Kościej podparł brodę na rękach i przypatrywał mu się z uwagą.
– Takem się zastanawiał – rzekł, bełkotliwie wymawiając wyrazy – kogo spróbujesz oszukać. I przyznam, żeś mnie zaskoczył. Jak cię poprzednim razem fantazyja naszła kamratów obrabować, toś do mnie nie zawitał, tylko na Szczeżupiny zemknął.
Zbójca drgnął. Nie sądził, żeby wieść o jego przeniewierstwie dotarła aż tutaj.
– Co, dziwisz się, skąd wiem? – parsknął lichwiarz. – Mroczek tu z nowiną przydyrdał. Bardzoś im musiał za skórę zaleźć, bo dwakroć tyle, co ważysz, złota obiecywał, jeśli cię w loszek wrzucę i żywego im odstąpię. – Wyszczerzył zęby. – Cóż, nie zdarzyło się wtedy, teraz się może zdarzyć.
– Wydałbyś mnie Żalnickim?
– A co ci się zdawało? – Kościej odął policzki. – Że Koźlarz nie dojdzie, u kogo szukałeś pomocy? Nie łudź się. Kapłani mu dopomogą, na całym pograniczu szpiegów trzymają. A może sobie ubrdałeś, że karku nadstawię dla kilku marnych sztuk złota? I na dodatek zrabowanych dziecku z kohorty boga?
– Nie zrabowanych – syknął przez zęby zbójca. – Niczegom księciu nie zabrał, co mi się nie należało za moje trudy a krzywdę. Czy ja się prosił Szarce na kompaniona? Nie, osiedlić się chciałem, wreszcie posmakować bezpiecznego żywota. Do nijakich bogów, Iskier i przepowiedni mnie nie ciągnęło. Ani do żalnickiego wypędka. Biorę, co moje. Nie więcej, niż na Tragance straciłem – dodał z przekonaniem, nie pamiętając zupełnie, że kapłani Zaraźnicy odebrali mu zrabowany dobytek, zanim pierwszy raz zobaczył Szarkę.
– Boś głupi! – roześmiał się lichwiarz. – Ileś księciu ukradł? Sakiewkę? Worek złota?
Twardokęsek przez chwilę mocował się z własną dumą. W końcu rozsądek przeważył. Wyjął spod łachmanów trzos i cisnął go lichwiarzowi przez stół.
Kościej rozsupłał rzemień i zaczerpnął w dłoń złota.
– Wiesz, ile tego musiało w ukryciu pozostać? – zapytał, a jego głos stał się mocny i trzeźwy. – Powiadają, że kapłani Bad Bidmone zdołali wynieść skarb bogini z płonącej Traganki. Ukryli go, czekając na powrót prawowitego kniazia.
– To co mam zrobić? – wybuchnął Twardokęsek. – Wrócić i dać się zabić dla żalnickiego obłędu? Bo tobie się od nieszczęścia w rozumie namieszało i głosy bogów słyszysz?
– Głupiś jak cep, powiadam. – Lichwiarz bez złości pokręcił głową. – Kto ci doradza, byś się brał do wojowania? Przecież nie jesteś rycerz, ale, z przeproszeniem, rabuś i złodziej. Ja mam do handlu talent, ty do grasantki na trakcie. A w bożym świecie tak wszystko sprytnie urządzono, że najlepiej, gdy człowiek potrafi z własnych zdolności korzystać. Dlatego mówię, żeś głupi albo strach cię omamia.
Twardokęsek chwilę sapał ciężko, coraz bardziej czerwieniejąc na gębie.
– Przecie to jest ochłap – wysyczał przez zęby i dźgnął baranią kością trzos pełen książęcego złota. – Książę postanowił się mnie pozbyć. Łatwo i bez hałasu. Ot, dał trzosik na drogę, jeszcze przewodnika znalazł, bym się przypadkiem nie zagubił. A że o broni gadał, co ją mam niby dla rebeliantów sprowadzić? Co miał rzec? Bo prawda taka, że ani jaśnie książę wygląda mego powrotu, ani się go spodziewa. Precz mnie zwyczajnie wypędził.
– Chybaś do cna zdurniał. – Kościej splótł palce na piersi i przyglądał mu się z uwagą. – A na cóżeś miał nadzieję? Że cię za pazia weźmie?
– Precz mnie wypędził, powiadam! – Zbójca huknął kubkiem w blat. Misy i dzbany zagrzechotały. – Owszem, psami nie poszczuł. Znalazł lepszy sposób, aby mię z Żalników wygnać, i bardziej hańbiący. Dał mi trzos złota, wiedząc, że nie wrócę. A teraz mnie zdrajcą okrzyknie, co zaufanie zawiódł i w największej potrzebie precz uciekł. I cała żalnicka hołota będzie próbowała mnie zabić.
– To nie zdradzaj – rzekł lichwiarz.
– Co? – Zbójca aż podskoczył na stołku.
– Nie zdradzaj, powiadam – powtórzył flegmatycznie. – Niby po co? Zysk mały, wielki hazard.
– Ale ja chcę go zdradzić. – Twardokęsek pochylił się nisko nad stołem i jął mówić przyciszonym, pełnym wściekłości głosem: – Chcę, żeby mu się ta rebelia na zatracenie obróciła. I żeby z całej tej powstańczej hałastry ni łba Pomorcy nie oszczędzili. Żeby musiał patrzeć, jak po kolei traci wszystko, aż do ostatniego kęsa chleba i do ostatniej kropli krwi. Żeby zdechł marnie, nędzną, przygodną śmiercią bez chwały i ludzkiej pamięci. I żeby nawet po zgonie nie znalazł spokoju, żeby go psy i kuny rozwłóczyły, niepogrzebanego. Tego mu z całego serca i szczerze za moję krzywdę życzę.
Wyprostował się i umilkł, wyczerpany i po trochu przestraszony własnym wybuchem. Jasnowłosa panienka odłożyła robótkę i patrzyła prosto na niego. Jej niebieskie oczy były szeroko rozwarte ze zdumienia.
– Et, z wami zawsze jednako. – Kościej wykrzywił wąskie wargi w uśmiechu. – Tyle potraficie, co pogardłować, złością się własną podjudzić i wymownością nacieszyć. Ale gdy do czynu przyjdzie, wnet się okazuje, że wszyscy się pogróżkami napaśli do sytości. Jakaż się krzywda księciu stanie, gdy mu trzos, choćby tłusty, ukradniesz? Ochłap ci rzucił, powiadasz? Co więc z tego wyniknie, że niby pies z ochłapem umkniesz? Że go oszczekasz pokątnie przed znajomkiem starym? – Rozłożył ręce. – A bo to kogo obchodzi? A czy w ogóle ktoś spyta, jakie są sprawki między tobą a księciem?
– Lepiej nie pytaj – wtrącił sucho zbójca.
– Tyle tylko rzeknę – ciągnął gospodarz – żeś i ty się odmienił. Musiałeś przez te lata zgrzybieć i do cna skapcanieć. Herszt z Przełęczy Zdechłej Krowy nie żebrałby o resztki z pańskiego stołu i nie powarkiwał nad kością. On by się przyczaił, wyczekał sposobnej chwili. A potem by uderzył i gardło wrogowi rozszarpał. Po cichu i bez parady. Wtedy, gdy nikt się nie będzie spodziewał. Skutecznie.
Oczy Twardokęska zalśniły.
* * *
– Spiliście się, tatku. – Jasnowłosa dziewczyna podtrzymała Kościeja, gdy chwiejnie wspinał się po kręconych schodach ku sypialni. – I dużo gadaliście. Nieostrożnie.
– Tak trzeba, Złotko. – Spróbował ją pogładzić po głowie, ale tylko zatoczyli się niebezpiecznie na poręcz. – Trzeba grunt przygotować, łgarstwa z prawdami przemieszać. Bo kłamstwem pustym nie zmamisz człeka. Nie takiego, jak ten. Nazbyt chytry. Nie starczy się przypochlebić, zażyłość dawną przypomnieć. Trza się odsłonić. Głęboko, aż do kości. A potem powoluśku szczerość z oszustwem mieszać. Mówić, co chce usłyszeć, odgadywać pragnienia, lecz własnych zamysłów nie odsłaniać…
– Naprawdę sądzisz, że to zrobi, tatku? – przerwała dziewczyna, z wysiłkiem wciągając Kościeja na ostatni stopień. – Usłucha?
– Dlaczego nie? – Lichwiarz zaniósł się ostrym, suchym śmiechem. – Właśnie tego pragnął. Zemsty na żalnickim księciu. Ja tylko podsunąłem mu sposób. Bardzo dobry sposób.