Zęby szczękały mu jak w gorętwie. Wciąż mógł krzyknąć, ostrzec Koźlarza.
Ale nie potrafił.
Pomorzec wyszczerzył zęby, ze świstem wciągnął powietrze. Rohatyna wystrzeliła naprzód jak srebrnołuska żmija. Prosto w odsłonięte plecy księcia.
Twardokęskowi wydało się, że słyszy szczęk ostrza o kolczugę. Ale nie. Książę skręcił całym tułowiem, wychylił się w siodle i z zamachu ciął drzewce.
Koźlarz popatrzył zbójnickiemu hersztowi prosto w oczy ponad resztkami rohatyny i ciałem wilczojarskiego dzieciaka, jakby zamierzał zbójcę przewiercić na wylot. Szare źrenice były przejrzyste i jasne jak woda w górskim strumieniu. I nieludzkie, tak nieludzkie, że zbójcy się wydało, iż książę naprawdę nie jest człowiekiem, bo przecież śmiertelnik nie może z bogami przestawać i duszy zachować nietkniętej, a Koźlarz jeździł w kohorcie Org Ondrelssena od Lodu pomiędzy martwymi królami.
Jednak zbójca stał nieruchomo, tylko mięśnie na karku naprężyły mu się, a przed oczami pomroczniało od trwogi. Nie, nie lękał się Pomorców. Ale w całym długim życiu herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy nic nie napełniło go takim lękiem, jak spojrzenie Koźlarza na tamtej leśnej polanie, u pnia brzozy.
– Podnieś mój znak! – odezwał się wreszcie książę.
Zbójca usłuchał. Pochwycił chorągiew z żalnickim lwem i trzymał ją mocno w dłoniach, kiedy Koźlarz przeprowadził go pomiędzy Pomorcami ku rebeliantom, a także później, gdy wyrzynali resztki frejbiterów.
Potem wracali do obozowiska, spokojnie i bez wrzawy. Tylko ranni charczeli i skowytali na noszach w pośpiechu skleconych z gałęzi i narzuconych skórzanymi płaszczami. Nadchodził zmierzch. Zbójca widział we ćmie jasne włosy Koźlarza i jego płaszcz z purpurowego sukna. Żalnicki książę przesuwał się niespiesznie wzdłuż szeregu, gwarzył ze zbrojnymi i przepijał z manierek, bo noc zapowiadała się mroźna. A Twardokęsek zaciskał ręce na drzewcu chorągwi i nie słyszał nic prócz miarowych uderzeń kopyt na zamarzniętej przecince. W lipnickim obozowisku zeskoczył z konia, rzucił wodze Nieradzicowi i uciekł z placu, jakby go tuzin biesów ścigał. Potykając się, pobiegł ścieżką aż na brzeg Wewnętrznego Morza. Miał ochotę upić się, zamroczyć gorzałką do nieprzytomności. Ale nie potrafił. Upadł na kolana na mokrym piasku i płakał. Złorzeczył bogom i samemu sobie. I nie umiał pojąć, dlaczego.
Noc była głęboka, kiedy zebrał się nieco w sobie i ruszył wreszcie do książęcej chaty.
Na stole kopcił kaganek. Koźlarz siedział na ławie, z łokciami na blacie i głową ciężko wspartą na dłoniach. Nie wyprostował się na odgłos kroków.
– Czas mi się w drogę zbierać – powiedział płaskim głosem zbójca.
– Wnet śniegi trakty zasypią. Powinniście zostać.
– Nie, nie powinienem – zaprzeczył gwałtownie Twardokęsek. – Sami dobrze wiecie.
– Nie wiem. – Koźlarz uniósł czoło. – Wy też nie możecie wiedzieć.
– Czego? – Zbójca zaśmiał się chrapliwie. – Czego, jasny książę, nie wiem? Czy was jeszcze tej nocy we śnie sztyletem pod żebro nie pchnę? Albo gorzałką nie uraczę, czarownym ziółkiem przyprawioną? Tego nie wiem, książę. Ale wiem, że chcę być daleko stąd, kiedy znów Pomorzec stanie wam za plecami. Daleko, daleko stąd.
Książę przez chwilę wpatrywał się w niego bez ruchu, a potem skinął głową. W milczeniu odwrócił gliniany kubek, napełnił gorzałką ze dzbana i pchnął ku zbójcy po blacie.
– Napijcie się ze mną – powiedział.
Zbójca podniósł naczynie do ust i wychylił trunek.
Pili do białego rana. Bez jednego słowa.
* * *
O świcie zbójca poderwał Nieradzica z posłania. Zamierzał się wymknąć cichaczem, ale kiedy podkradł się na dziedziniec, by wyprowadzić konie ze stajenki, spostrzegł, że pod dachem stoi najstarszy z wiergowskich majstrów i przypatruje mu się ze zgryźliwym zadziwieniem. Twardokęsek stropił się nieco.
– Wóz dla was naszykowaliśmy na drogę – rzekł flegmatycznie siwowłosy kowal.
– A co was znienacka troskliwość sparła? – zadrwił zbójca.
– Bo panienka nakazała, żebyśmy na was baczenie mieli – odparł spokojnie stary. – A jak panienka coś sobie upatrzy, to nie poradzisz.
– Jaka panienka? – żachnął się zbójca.
Mistrz kowalski tylko wzruszył ramionami, ale też zbójca nie dopytywał się dalej, bo zobaczył, że dwaj pozostali majstrowie wyprowadzają ze stajni zaprzęg, jakiego nigdy w życiu nie widział. Konie były znajome – te same dwa ciężkie, cierpliwe siwki, które podarował mu Kościej. Za to wóz zdumiał zbójcę bezmiernie. Miał wysokie, pokryte żelazem boki; zwieszały się z nich potężne, grube deski na zawiasie, które, jak szybko zbójca dostrzegł, można było podnieść i zamocować dla osłony. Nawet koła były wysokie, okute metalem, a pomiędzy nimi zwieszała się solidna deska.
Choć ciężki, wóz gładko toczył się po zamarzniętej ziemi.
– Co to jest? – wykrztusił wreszcie Twardokęsek.
– No, wóz, przecie widać. – Majster z niejaką dumą klepnął furę po okutym boku.
– Pokraka nie wóz! – rozdarł się zbójca szczęśliwy, że wreszcie może komuś okazać niezadowolenie. – Ciężki i wielki jak nieszczęście. Jak wam się zdaje, co ja będę wozić? Krowy?
– Głupiście. – Majster strzyknął zbójcy pod nogi brunatną śliną. – Jak was na trakcie Pomorcy opadną, czym się zasłonicie? Rękami? A z tego wozu możecie się bronić, póki wam sił w ramionach starczy i strzał w łukach. Jeno ludzi ze dwóch jeszcze dobrać sobie powinniście, bo głupota w taki czas samowtór po gościńcu się włóczyć. No, ale na durniów człek nie poradzi. – Prychnął pogardliwie i poszedł do kuźni, mamrocząc coś niechętnie pod nosem.
Zbójca stał jeszcze chwilę pośrodku wyludnionego placu. Tylko w strażnicy u bramy paliła się pojedyncza pochodnia.
– To co robić, panie? – Nieradzic szarpnął go za połę kubraka.
Ledwie co opatrzona rana na żebrach zapiekła zbójcę żywym ogniem.
– A co niby? – syknął przez zaciśnięte zęby. – Konie popędzać. Nim słońce wstanie, trza nam być na trakcie.
* * *
Mroczek obrócił się w ciemności, czując, jak skała wygładza się pod jego bokiem i dopasowuje do kształtu ciała. Kiedyś próbował macać rękami jak ślepiec po grocie, ale zaprzestał tego dawno temu. Ściany zmieniały się nieustannie, kamienie zaś rozmywały i topniały pod jego dotykiem. Otaczała go miękka, aksamitna ciemność i cisza. Z rzadka tylko mącił ją ostry stukot spadających kropel wody i odległe głosy akolitów, którzy zawodzili przebłagalne hymny przy szczelinie na szczycie Hałuńskiej Góry.
Na początku czuł ból. Puste oczodoły – bo oczy wydrapał sobie zaraz po tym, jak zobaczył Zird Zekruna w jego prawdziwej postaci – paliły żywym ogniem. Pulsował żołądek wyżymany głodem. Każdy ruch przynosił cierpienie, potworny ból połamanych żeber i strzaskanego ramienia, które ośmielił się podnieść na boga. Głos Zird Zekruna wciąż był przy nim. Wbijał się w mózg jak długa lodowa igła, przyciszony, naglący, natarczywy. I uparty nieskończoną, boską cierpliwością.
Teraz wszystko było inaczej. Mroczek już nie walczył. Poddał się wiele dni temu, kiedy pierwszy raz przyzwolił, by bóg sięgnął po niego, i gdy pierwszy raz spoglądał oczami Zird Zekruna. Nie było skalnych robaków ani kapłańskich misteriów. Ale wkrótce potem nie było też kupca, który niegdyś miał kram bławatny na spichrzańskim rynku i rabował w szajce z Przełęczy Zdechłej Krowy.
Och, bóg pozwolił mu zachować pamięć. Wspomnienia były pożyteczne, pomagały widzieć.
Mrok był pełen obrazów i dźwięków. Wystarczyło je przywołać. Jego pan pozwalał mu patrzeć do woli. Więc patrzył. Tylko wtedy czuł, że wciąż żyje.
Widział Twardokęska, jak wędruje pustym gościńcem. Zbójca był w chłopskiej opończy. Prowadził furę ciągniętą przez dwa siwonogie koniki. Kiedy wreszcie wszedł na ganek i zaczął zabijać zgrabiałe ręce tuż obok legowiska jednonogiego żebraka, rezydenta gospody, Mroczek z bliska zobaczył gębę dawnego kamrata. Tuż obok niego dreptał szczupły jasnowłosy chłopak, zsiniały na twarzy od chłodu. Wiatr dmuchnął im prosto w oczy i zbójca pociągnął dzieciaka głębiej do gospody. Jałmużnik odwrócił się za nimi, sam nie rozumiejąc, dlaczego: nędzny, chłopski przyodziewek nie budził nadziei na datki. Mały coś zagadał, a Twardokęsek zmierzwił mu włosy, jakby chwalił szczeniaka za wyjątkowo udaną sztuczkę. Potem znikli w zadymionym wnętrzu karczmy.
Żebrak zamrugał powiekami, jak gdyby ocknął się ze snu. Nie wiedział, dlaczego siedział samotnie na zimnym ganku.
Wicher przywiewał coraz gęstsze kłęby pyłu.
Głęboko we wnętrzu Hałuńskiej Góry Mroczek uśmiechnął się. Cztery niedziele wcześniej dziad przysiadł nieopatrznie na progu pomorckiej świątyni. Ani się spostrzegł, jak z miską gorącej polewki, podaną przez młodziutkiego mniszka, przyjął znacznie więcej. Piętno skalnych robaków, które coraz silniej pulsowało na jego czole.
Żebrak zdechnie, nim śniegi na dobre zasypią gościniec. Karczmarz każe posługaczkom wywlec jego ścierwo z gospody i spalić w dole za wygódką, gdzie zrzucano nieczystości. Mroczek wiedział o tym bardzo dobrze. Ale dziad już nie będzie potrzebny. Zawsze znajdzie się dość oczu, by śledzić zbójcę i jego towarzyszów. Jednak Twardokęsek nie był naprawdę ważny, choć Mroczek lubił na niego spoglądać i wiedzieć, że kiedyś, gdy nadejdzie czas, bóg pozwoli mu sięgnąć po herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy i zgnieść go w palcach jak słomkę.
Z resztą było znacznie trudniej.
Koźlarza w ogóle nie mógł dojrzeć – znaki bogów rzucały długi cień, a Sorgo uczyniono dla ochrony żalnickich kniaziów. Jednak księciem Mroczek nie kłopotał się nadmiernie, pozwalając, by na razie snuł swoje drobne spiski na Półwyspie Lipnickim i bawił się z Pomorcami w wojenkę. Wiedział, że przyjdzie na niego czas. Niedługo, kiedy tylko ruszą lody, które coraz mocniej skuwały brzegi Pomortu. Sieć została utkana dawno temu, obcymi palcami, i nikt nawet nie domyśli się woli pomorckiego boga. Niegdyś, w Spichrzy albo na Przełęczy Zdechłej Krowy, Mroczek dziwiłby się bezmiernie, że kapłanki Kei Kaella spełniają wolę jego pana. Ale teraz mieszkał w nim subtelny, złożony umysł Zird Zekruna i kiedy myślał o losie, który przeznaczono Iskrze i żalnickiemu księciu, nie czuł nic prócz podziwu dla swego pana.