Pierwej psu niż jemu uwierzę! – syknął przez zaciśnięte zęby zbójca.
Bogoria rzucił mu uważne spojrzenie.
– Takoż i mnie się zdaje, że prawdę mówi chłopak. Ale póki owego kapłana nie uda się odszukać, niczego nie zdołamy dowieść. Jedno pewne. Ktoś musiał tę zasadzkę pospołu z podkomorzym zgotować. I ktoś was próbuje, mości Twardokęsku, umorzyć. Ktoś z naszych.
– Nie pierwszy raz.
– Mnie też gadali. – Szlachcic skinął głową. – Postanowiłem tedy, żeby was na razie z dala od obozowiska przytrzymać, póki nie dojdziecie do siebie i nie postanowicie, co dalej. Jeno że mi w głowie nie postało, że się pół obozowiska do nas zleci.
– Kto jeszcze?
– Nasz dobry Kostropatka. – Bogoria skrzywił się, jakby przegryzł coś wielce paskudnego. – Krygował się i łasił, że niby chorzy okrutnie jesteście i nie wiedzieć, czy was bogini przy życiu raczy zachować, a w obozowisku rozprzężenie i wodza potrzeba. I że zwyczaj jest stary w Żalnikach, żeby pod nieobecność kniazia pierwszy spomiędzy kolegium kapłanów władzę w jego imieniu sprawował. Znaczy się, on.
– Ścierwo! I coście mu rzekli?
– Precz przegnałem. – Wzruszył ramionami. – Może tam w Rdestniku insze były obyczaje, ale u nas w Wilczych Jarach nie bywało nigdy, aby klecha zbrojnym mężom przewodził. Zwłaszcza gdy wojna za pasem.
– Wojna?
– Ano, widzicie – Bogoria zakłopotał się nieco – sam nie wiedziałem, jak wam rzec…
– Tedy ja mu rzeknę! – wykrzyknął od progu Szydło.
Karzeł wpadł do komnatki, czerwony na gębie z irytacji, a za nim dwaj pachołkowie Bogorii, którzy usiłowali go przytrzymać za kubrak i wyciągnąć z powrotem za drzwi. Niziołek jednak odwinął się wrednie i wyrżnął jednego kułakiem w zęby, drugiego zaś kopnął z całej siły w przyrodzenie. Chłopina zawył donośnie. Korzystając ze sposobności, Szydło przesadził w dwóch susach izbę i dopadł do wezgłowia zbójeckiego łoża.
– Wybaczcie, mości Bogorio – usprawiedliwił się pachołek, który oberwał w gębę. – Szarpał się straszliwie, a przykazaliście, żeby nie poturbować…
Bogoria westchnął ciężko.
– Dobrze, już dobrze. – Machnął z rezygnacją ręką i obaj zbrojni znikli jak zmyci. – Zwariować można – dodał, spoglądając ku zbójcy, jakby szukał u niego współczucia.
– Już żeście zwariowali! – Karzeł wziął się pod boki. – Co wam się zdaje? Że to jeno zabawa? Co wam do głowy przyszło, jakeście wedle Debrzy Pomorców mordowali? Że Wężymord o nich zapomni? Płazem puści zniewagę? A może wam przez umyślnego gratulacje pośle, żeście mu chytrze ludzi wyrżnęli? No? – Powiódł wzrokiem od zbójcy do Bogorii i na powrót. – Coście tak zamilkli, jakby wam z nagła języka w gębie zabrakło?
– Nie miałem zamiaru… – zaczął niepewnie Twardokęsek.
Ale niziołek tylko się jeszcze bardziej rozsierdził.
– Tym gorzej, jeśliście bez nijakiego zamysłu w te krzaki leźli. Co wy jesteście, dziecko? Jak zobaczycie Pomorców, za miecz chwytacie i rżniecie? Tak nawet na gościńcu nie da się grasować, a co dopiero rebelii przewodzić.
– Koźlarz… – wtrącił Bogoria, ale pod spojrzeniem Szydła zgarbił się na stołku jak besztany dzieciak.