Литмир - Электронная Библиотека

Pomorcy zawahali się nieznacznie. Ich dowódca znów coś krzyknął i posłuszeństwo przeważyło nad strachem.

Chorągiew żalnickich panów z lwem kroczącym w tle czerwonym jak bitewne pole rozwinęła się w nagłym podmuchu wichru.

Zbójca kątem oka spostrzegł ściągniętą w dziwnym grymasie twarz Bogorii.

Potem rebelianci runęli naprzód zbitą kupą. A zbójca pędził jako reszta, okładając kasztankę płazem miecza, i wrzeszczał z innymi. Imię Koźlarza. Nie wiedział, dlaczego. Po prostu gnał za jasnym szyszakiem księcia, jakby nagle uwierzył, że sama bogini prowadzi go w bitwie i niewidzialnym płaszczem chroni przez ciosami.

Był tuż przy Koźlarzu, kiedy oba podjazdy zderzyły się w szczęku żelaza i kwiku koni. Coś go ścisnęło za grdykę, kiedy Sorgo opadł na łeb pierwszego z Pomorców. Miecz rozciął misiurkę nieledwie jak dynię. Mózg, krew, odłamki kości rozprysły się wokół od impetu. Mimo połyskliwej paradnej karaceny ostrze weszło głębiej, aż do samego żywota. Twardokęsek dłużej nie zwlekał. Żylasty pomorcki najemnik wypadł prosto na niego z uniesionym mieczem. Zbójca uchylił się przed sztychem i ciął potężnie w bok frejbitera. Ten krzyknął tylko chrapliwie i zbójca nie dojrzał go więcej, widać zsunął się z siodła pomiędzy końskie kopyta.

Wtenczas wszystkie myśli zbójeckiego herszta, cała jego rozwaga i stateczność wszelka, rozwiały się niczym garść plew. Zwijał się w siodle, ciął i rąbał. Gęsty, słony pot spływał mu po gębie. Nie widział twarzy Pomorców, jedynie błyski mieczy i uniesione kopyta wierzchowców, które wierzgały, walcząc razem z jeźdźcami. Pchnął w żebra krępego najemnika, kiedy ktoś znienacka trzasnął go piernaczem w czerep. W oczach mu pociemniało. Nie zdążył nawet wyciągnąć ostrza spomiędzy kości. Skręcił tylko kobyłkę w bok i z zamachem trzasnął tamtego małą, okutą wiergowską tarczą w gębę, zmieniając ją w krwawą miazgę.

Zbójca zatrzymał się na moment. Niewiele co widział, bo oczy zalewała mu krew – własna i cudza. Wyszarpnął wielkie kopiennickie ostrze z trupa Pomorca, uniósł się w strzemionach i zaryczał jak zraniony niedźwiedź. Pomorcy cofnęli się przed nim ze zgrozą.

W najgęstszej ciżbie mignęła mu jasna kolczuga Koźlarza, szyszak zwieńczony białą kitą, krwawa smuga Sorgo ponad końskimi łbami i żalnicki lew na chorągwi. Wokół było aż ciemno od brunatnych kubraków. Pomorcy otaczali księcia ze wszystkich stron.

Twardokęsek poprawił na łbie pogięty kłobuk. Ścisnął kolanami konia i bez jednej przytomniejszej myśli popchnął go naprzód. Gdzieś tylko, w głębi na poły zamroczonego umysłu, błysnęło jak iskierka przeczucie, że jest głupcem. Zaraz zgasło jednak bez śladu, gdy ciężki kopiennicki szarszun opadł na szyję pierwszego z Pomorców, odwalając ramię, które wciąż ściskało korbacz.

Zbójca parł do przodu, wrzeszcząc słowa, których sam nie rozumiał. W posępnym zapamiętaniu, jak żniwiarz, ścinał ludzkie głowy, odrąbywał ramiona. Siwowłosy najemnik zaszedł go od boku i podstępnie ugodził w żebra, rozpłatawszy kolczugę. Twardokęsek ani nie poczuł ciosu. Zwinął się w sobie i ciął tamtego w łeb. Zacny kopiennicki brzeszczot roztrzaskał kapalin Pomorca jak gliniany garnek.

Nie więcej niż trzech ludzi dzieliło go od żalnickiego księcia.

Dwóch wąsatych pachołków z toporami w dłoniach ostrożnie zajechało zbójcę z boków, wyczekując, na którego uderzy. Zbójca zamarkował wypad i cofnął się zaraz. Tarczą sparował uderzenie toporka i w tej samej chwili kopiennickie ostrze uderzyło w Pomorca po prawicy. Cios był niski, nad samą końską szyją, tak, jak kiedyś nauczyła go Vii, jego Visenka z Przełęczy Zdechłej Krowy. W krótkim przebłysku wydawało mu się, że tuż obok pomorckiego pachołka widzi jej oblicze, pokryte sinym tatuażem, i drobne ostre ząbki, wyszczerzone w uśmiechu. Ale potem drab zniknął, opadł na ziemię, stratowaną teraz i zrytą kopytami. Zbójcy przypomniało się, że Servenedyjka już nie żyła, ubita jadziołkową trucizną u brodu na Trwodze.

Coś zapiekło go pod powiekami. Nie łzy. Krew zmieszana z potem płynęła mu po twarzy.

Ocalały z pachołków rozpaczliwie próbował zawrócić. Ale zbyt gwałtownie szarpnięty wierzchowiec potknął się na ścierwie i upadł na przednie nogi. Twardokęsek dla pewności ciął nieszczęsnego draba przez grzbiet. Pomorca i tak stratowałyby kopyta, ale mogło się też zdarzyć, że dźgnąłby zbójcę od dołu mizerykordią.

Głowa ostatniego z Pomorców wyprysła w powietrze. Twardokęsek zdążył jedynie zobaczyć długą, zbroczoną klingę Sorgo, która przesunęła się w powietrzu jak krwawy jęzor.

A potem nagle Twardokęsek był tuż obok Koźlarza.

Żalnicki książę niemal opierał się zadem konia o samotną starą brzozę, która rosła pośrodku polany. Pień drzewa był okrwawiony i porąbany mieczami. Koźlarz cofał się i zawracał, krótkimi wypadami tańcząc wokół drzewa. Zbójca w jednym uderzeniu serca zrozumiał, dlaczego.

Na zamarzniętej ziemi, tuż przy dogorywającym siwoszu, który wciąż wierzgał kopytami powietrze, kulił się młody chłopak w poszarpanej, zbroczonej krwią kolczudze. Zbójca nie pamiętał jego imienia. W lipnickim obozowisku kręciło się bez liku jasnowłosych dzieciaków, co pewnej nocy wymknęły się z dworu ojca, by odnaleźć przygodę swego życia – a także jej kres w potyczce bez sensu i bez znaczenia, bo wiosną nikt nie będzie już o niej pamiętał.

Tak samo jak Nieradzic, przemknęło nagle przez głowę zbójcy.

Odruchowo sparował cios, wysuwając się lekko przed Koźlarzowego karosza. Książę dokończył dzieła. Sorgo opadło na pierś pomorckiego zaciężnika z taką spokojną pewnością, jakby ten był pieńkiem na podpałkę.

Dzieciak przywarł plecami do drzewa. Lewą rękę miał przygiętą pod dziwnym kątem do boku, ale w prawej ściskał chorągiew z żalnickim lwem. Drzewce, oparte o zamarzniętą ziemię, trzęsło się i chybotało w jego dłoni.

Wykrwawi się niebawem, pomyślał zbójca. Właściwie już jest trupem.

– Pilnuj go! – Przez hałas bitwy przebił się rozkaz Koźlarza.

Twardokęsek spostrzegł, że idzie na nich zbita grupa pięciu Pomorców. Chciał krzyknąć, że trzeba się zbierać co prędzej, furda chorągiew i smarkacz furda, na miejsce jednego zarąbanego tuzin podobnych zleci się z Wilczych Jarów. Ale książę już pchnął naprzód konia. A potem zbójcy głos uwiązł w gardle.

Patrzył, jak Koźlarz wyrąbuje sobie drogę przez Pomorców. Sorgo uderzał bez wdzięku i owych szlacheckich sztuczek, parad, obrotów i wypadów, które sprawiają, że cne damy piszczą z zachwytu niczym dojarki. Twardokęsek nie był jednak dziewką, co się mizdrzy z podium do gromady gołowąsów w zbrojach wydobytych z ojcowych lamusów i zrzuca im kolorowe wstążki na zachętę do błazenady. I wprawdzie nawet pod katowskim żelazem nie odszczekałby dawnej szyderczej prześmiewki, co ją rzucił książątku w twarz tuż po tym, jak się wymknęli z sieci Prządki, jednak przed samym sobą musiał przyznać – nie w samym Sorgo leżała przyczyna, że rebelianci szli za księciem choćby w najgorszą rzeź.

Na Przełęczy Zdechłej Krowy Twardokęsek spotykał wielu rębaczy. Pospolitych rzeźników, szlachtę zbiegłą z rodzinnych dworów, skalmierskich morderców i Servenedyjki, które nie lękały się niczego, nawet śmierci. Jednak nigdy nie zdarzyło mu się oglądać czegoś podobnego.

Sorgo zdawał się śpiewać w rękach Koźlarza. Zupełnie jak żmijowa harfa ożywała pod palcami Szarki.

Cięcie było oszczędne, niemal niedbałe. Pierwszy pachołek spadł z siodła, chwytając się za rozcięty kałdun, z którego buchnęła szkarłatna struga krwi. Kary rumak zatańczył, zadrobił w miejscu kopytami, kiedy Sorgo samym sztychem musnął szyję drugiego z Pomorców, by zaraz opaść u nasady ramienia wysokiego frejbitera w zbroczonym posoką bechterze. Uderzenie było tak szybkie, że zbójca nie zdążył go nawet zauważyć. Usłyszał tylko śmiertelny wrzask ranionego Pomorca.

Twardokęsek patrzył jak zaczarowany.

To był podarunek od bogów, dar rzadki niezwykle, co sprawiał, że mężowie szli za Koźlarzem poprzez krwawe pole bez namysłu, bez przezorności żadnej i o żywot trwogi. I Twardokęskowi wydało się nagle, że tak samo musiał wyglądać Vadiioned, kiedy wiódł Kopienników na ostateczną wyprawę przeciwko Żalnikom, zanim jeszcze całe dumne władztwo Gór Żmijowych obróciło się w pogorzelisko.

W tamtej chwili pojął, co musi się dopełnić, ponieważ rzeczy dzieją się w określony sposób, a on wystarczająco długo wędrował z Szarką poprzez Krainy Wewnętrznego Morza, by dostrzegać wzory utkane na krosnach bogów. Zrozumiał, że wydarzenia popchną ich ku sobie – płomiennowłosą córkę Suchywilka, co śpiewała z wodnymi pannami, i dziedzica żalnickich kniaziów. Wszystko jedno, ilu jeszcze będzie musiało zdechnąć w szkarłatnym błocie, którym wkrótce staną się Krainy Wewnętrznego Morza. Tamtych dwoje przejdzie ku sobie po ich dymiącym ścierwie jak po moście.

Gorycz nabiegła mu do gęby, w uszach narastał głuchy szum.

Ranny dzieciak z chorągwią coś krzyczał. Krwawe bąbelki pękały mu na wargach.

Zbójca potrząsnął głową, jakby chciał od siebie odepchnąć otępienie. Kilka kroków przed nim Koźlarz parował ciosy ostatniego z Pomorców.

Ostatniego?

Kątem oka Twardokęsek zobaczył cień pomiędzy nagimi gałęziami brzozy.

Piąty pachołek nie miał miecza. Sprytnie zakradł się od boku z rohatyną o liściastym grocie, na którym pobłyskiwały promienie jesiennego słońca. Nie spieszył się. Przyczajony, czekał stosownej chwili. Jego palce, zaciśnięte na drzewcu, były białe, a twarz ściągnęło napięcie.

Był za plecami księcia. Koźlarz nie miał prawa go dostrzec.

Wodze wypadły zbójcy z dłoni. Koń drżał pod nim, niecierpliwie uderzał kopytem. A Twardokęsek nie mógł się poruszyć. Po prostu nie mógł.

Purpurowy żalnicki sztandar upadł na ziemię. Mozolnie, czepiając się pnia brzozy, jasnowłosy dzieciak postąpił ku pomorckiemu najemnikowi. Dwa kroki, nic nadto. Stary żołnierz nie opuścił nawet rohatyny. Po prostu z całej siły kopnął chłopaka w pierś. Mały upadł w zamarzniętą bruzdę, wpił się w nią pazurami, lecz nie podniósł się więcej.

Rohatyna uniosła się, wymierzyła jeszcze staranniej.

Zbójca był o dwa kroki. Nikt na niego nie patrzył. Wystarczyło pchnąć konia, uderzyć kopiennickim szarszunem.

15
{"b":"89257","o":1}