– Ale nie poproszę. – Koźlarz odstawił naczynie.
– Tak bardzo się boicie?
– Nie. Póki mam Sorgo, nie boję się niczego. – Książę uniósł głowę. – Jednak z własnej woli nie poproszę o pomoc żadnego z was. Cena jest zbyt wysoka.
Szydło uczynił dłonią nieznaczny gest i głownie na palenisku rozbłysły jaśniejszym płomieniem.
– Trzeba tu na noc zagrzać – mruknął, a odblask ognia kładł się na jego źrenicach. – A wy się mylicie, książę. Jeszcze poprosicie. I zapłacicie cenę. Bardzo wysoką.
* * *
Wark zrazu nie chciał wierzyć, kiedy drużynnicy przynieśli wieści o kapłance z portowego zamtuza. Mróz trzymał siarczysty, a śniegu napadało tyle, że sięgał do polowy okien w co niższych kamienicach, nie chciało mu się więc wygrzebywać z ciepłej komnaty. Potem jednak przeszło mu przez myśl, że Lelka nie zawahałaby się posłać Firlejki do lupanaru – nie z powodu cudzołóstwa, lecz aby jego upokorzyć jeszcze dotkliwiej. Na myśl, że oto każdy może posiadać jego kochankę za kilka miedziaków, odrzucił kubek z grzanym winem i porwał się z ławy jak smagnięty biczem.
Kiedy kłusował poprzez zamarznięte ulice Tregli, przypomniała mu się znienacka tamta ostatnia noc w świątyni. Firlejka stanęła w drzwiach jego izdebki, bardzo cicha i skulona w świątynnej szacie. Jego śliczna kuzyneczka, która nazbyt mocno uwierzyła w pieśni o księżniczkach, kochających raz jeden i na zawsze. Powiedziała mu o dziecku. Stała, czekając na jego odpowiedź, jakby naprawdę wierzyła, że uciekną razem przed gniewem okrutnego władcy na pustkowie, pomiędzy upiory i dzikiego zwierza, i będą chować swe bękarcięta w leśnej chatce, póki ojciec nie upomni się o nie w całym kniaziowskim majestacie. To właśnie zobaczył w jej twarzy. Chciwe, zachłanne marzenie, co toczyło ją jak czerw.
Więc opowiedział jej – o niemowlętach z rozkazu Krobaka wyniesionych w puszczę i o pięknej żonie burmistrza, którą uduszono na skraju miejskiej sadzawki, na oczach dzieci, ponieważ ośmieliła się głośno chwalić pomiotem Warka, nabrzmiewającym w jej brzuchu. Rzekł również, że tego jej oszczędzi, jeśli Firlejka postanowi być rozsądna, jak wiele innych przed nią, i zawczasu przyjmie czerwony proszek z rąk babki obeznanej w niewieścim rzemiośle. Wówczas będzie żyła. Nie, nie na treglańskim dworze ani pomiędzy kapłankami, bo Krobak nie pozwoli, aby zakon bogini miał w mocy synową miłośnicę. Ale pozwolą jej odpokutować grzech w leśnej pustelni. Lub wyswatają jednemu z pogranicznych panów, jak uczyniono niegdyś z matką Lelki. Wedle jej woli.
Widział, jak marzenie w twarzy Firlejki rozwiewa się i powoli zmienia w popiół pod jego słowami. Ponieważ jednak wciąż tam stała, z oczami jak dwa szare kamyki i ustami, które drżały lekko w świetle kaganka, pociągnął ją na posłanie. Była jak szmaciana laleczka w jego rękach. Ostrożnie rozsznurował jej trzewiki, odgiął palce zaciśnięte na świątynnej tkaninie. Nigdy wcześniej kochanka nie wydała mu się równie piękna, jak tamtej nocy, kiedy leżała nieruchomo na jego płaszczu, a światło pełgało słabo po jej skórze. Zupełnie jakby zobaczył ją pierwszy raz. Jakby marzenie o widmowym księciu z baśni było ostatnią z zasłon i jakby dopiero teraz Firlejka naprawdę należała do niego.
Ujął jej brodę i zmusił, by patrzyła prosto na niego, kiedy jej wargi zaczęły nabrzmiewać świeżą krwią. Gdyby się opierała, tamtej nocy wziąłby ją siłą. To było, jakby chciał zetrzeć z jej skóry dotyk obcego mężczyzny, którego wyśniła sobie na darmo i nierozważnie. Nie pojmował istoty tego pragnienia: wiele kobiet odwiedzało książęce posłanie z własnej woli lub dla korzyści, lecz żadna z nich nie była podobna do Firlejki. Tamtej nocy w świątyni Bad Bidmone czuł, jakby jego istnienie zależało od tego, czy uda mu się ją zmusić, aby spojrzała wprost na niego bez żadnych kłamstw, osłon i pieśni. Jakby miał stopnieć w promieniach porannego słońca, jeżeli go nie dotknie. Jego, Warka, nie zaś nieistniejącego księcia, którego wyśniła sobie w mrocznych świątynnych murach.
Jej oczy były nieruchomymi taflami srebra, a nocne ptaki krzyczały przenikliwie za nawoskowanym pergaminem w okiennicach. I nawet kiedy jej oddech rozkołysał się na dobre, nie zdołał jej pochwycić, gdyż każde z nich zapadało się powoli we własną rozkosz jak w morskie fale. Tylko pasma brązowych włosów Firlejki otoczyły ich jak łodygi brunatnych wodorostów wyrzucane przez sztorm na kamienisty brzeg.
Dopiero kiedy latem Krobaka zaszlachtowano przed bramami kąciny, Wark pojął, że Lelka starannie uprzędła pułapkę. Firlejka była częścią planu, podobnie jak śmierć kniazia, zabitego z rozkazu własnej córki. A teraz kapłanki Kei Kaella miały w swej mocy dziecko zrodzone z krwi sinoborskich kniaziów. Wark nie wątpił, że zrobią z niego użytek, skoro Lelka nie zawahała się zabić własnego ojca.
Podjechał do drewnianego składu, odłamał sopel lodu, zwieszający się spod okapu dachu, i zaczął go ssać, by choć na chwilę opanować gorączkę i uspokoić się, zanim po tych wszystkich miesiącach zobaczy znów kochankę. Nie wiedział, co jej powie. Ale jego złość na Firlejkę była jedynie bladym cieniem wobec nienawiści, która nim owładnęła, kiedy u wrót treglańskiej świątyni zobaczył głowę Krobaka z twarzą posiniałą od ciosów i czarnym skrzepem krwi u szyi.
Lelka, pomyślał, ze wszystkich sił starając się zapanować nad wściekłością. Znów Lelka. Nocny kruk, którego krakanie zwiastuje śmierć. Czasami wydawało mu się, że Krobak kochał ją bardziej niż któregokolwiek z synów – bo zaglądając w głąb jej szarych źrenic, widział samego siebie.
W gospodach Tregli szeptano nie bez lęku, że pachołkowie znaleźli ścierwo Lelki, roztrzaskane na skałach pod murami świątyni. Wark jednak nie dowierzał ani jednemu słowu. Po śmierci ojca posłał pachołka pod świątynny mur, wzywając siostrę na naradę, ale nie usłuchała. Bramy przybytku były zamknięte na głucho. Nie otwarły się nawet wówczas, kiedy Warka ogłoszono kniaziem. Zresztą nie prosił dłużej. Rozkazał otoczyć świątynię zasiekiem z naostrzonych kołów, którego dzień i noc strzegli najwierniejsi z drużynników. Nie dbał, czy jego wiarołomna siostra istotnie roztrzaskała się na skałach na brzegu morza. Jej śmierć nie była żadnym zadośćuczynieniem za mord na sinoborskim kniaziu.
Zamtuz miał przegniłą strzechę i niskie, pokraczne drzwiczki, zza których dobywał się smród rzygowin, gorzałki i kwasu. Na ławce ryży pachołek obmacywał dziewkę w rozsznurowanym gorsecie, spiwszy ją pierwej do nieprzytomności, bo przelewała mu się w rękach jak martwa. Długie brunatne włosy przesłaniały jej twarz. Wark wciąż siedział w siodle. Koń drobił niepewnie w błocie i podrzucał łbem, gdy kniaziowi wydało się nagle, że spod mierzy skudlonych kłaków błysnęły ku niemu szare oczy Firlejki. Na chwilę zaparło mu dech i chciał, żeby to była ona, durna kuzyneczka, która pozwoliła, aby baśń uniosła ją o wiorstę za daleko. Jednak kiedy pochwycił dziewkę za włosy i pojedynczym szarpnięciem uniósł głowę ku górze, zobaczył jedynie poczerwieniałe od napitku, obce oblicze ladacznicy.
Odepchnął ją mocno, z całej siły. Aż się przewróciła w wysoki śnieg i, nagle oprzytomniawszy, ze zduszonym kwikiem odpełzła pod ścianę chaty.
– Kudy tobie do kniazia, szpetulicho! – zaśmiał się za plecami Warka któryś z drużynników.
Kapłankę znaleźli dopiero na tyłach chaty, w jednej z trzech izb czy też przepierzeń, odgrodzonych tylko zasłoną z poszarpanych koców od wspólnej sali, gdzie gromadka tragarzy i wszelakiego plebsu biesiadowała przy piskliwych dźwiękach gąślików. Szczerbata baba bez cienia skrępowania zwlokła ze służki bogini siwego dziadygę, a drużynnik kopniakiem pognał go precz, nim jeszcze zawiązał troczki u gaci. Ktoś zaklął zduszonym głosem, kiedy światło omiotło twarz kapłanki, odsłaniając purpurowe, postrzępione blizny. Ktoś poszarpał jej policzki zębatym brzeszczotem.
Wark zacisnął palce na wysokim szczycie łóżka. To nie była Firlejka. Nie była nawet do niej podobna. Coś go ukłuło. Nie, nie rozczarowanie, choć przez drobną chwilę pragnął, aby właśnie jego szarooka kuzyneczka leżała w tym barłogu, naga, z nogami szeroko rozrzuconymi przed oczyma wojowników. I jednocześnie sam nie pojmował, dlaczego jego dłoń mimowolnie podskoczyła ku rękojeści sztyletu.
– Ja nie winowata, panie! – Kurwigospodyni wczepiła się wyschłymi szponami w jego rękaw. – Nie winowata, panie! – Próbowała ucałować rękę Warka, ale podręczny oderwał ją i uderzył prosto w gębę, aż jucha się puściła z rozbitych ust.
Baba zaskowytała jękliwie, lecz nie wypuściła z garści kaganka.
– A bodajby cię… – Splunęła na klepisko krwawą śliną i urwała, z przestrachem popatrując na wojowników, którzy tłoczyli się za plecami kniazia jak stado wilków.
– Gadajcie. – Podręczny szturchnął ją w bok. – A kniazia trogać się nie ważcie, bo wam ramiona powyżej łokci urżniem.
– Przecież gadam – zaprotestowała ze strachem baba. – Duchem gadam, nic nie kryję. My ludzie poczciwe, nieżywą ją pode świątynnym murem naszliśmy, własnym sumptem leczyć poczęli i hodowali. Medyka sprowadzilim, co w kamienicy przy samym rynku siedzi, rajcom wedle zdrowotności usługuje. A jaki koszt z tego był! – zaniosła się piskliwie. – Kury trza było świeżej co dnia na rosół i fruktów zamorskich, i chleba białego, i pieprzu, co krew czyści. Wszystko to z miłosierdzia, co mi je bogowie w niebiesiech odpłacą sowicie.
– A ona ci pierwej nie odpłaci, babo? – Wark skrzywił się.
– Gadają ludzie, że trzy srebrne grosze za kapłankę bierzesz – poddał skwapliwie przyboczny. – A chętnych niemało. Zdaje mi się zatem, że dobrze się za kury i pieprz wywdzięczyła.
– Jest prawo w statutach przez kniazia spisanych – rzekł z namysłem Wark – żeby w ogień wrzucić każdego, kto schronieniem, jadłem czy napitkiem wspomoże bluźniercę. A zbiegła kapłanka prawdziwie musiała przeciwko bogini pobłądzić.
– Nie zbiegła. – Kobieta odezwała się po raz pierwszy. – Nie zbiegła, tylko ją za bramy precz wypędzono. Kańczugami. Ale o tym szkoda gadać, kniaziu. Nie mnie spodziewaliście się tutaj znaleźć.
Wark zesztywniał.