– Sielne wozy! – rzucił z uznaniem. – Aż zadziwienie bierze, takeście się, mości zbójco, sprawili. Niemała rzecz tyle dobra nakupić i przeprowadzić szczęśliwie przez szmat kraju.
Dziwne, ale na te słowa uszła ze zbójcy cała złość.
– Aniście się spodziewali, że wrócę – burknął posępnie, zdjęty dziwną żałością, że nikt, zupełnie nikt nie wierzył w jego uczciwość. – Daliście chamowi garść złota i szukaj wiatru w polu, tak wam się uroiło. A cham się nie wywiązał. Nie zemknął, jak należy. Ot, głupi… – Rozrzewniał się coraz bardziej.
Ktoś zaszedł go od tyłu i klepnął lekko po plecach.
– Czego? – Twardokęsek obejrzał się przez ramię.
Trzej wiergowscy majstrowie zdążyli się nieco oporządzić z błota. W cechowych kapeluszach i brunatnych opończach wyglądali jak trzy stare nastroszone ptaszyska. Chyba koniec wędrówki nie uradował ich nadmiernie, bo miny mieli skwaszone i ani myśleli witać się z gospodarzem.
– Kuźnia gdzie tutaj będzie? – spytał sucho najstarszy i obdarzony najwydatniejszym nosem.
– Co? – Zbójca podniósł na niego zamglone od rzewności oczy.
Majster strzyknął mu pod nogi brunatną od krwawiennika śliną.
– Widać się wam na wspominki zebrało – odparł flegmatycznie. – Gadajcie se do woli, ale nam żelazo trza wyładować.
– Tam. – Narzazek pokazał niewielką szopę po drugiej stronie placu. – Tylko że kowala dziś nie ma, do wioski czmychnął, zaprzaniec. Ponoć baba mu rodzi, ale zda mnie się, że kłamie. Stary ma warsztat przy trakcie, chce dorobić przed zimą.
Jednak majster nie słuchał. Przymrużył oczy i przez chwilę przypatrywał się drzwiom szopy, kołyszącym się na wyłamanym zawiasie, i dwóm kurom, które łaziły po niskim zadaszeniu i pilnie dziobały w przegniłej strzesze.
– To ma być kuźnia? – rzekł wreszcie z pogardą. – A bodajby was szlag trafił! – Odwrócił się na pięcie i ruszył ku wozom.
Jego towarzysz popatrzał na zbójcę z taką pretensją, jakby to wszystko była wina Twardokęska.
– Oj, coś mnie się zdaje, że nic z nas tutaj nie będzie – mruknął na odchodnym. – Jedno marnotrawstwo.
Trzeci tylko głębiej wcisnął na czoło cechowy kapelusz i także odszedł, przeklinając plugawo pod nosem.
Żalnicka szlachta milczała, ogarnięta czystą zgrozą. W lipnickim obozowisku nie oglądano jeszcze podobnej bezczelności.
– Hej, dokąd, ścierwa?! – rozdarł się piskliwie Kostropatka. – Książę pan odejść nie pozwolił. Wracajcie, kurwie syny, bo wybatożyć każę. Słyszycie? Bo klątwą obłożę!
Na tę ostatnią groźbę najstarszy z wiergowskich majstrów zwolnił nieco kroku. Obrócił głowę, splunął przez ramię i powiedział coś z cicha. Wszyscy trzej zarechotali szyderczo. Ci z wilczojarskiej szlachty, którzy stali z kraja i dobrze usłyszeli, co prędzej pochylili głowy, kryjąc uśmiechy. Nawet zbójca uśmiechnął się półgębkiem.
– Co on powiedział? Co ten cham powiedział? – gorączkował się kapłan.
– Żebyście się dali wydudkać, bo są innej wiary – podpowiedział usłużnie Szydło. – A jak czym nie macie, mogą wam wyrychtować stosowne narzędzie.
– Że co? – Mały sługa Bad Bidmone aż podskoczył. – Że jak?
– A zwyczajnie – wtrącił nie bez satysfakcji zbójca. – Zapewne słyszeliście, że ludzikowie z Książęcych Wiergów własnym się rządzą obrządkiem.
– Znaczy się heretyków sprowadzasz? – Blizny na policzkach Kostropatki nabrzmiały krwią. – Nie mówiłem – obrócił się ku Koźlarzowi – że z tego spoufalenia z pospólstwem nic dobrego nie będzie?
Dopiero teraz zbójca przyjrzał się baczniej żalnickiemu wywołańcowi, który podczas całego rozgardiaszu stał oparty o belkę wspierającą ganek. Książę niedawno musiał wrócić z podjazdu, nie zmienił jeszcze koszuli, poznaczonej rdzawymi zaciekami od zbroi i rozdartej na boku. Znużonym gestem odgarnął włosy z czoła i zbójca zobaczył świeżą, ledwie zabliźnioną szramę. I pierwszy raz Koźlarz wydał mu się niemal ludzki.
– Mieliście o niej jakieś wieści? – burknął zbójca, przełamując niechęć.
– Tyle, ile gadają w tawernach po obu stronach Wewnętrznego Morza. Zwajcy wymknęli się chytrze pomorckiej pogoni i przepłynęli szczęśliwie między Żebrami Morza, a ona śpiewem wygładziła fale. W zwajeckim dworze znów mieszka Iskra. – Zbójcy wydało się, że słyszy w jego głosie cień goryczy. – Ale nie wiem nic więcej. Nie przysłała posłańca. A wam? – zapytał po chwili.
Twardokęsek aż zamrugał ze zdumienia na myśl, że Szarka miałaby się przed nim opowiadać. I nagle ogarnęło go dziwne poczucie wspólnoty z żalnickim wywołańcem. Obaj nie mieli pojęcia, jakie nowe szaleństwo uknują wiedźma z Szarką pośrodku Wewnętrznego Morza. Mogli tylko czekać.
– Też nic nie wiem – rzekł posępnie. – Co, nie spodziewaliście się, że wrócę? – Spojrzał prosto w szare oczy księcia.
– Ani dudu – odparł z powagą Koźlarz. – Pierwej bym się tutaj Wężymorda spodziewał. Normalny człek by nie wrócił.
– A bo to można zostać normalnym, jak się ktoś trochę z wami powałęsa? – prychnął zbójca.
Książę tylko uniósł brew. Jeszcze przez chwilę patrzyli ze zbójcą na siebie, ale tak, jakby się pierwszy raz w życiu zobaczyli na oczy. A potem, ku zdumieniu wilczojarskiej szlachty, jednocześnie wybuchnęli śmiechem.
Twardokęsek zgiął się wpół i tak rechotał, aż go w żywocie kłuło. Bił się dłońmi po kolanach, krztusił i parskał od rozradowania, aż wreszcie klapnął ciężko zadkiem na podmarzniętą ziemię. Książę przysiadł na stopniach ganku. Łzy mu ciekły po policzkach i przytrzymał się belki, bo byłby się ze śmiechu sturlał na dziedziniec.
Kostropatka, Szydło i wilczojarscy szlachcice wodzili od jednego do drugiego zatroskanym wzrokiem. Kapłan wręcz trącił Koźlarza w ramię, ale tylko wzbudził jeszcze gwałtowniejszy atak wesołości. Wreszcie książę uspokoił się trochę. Wstał i odwrócił się ku doradcom.
– Dosyć na dziś będzie – oznajmił. – Dopilnujcie jeno, by wozy rozładowano i majstrów należycie nakarmiono. A wy właźcie do izby. – Wyciągnął do zbójcy rękę i dźwignął go na nogi. – Szkoda w zimnie siedzieć. Powieczerzamy wspólnie, bo ja też prosto z podjazdu, jeszczem w gębie nic nie miał.
– Pomorców wokół dużo? – zapytał w drzwiach zbójca.
Książę zawahał się.
– Jak gzów – odparł ciężko. – Jeno że bardziej gryzą. Dłużej zostaniecie, to się sami przekonacie.
* * *
Po szczęśliwym powrocie z Książęcych Wiergów zbójca postanowił odsapnąć krzynkę na Półwyspie Lipnickim. Nie było mu źle. Żalnicka szlachta patrzyła na niego z uszanowaniem, uznawszy za zausznika księcia. Nawet Kostropatka nie śmiał go więcej zaczepiać. Tylko Szydło wciąż naigrawał się tak plugawo, że Twardokęsek zeźlił się na dobre. Przydybał pokurcza na ścieżce za palisadą i przetrzepał mu grzbiet kosturem, aż kości trzeszczały. Odtąd zbójca miał spokój. Choć wiergowscy majstrowie krzywili się trochę, przysposobił sobie izbę przy kuchni i gnieździł się tam razem z Nieradzicem, do którego osobliwie się przywiązał. A kiedy do obozowiska zawitał Bogoria, jak zwykle podchmielony i chętny do wszelakich bezeceństw, zbójca uznał, że pomysł przezimowania wśród rebeliantów nie jest właściwie najgorszy. A potem Koźlarz zabrał go na podjazd.
– Nie masz przymusu – rzucił niedbale książę pewnego wieczora, kiedy siedzieli pospołu ze zbójcą na ganku chaty, przyglądając się strzelaniu do tarczy. – Ale gdyby was przypadkiem chęć zdjęła kości rozprostować, zapraszam do kompanii. Bo doszła nas wieść, że będzie nieopodal konwój szedł. Pomorcy ponoć dobyli naszych ze starościńskich lochów i do Uścieży ich przed zimą prowadzą, na kaźń.
– Ani chybi bujda wierutna! – prychnął Bogoria. – Gdyby kogoś znaczniejszego w ciemnicy trzymali, może bym uwierzył. Ale tam sama drobnica. Po co byle młodziaka przez pół świata wlec, skoro on i tak nic nie wie? Lepiej go dla postrachu w rodzinnym przysiółku powiesić.
– Takoż i mnie się zdaje. – Książę uśmiechnął się. – Ale trza się po okolicy rozpatrzyć i języka zasięgnąć. Bo wnet śniegi spadną i nieprędko znów się trafi okazja.
Wyruszyli przed świtem. Książę sam prowadził podjazd – na koniu kruczoczarnym, w kolczudze srebrzystej, w szyszaku wzmocnionym obejmą na kształt korony. Zbójca jechał tuż za nim na zgrabnej kasztance. Jakoś mu było lekko i radośnie na duchu. Ani się obejrzał, jak nastał poranek. Jesienne słońce przygrzewało słabo i gawrony drobiły po polach w gęstym, na poły zamarzniętym błocie. Konie prychały. A potem ścieżka odwinęła się nagle skrajem jaru i na obszernej jasnej polanie wyjechali prosto na oddział Pomorców.
Zbójca osadził kobyłkę, aż kopyta zaryły w błocie.
Frejbiterów było z siedm tuzinów, wszyscy w porządnych nowiuśkich kaftanach z wyszytym znakiem Wężymorda. Jednak z ich twarzy, zarośniętych i poznaczonych starymi szramami od żelaza, łatwo dało się poznać, że to żaden świeży zaciąg, tylko stary, doświadczony żołnierz, który w niejednej bitwie brzeszczot okrwawił. Spotkanie musiało ich zaskoczyć, ale nie poszli w rozsypkę, nie zmylili szyku. Po prostu powściągnęli konie, gapiąc się na rebeliantów z niedowierzaniem. Ich dowódca, młody chłopak w kurcie ozdobionej srebrnym szamerunkiem, machał rękoma i krzyczał coś piskliwie.
Twardokęsek nerwowo przełknął ślinę i obejrzał się ku krawędzi lasu. Pomorckich było zbyt wielu. Rebelianci wciąż mogli odskoczyć. Nie sądził, aby frejbiterzy odważyli się ich szukać głęboko w lesie, gdzie, jak gadano, nawet drzewa sprzyjały żalnickiemu księciu.
Przywódca zaciężników uniósł ramię i zaczerpnął głęboko tchu.
Nim jeszcze zabrzmiała pomorcka komenda, Koźlarz pchnął konia naprzód. Zbójca dojrzał na jego piersi ryngraf zdobny cudownym wizerunkiem Kwietnej Panny, a także jasny błysk na ostrzu Sorgo, kiedy książę lekko pokłonił się mieczem w stronę słońca. Nawet zbójca rozumiał ten gest – zwyczajem żalnickich kniaziów książę przed bitwą wzywał pomocy Bad Bidmone, która wedle legendy obracała się we śnie pośrodku ziemi gdzieś poza ciemną połacią lasu, daleko na południu.