– Można się było spodziewać – zauważył zgryźliwie zbójca. – Jak psa kopniesz, to kąsa. Taka psiej juchy natura.
– Ci sobie nie pokąsali – Kościej mlasnął błogo i znów nadstawił kubek – bośmy na nich z mości grododzierżcą czekali. Nawet niedługo zeszło. Rzeźnicy pili od rana, więc jak ich otoczyło ze sześć tuzinów drabantów, dali się grzecznie powiązać i do ciemnicy powieść. Onegdaj to było…
Westchnął ciężko, z zadumą wpatrując się w dzban.
Zbójca obrócił się lekko ku panience, która spokojnie wyszywała na tamborku. Na jej ustach igrał nieznaczny uśmiech. Chrząknął więc nagląco, by przywołać służbę do porządku, ale ubiegł go Kościej.
– Złociszko, serce moje – uniósł się lekko z krzesła – miejże bogów w sercu i przynieś jeszcze trunku. Aby większy dzbanek. Wstyd gościa o suchym pysku trzymać. A i gęba drętwieje, jak człek dużo gada. Trza ją piwem spłukać.
Panna podniosła się posłusznie, ale zbójcy wydało się, że rzuca mu spod zmarszczonych brewek nader nieprzychylne spojrzenie. A brewki miała śliczne, jak maźnięte cieniutkim węgielkiem. Złociszka, powtórzył w myślach, obiecując sobie, że się potem o nią dobrze w czeladnej wypyta.
– Onegdaj… – powtórzył lichwiarz. – Powiadam ci, szczęśliwy byłem, że się zawierucha skończyła. Majstrów mieliśmy pod kluczem, przestraszą się, myślałem, zgłodnieją i otrzeźwieją. Co tu gadać, głupi byłem jak but. Rzeźnicy kiejby baranki siedzieli w ciemnicy, a na ratusz ich baby przyszły. Rajców pod kolana brały, zawodząc jak na pogrzebie, by je do mężów dopuszczono. Pomiękły serca radzie i zgodzili się, głupi. – Splunął ze złością na pawiment akuratnie w tym momencie, kiedy do komnatki weszła panna służebna.
Dziewczyna zatrzymała się w progu. Widać miała w tym domu osobliwe prawa, bo zamiast w dyrdy dzban przynieść i panu usłużyć, gapiła się na pryncypała z mieszaniną niedowierzania i przygany. Nie wywarła jednak większego wrażenia na Kościeju. Machnął tylko ręką i zbył ją dobrotliwie:
– Nie burczże dzisiaj, Złotko. Jutro na mnie poburczysz. Rzadko się trafia okazja ze starym kompanem napić, dawne sprawki przypomnieć.
Twardokęsek z mimowolnym uznaniem spojrzał ku dziewczynie. Musiała być zaiste sprytna, skoro lichwiarz, człek kuty na cztery nogi i skryty jak rzadko, przypuścił ją do komitywy i zadurzył się w niej tak jawnie.
Zbójcy majaczyło, że dawnymi czasy kręciła się po obejściu pani Kościejowa. Widział nad kominkiem portret niewiasty obleczonej w ciemny, zasznurowany aż po szyję strój. Jednak szmat czasu minął, pomyślał zbójca kąśliwie, i mogła się baba zużyć lub też nie pasowała do burmistrzowskiej godności. Pewnikiem się jej Kościej pozbył, jak między możnymi bywa. Prawowitą panią odesłał do ustronnej posiadłości, aby cicho a przystojnie więdła i się starzała. Tymczasem pan, niby młody, zabawiał się i korzystał z resztki sił, co mu ją miłosierni bogowie raczyli pozostawić.
– O czym to ja…? – Kościej zająknął się. – A, że onegdaj się rzeźnicy na wolność wyrwali. Bo gdy baby w ciemnicę wpuszczono, okazało się, że wcale nie zamierzają łajać majstrów za bunt przebrzydły przeciwko zwierzchności. Przeciwnie. Każda majstrowa ma między halkami sztylet ukryty czy pałkę. Baby były jak rzepy, mocarne i mężowskim uwięzieniem rozjątrzone okrutnie. Poturbowały pachołków, klucze im odebrały…
– Nie trza było puszczać – mruknął zbójca. – Ech, wstyd powiedzieć, ale strasznieś na tym urzędzie zdziadział.
– Prawda, dałem się podejść jak kiep – przyznał cierpko Kościej. – Rzeźnictwo prosto do ratusza pobiegło, chwytając po drodze, co się nawinęło. Topory, haki i kije. Szczęściem doszła nas zawczasu wiadomość o rebelii. W radzie niezgoda powstała. Część rajców chciała wyjść na rynek i układami próbować gniew ludu ułagodzić.
– Nie lepiej się było od razu na krokwi obwiesić?
– Po co? – odparł flegmatycznie lichwiarz i nalał sobie piwa, nie oglądając się na zbójcę. – Tu wolny kraj i każdy może wedle swej woli łeb pod topór podłożyć. Chcieli pójść, tedy poszli. Ale jak jednego pospólstwo rozerwało, pozostali jęli pod drzwiami błagać, żeby ich nazad wpuścić. No, ale było za późno, bo wrota żeśmy zamknęli i dobrze od środka podparli. Tumult nastał wielki, a po prawdzie bitwa nieledwie pod ratuszem rozgorzała. Czterech pachołków ubito, majstrów trzech zasieczono i baby trzy z bachorami na śmierć zatratowano w zamęcie. Choć tych akurat nie żal, bo czemu głupie lazły tam, gdzie ich nikt nie prosił? Ale dobra pomarnowanego wręcz nie sposób policzyć. Sam wiesz, jak w tumulcie bywa…
– Niejedną małą pieczeń da się w pożarze usmażyć. – Zbójca pokiwał głową.
– Pożarów samych mieliśmy zeszłej nocy pięć. – Kościej ze znużeniem przetarł oczy. – Od ostatniego ćwierć rzeźnickiej dzielnicy zgorzała. Czeladnicy zabarykadowali się w jatce, więc drabowie umyślili sobie ogniem ich z ukrycia wykurzyć. I chyba się któryś zanadto do pracy przyłożył…
Zwiesił głowę, zamyśliwszy się nad czymś głęboko i raczej smutno, bo wzdychał co rusz żałośnie. Twardokęsek na wszelki wypadek dolał mu piwa. Lichwiarz pochwycił kubek, ożywiając się wyraźnie.
– Zresztą dobrze, postrach w narodzie być musi! – huknął, rozlewając większą część trunku na paradny kaftan z czarnego aksamitu. – Odkąd miasto stoi, podobnych brewerii nie było. I więcej nie będzie! – Walnął pustym kubkiem w blat. Podskoczyły misy i talerze, prawie już przez zbójcę do cna opróżnione. – Tak mi nadojedli, że wczoraj w samo południe trzech najzajadlejszych majstrów na rynku kazałem powiesić. Na postrach.
Zapadła cisza. Jasnowłosa panna skuliła się na krzesełku.
– Zmieniłeś się – odezwał się wreszcie z cicha Twardokęsek. – Dawnymi czasy oczy odwracałeś, jak który z kamratów miał płaszcz okrwawiony na grzbiecie. Kiedy się ktoś zająknął o mordach czy pohulankach, uszy zatykałeś, krzycząc, żeś człek łagodny i bożych praw przestrzegasz. A teraz sam ludzi wieszasz i jeszcze się szczycisz własną surowością.
– Ano zmieniłem się – przyznał szorstko lichwiarz. – I rzeknę ci, dlaczego. Pomnisz tę wielką powódź, co pół Żalników zalała, siedm zim temu? Z wylewem zaraza przyszła. Miasto było natenczas pełne wszelakiej nędzy. Dziatki, niewiasty, starcy, wszystko w łachmanach i głodne. Niewiasta moja litowała się nad ubogimi, ukradkiem chleb im wynosząc i chorych nawiedzając. Aż sama od zarazy zległa. – Obrócił na zbójcę mętne, zeszklone spojrzenie.
Dziewczyna przy stoliku westchnęła niemal bezgłośnie.
– Nie poskąpiłem datków na mnichów i dla lekarzy, ale żaden nie znalazł ratunku ani nie potrafił nazwać choroby. – Kościej potrząsnął głową. – Nielekko umierała, choć wszystkich bogów prosiłem, aby mnie zamiast niej wzięli. Na ziemi w świątyni leżałem, prosząc ocalenia. A kiedy umarła – dokończył szeptem – poszedłem sam do spichrza, nabrałem w garść pszenicy i patrzyłem, jak mi się między palcami przesypuje niby struga złota. I coś się we mnie zmieniło. A wiesz co?
Zbójca nie odpowiedział.
– Zrozumiałem, że śmierć każdemu ta sama. Wszystkich po równo zabiera, łotrów i mnichów, starców i dzieci. Nikt nie wie, co nas po śmierci czeka, co ukryte za siedmioma bramami Issilgorol. A może tam nic nie ma? – Roześmiał się gorzko.
Panna poruszyła się niespokojnie na podobne bluźnierstwo.
– Wiesz, dziwna rzecz. – Kościej z natężeniem wpatrywał się w swoje dłonie, zaciśnięte wokół kubka. – Grosz do grosza ciułałem w znoju i uporczywie, bo mi się wydawało, że po tych srebrnych groszach przejdziemy jak po kładce przez błoto tego świata. Byłem ostrożny, rozważny, nieskłonny do brawury. A w czas pomoru przestało mi zależeć. Ani zyski liczyłem, anim się ryzykiem frasował. – Zasępił się i znów zamilkł.
Drzwi do komnaty otworzyły się cicho i w szparze pokazała się ryża czupryna jednego z uczniów z kantorku.
– Poszedł precz! – Zbójca ze złością cisnął w niego pustym dzbanem, lecz chłopak schował się szybko. – Jaśnie państwo piją! – wrzasnął za nim Twardokęsek. – A będziesz pod drzwiami słuchał, uszy poobrywam.
Kościej nie drgnął nawet. Nadal uśmiechał się posępnie do własnych myśli.
– Ale został mi talent do handlu – odezwał się po chwili. – I spichrze pełne zboża. Kiedy przyszedł wreszcie kres zarazy, miałem też więcej grosiwa niż wcześniej w całym moim życiu. Tylko nie wiedziałem, co dalej począć. Toteż nim obracałem, pomnażając po dwakroć, po trzykroć i po dwunastokroć. Tak mi się wiodło, aż ludzie szeptać poczęli, że duszę własną sprzedałem dla zysku. Inni zasię gadali, że bogowie dotkliwie za podobne szczęście karzą, więc żonę mi odebrali. Im większe brednie prawili, tym bardziej mi się wiodło. I wiesz, co jeszcze, zbójco?
Zbójca nie wiedział.
– Ja się całe życie frasowałem srodze. Pożarem, chorobą czy zbirem, co gardło mi w nocy poderżnie. A po zarazie całkiem mi strach odjęło. Nie bałem się, kiedy mnie majstrowie na haku obiecywali wieszać za moje własne wątpia. Ani zeszłej nocy, jak mi się do sypialni dwóch skrytobójcow wdarło, zapewne najętych przez jaką rzeźnicką wdowę. Jeden mnie porządnie po żebrach sztyletem zmacał. I nic nie czułem. Nawet bólu. Tylko chłodną ciekawość, czy jeszcze tym razem się uda, czy też bogowie każą wreszcie długi płacić.
– Et, breszesz – wtrącił Twardokęsek, po trochu zeźlony, że Kościej spił się jak świnia.
Nie był wcale ciekaw lichwiarskich zwierzeń, nie dbał też zupełnie o los wiergowskich rzeźników. Chciał jedynie dostać listy zastawne i ruszać precz przed siebie.
– Spiłeś się – rzekł z niechęcią – i głupoty gadasz.
– Może być – potaknął spokojnie lichwiarz. – Lecz zdaje mi się, że jak bogowie raz człowieka dotkną, jak mu w duszę zajrzą, ze szczętem się odmieni. Może się miotać, udawać, lecz przed losem nie umknie, choćby najbardziej próbował. Na północy gadają, że jeśli kogo zawoła wodna panna, nigdy już nie będzie taki jak wcześniej. Mnie moja zawołała siedm lat temu, w zarazę…
Zbójcę z nagła aż zatchło. Przed oczami stanęła mu wysoka, smukła postać Szarki. Stała na dziobie, kiedy smocze okręty odbijały od brzegu w Urocznej Przystani, lecz poprzez kłęby mgły i wicher nie widział jej wyraźnie. A potem zaczęła śpiewać. Jej głos przebił opar i ugodził go w pierś jak wąski srebrny sztylet.