Литмир - Электронная Библиотека

Skinął głową. Kiedy odpływała jesienią na Wyspy Zwajeckie, pożegnał śmiertelną kobietę, choć córkę Iskry i powierniczkę Fei Flisyon od Zarazy, której obręcz nosiła. Ale wiosną powróciła wodna panna, o głosie utkanym z szumu morza i włosach wichrowej sevri. Coś się w niej odmieniło. Zmieniało się coraz bardziej.

– Na Przychytrzu widziałem, jak czysty metal roztopił się pod twoim dotykiem. Wypalałaś dłonią ślady w kamieniu. Twoje włosy były ogniem. Okaleczyłaś Warka. A potem podpaliłaś sinoborskie okręty. – Zawahał się. – Gdybym tego nie oglądał własnymi oczami, nigdy bym nie uwierzył.

Nie odpowiedziała od razu. Jej włosy unosiły się na wodzie i połyskiwały w promieniach słońca jak złota przędza.

– Dawno temu jedna z kobiet w moim rodzie była Iskrą – odezwała się wreszcie. – W jakiś sposób Delajati zdołała wydobyć ze mnie jej dziedzictwo.

Wiedział, że powinien zapytać, co ją łączy z boginią Servenedyjek, i spróbować wreszcie oddzielić prawdę od majaków. Jednak po prostu nie mógł zapomnieć wyrazu twarzy Warka, kiedy spoglądał z dołu schodów na Iskrę, ani później, gdy walczył z nią na dziedzińcu, rozumiejąc już bardzo dobrze, że przegra.

– Czy Wark ozdrowieje? Czy takie rany w ogóle mogą się zagoić?

– Nie wiem. Ale – odwróciła oczy – istnieją pewne wzory, które powracają bez końca, a ja zabiłam wcześniej brata Eweinrena.

Wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia. Nic więcej nie można było zrobić.

– Wiem. Powiedziałaś mi na Przychytrzu.

Poczuł, że stężała pod jego dotykiem.

– Biedny Wark! – Roześmiała się nieprzyjemnym chropowatym śmiechem. – Nie umiał się obronić przed olśnieniem Iskrą.

Odwrócił wzrok. W Czerwienieckich Grodach Iskry były śmiercią, sprowadzały pożogę na uśpione osady albo zbierały martwych bohaterów z pola bitwy, by zaprowadzić ich do kohorty Org Ondrelssena. Nawet kiedy schodziły w dół, pomiędzy śmiertelników, ich miłość sprowadzała nieszczęście i rozlew krwi.

– Jest taka stara baśń w moim kraju – mówiła Szarka. – „Nie patrz w żywy ogień, nie spoglądaj w twarz Iskry, bo jeśli cię olśni, podążysz za nią na koniec świata. Będziesz biegł za nią, póki nie padniesz martwy, a ona nie obejrzy się za tobą”. I nawet Twardokęsek pobiegł, choć po nim oczekiwałam więcej rozwagi. Znam tylko jednego mężczyznę, który oparł się olśnieniu Iskrą. Ciebie.

– Jesteś taka pewna?

Odsunęła się.

– Nie bawmy się słowami, książę. Nie mam dość siły.

– Nie umiem z tobą rozmawiać.

Złagodniała nieco. Wręcz się uśmiechnęła.

– Jesteśmy sami pośrodku Wewnętrznego Morza, książę, i nie ma dokąd uciekać. Nie wiem jednak, jak wiele pozostało czasu. Morze łagodzi moc Zird Zekruna. Ale nie zatrzyma go na zawsze.

– Czujesz go?

Podciągnęła wyżej płaszcz.

– Jak przyćmiony ból w całym ciele. Przyciąga mnie. – Uniosła się nieznacznie i wyciągnęła dłoń na północ. – Tam jest Hałuńska Góra. W końcu zew stanie się przemożny, a kiedy to nastąpi, nie pozwól mi śpiewać. – Spojrzała mu w oczy. – Woda ze źródła Ilv nie odebrała mi mocy, tylko wypaczyła ją zgodnie z wolą Zird Zekruna. Kiedy bóg mnie złamie, popłynę na Pomort i oddam mu nas oboje. Oddam mu wszystko, czego zapragnie. Więc lepiej już, żebyś mnie zabił. Być może Sorgo…

– Nie chcę mówić o śmierci – przerwał ostro. – Zwłaszcza o twojej.

Roześmiała się, pierwszy raz bez goryczy.

– To niedobrze – odparła, wciąż rozbawiona. – Bo właśnie śmierć jest u źródeł wszystkiego i nie zniknie, jeśli będziemy milczeć wystarczająco długo i uparcie. Będziesz mnie musiał wysłuchać. Zmarnowaliśmy zbyt wiele czasu.

– Całą długą zimę. Były takie chwile… – zacisnął zęby – że mógłbym cię zabić własnymi rękami, bez pomocy Zird Zekruna. Mijały miesiące i nie mieliśmy od ciebie żadnych wieści. Ani jednego słowa.

– Pozwoliłeś mi odpłynąć.

– Jak mógłbym cię zatrzymać?

– Zwyczajnie, książę. – Uśmiechnęła się, ale już zupełnie innym uśmiechem, który nie sięgał oczu. – Wziąć za rękę i powiedzieć „zostań”. Niektóre rzeczy są proste, w przeciwieństwie do wielu innych.

– Nie. – Potrząsnął głową. – Nic nie jest proste. Nie pomiędzy nami i nie w tych czasach. Najmniej zaś miłość.

Kiedy padło ostatnie słowo, wydało mu się, że ściągnięte rysy Szarki rozluźniły się nieco.

– Czy mamy coś do jedzenia? – spytała. – Jestem głodna. Rozsupłał sakwę, podał jej bochenek chleba, trochę zeschniętego sera.

– Skąd? – zapytała z pełnymi ustami.

– Od wiedźmy. W jakiś sposób wiedziała, czego będziemy potrzebowali.

– Czy chociaż ona ocalała?

– Nikt prócz nas nie odpłynął z Przychytrza. I nie odpłynie, bo spaliłaś okręty. Więc nawet jeśli żyje… – Rozłożył ręce.

Szarka nie zjadła wiele, oderwała tylko kawałek skórki. Otrząsnęła okruchy nad wodą i drobne złote rybki natychmiast podpłynęły, aby je chwytać.

– Najchętniej bym usnęła – wyjaśniła i osunęła się niżej na dno łodzi. Półleżąc, podłożyła sobie sakwę pod głowę. – Ale za bardzo się boję przebudzenia. Opowiem ci teraz, dobrze?

– Co tylko zechcesz.

Skrzywiła się nieznacznie.

– Nie chcę. Ale powinieneś wiedzieć. Pierwsze, co pamiętam, to stado kóz. Zwyczajnych kóz, czarnych i brunatnożółtych, o długiej, skołtunionej sierści. Słońce świeciło mi prosto w oczy, a one chodziły wokół, mecząc i obgryzając kolczaste krzewy. Potem zaprowadziły mnie do wioski. Ludzie wybiegli mi na spotkanie. Ktoś smagnął mnie biczem. Krzyczeli. Nie rozumiałam słów, ale miałam moje dwa miecze, więc… – przełknęła ślinę – zabiłam ich. Zabiłam ich wszystkich.

– To była wioska norhemnów, prawda? – spytał cicho. – Dlatego nosisz ich strój?

– Nie wiem. Przypominam sobie tylko zapach krwi, spiekotę i brzęczenie much. I słońce, ostre, jaskrawe, które wbija się pod powieki jak igła. Chyba uciekłam w góry. Nie pamiętam tego dokładnie. – Spojrzała mu w oczy. – Byłam na wpół szalona ze strachu i pragnienia. Nie umiałam znaleźć wody. Krążyłam po skałach, aż wreszcie nie miałam już siły iść dalej.

– I wtedy cię znalazł jadziołek?

– Tak. Zaprowadził mnie do wodopoju, zapewne niedaleko swego leża, bo wszędzie leżały rozkładające się zwierzęta. Ale woda była krystaliczna, niemal słodka. I nagle ten opar, który zasnuwał mi głowę, uniósł się i rozwiał. Wiedziałam, kim jestem. Tyle że… – Przygryzła wargę.

– Był też jadziołek – dokończył.

– Bardzo trudno go zabić – odparła obronnym tonem.

Zdumiała go. W Karuat, na pustyni i jeszcze dalej, na stepach, gdzie rozciągały się ziemie norhemnów, wierzono, że jadziołek jest świętym zwierzęciem, nieśmiertelną bestią snów, zesłaną przez boginię.

– Spróbowałaś?

– Tego samego wieczoru. – Wzruszyła ramionami. – Ale byłam zbyt słaba. A następnego dnia natrafiłam na karawanę handlarzy niewolników i zrozumiałam, że mnie chroni. Skuteczniej niż jakakolwiek broń, którą zdołam zdobyć czy wymyślić. Poza tym… – Opuściła powieki. – Przywoływał moje wspomnienia, a bardzo chciałam pamiętać. I wiedział, gdzie cię znajdę.

– Na Tragance?

Skinęła głową.

– Pragnęłam cię spotkać. Jadziołek odpowiedział na moje pragnienie i poprowadził mnie we właściwym kierunku.

Przypomniał sobie ogrody bogini Traganki, odbicie Szarki w sadzawce, jej oczy zielone jak wiosenna trawa. I okrzyk jadziołka, kiedy spadał z nocnego nieba wprost na niego.

– Jadziołek dba tylko o jedno – powiedział szorstko. – Popycha cię tam, gdzie przeleje najwięcej krwi. Gdzie oboje ją przelejecie. I karmi się twoim cierpieniem.

– Być może – odparła. – Ale inaczej bym cię nie odnalazła.

Łódka kołysała się lekko na falach, a nakrapiane pomarańczowo ryby wyskakiwały z rzadka nad powierzchnię.

– Wiesz, co stało się później – podjęła szeptem Szarka. – Ale nie wiesz, co stało się wcześniej. Zanim…

Ostatnie słowo wypowiedziała tak cicho, że go nie usłyszał. Jednak potrafił je odgadnąć, odkąd w tamtą upiorną noc na Przychytrzu Suchywilk wypowiedział słowa ballady – „a potem urodzili się na nowo i miłowali się jako wcześniej”. Kiedy śpiewano ją w Czerwienieckich Grodach, Koźlarz sądził, że to tylko pieśń, jedna z wielu, którymi minstrele zarabiali na chleb w północnych dworach. Lecz dzisiaj nie był już pewien.

– Opowiedz – poprosił, pokonując strach.

Przez rok, odkąd spotkali się w ogrodzie Fei Flisyon, łudził się, że zdoła uniknąć wiedzy, kim naprawdę jest ta kobieta. Czekała ich wojna z Zird Zekrunem, więc odsuwał od siebie jej tajemnicę. Wydawała mu się nieważna w obliczu tego, co mógł uczynić im pan Pomortu. Ale po Przychytrzu rozumiał, że się pomylił. Tajemnica Szarki mogła zniszczyć ich wszystkich.

– Jest taka piosenka – zaczęła z zadumą – o chłopcu, który przeszedł wszystkie bramy piekła…

– Znam ją – przerwał i była to prawda: pamiętał również ostatnią zwrotkę, w której ukochana nie rozpoznała go, gdyż zmarli nie pamiętają żywych. – Ale to tylko uniki i półprawdy – dodał, świadomie obracając przeciwko niej jej własne słowa. – Nie wyjaśnisz niczego pieśnią.

Uniosła brwi.

– Dobrze więc. Mój ojciec zginął w oblężonym donżonie. Jego żona tej samej nocy powiła dwoje dzieci. Dziewczynka była silniejsza i wyszła pierwsza. Chłopiec urodził się martwy. Matka wykrwawiła się tuż potem, ale zanim to nastąpiło – coś drgnęło w jej głosie, jakiś zadawniony ból – przeklęła córkę i nadała jej imię Sharkah. Imię sierpa, którym zabito Stworzycieli. Przydomek Annyonne.

Powiedziała to zupełnie zwyczajnie, bez lęku. Ze znużeniem. Zastanawiał się, co mogło dla niej znaczyć to imię. Było potężne, pełne mocy. Sam nosił miano przynależne raczej pasterzowi owiec niż dziedzicowi żalnickiej korony. Ale przynajmniej nadano mu je z miłością.

– Wychowałam się pomiędzy najemnikami Dumenerga, mojego wuja, i w wieży Jill Thuer, ciotki. Miałam też piastunkę, Mokernę, która była wodną panną. Unlinedd, jak nazywano je w naszym kraju… – Zamyśliła się. – Pomiędzy nimi i moim krajem była długa historia nienawiści, podstępów i wojny. Zbyt długa na tę żeglugę. I niepotrzebna, abyś zrozumiał, kim byłam.

112
{"b":"89257","o":1}