Литмир - Электронная Библиотека

– Niewielką przekąskę? – powtórzył chrapliwie i sięgnął ku misie z plastrami wędzonki przełożonej owczym serem.

Kościej uśmiechnął się, obracając w palcach ciężkie ogniwa łańcucha. Usiadł po drugiej stronie stołu, wziął z półmiska kurzęcą nóżkę i, wyraźnie niegłodny, jął ją przez grzeczność skubać.

– Piwo? – Zbójca wychylił się przez pół blatu ku pękatemu dzbanowi.

– Zacne, spichrzańskie ciemne. – Gospodarz podniósł się lekko. – Jak lubisz.

– Ja wam, panie, usłużę. – Od stoliczka pomiędzy dwiema ciężkimi przeszklonymi szafami podniosła się szczupła dziewczyna.

Zbójca przyzwalająco wyciągnął kubek. Kiedy służąca nalewała trunek, oszacował szybko jej suknię z prostej szarej materii i solidny skórzany pas, na którym zawiesiła różne niewieście sakiewki. Ani chybi zaufana ochmistrzyni, zdecydował zbójca, bo za młoda jeszcze, aby sama nosiła klucze w podobnym domu. Była jednak wcale ładna ze szczupłą buzią i warkoczami upiętymi przy uszach na wzór zasobnych mieszczek. Szybko wychylił kubek i obłapił ją w pasie.

– Nalej jeszcze jeden, panna – zażądał.

Kościej zmarszczył brwi, ale zaraz dobrodusznie powiedział:

– Lepiej dzban cały zostaw, Złociszko.

– Jak każecie. – Panna dygnęła, a potem tak wdzięcznie skłoniła główkę przed Twardokęskiem, że po prostu musiał serdecznie klepnąć ją w tyłek.

Na twarzy Kościeja znów pokazał się grymas niezadowolenia.

Dziewczyna zwinnie uniknęła wyciągniętych łap zbójcy, który zamierzał ją sobie usadzić na kolanach. Nie wyszła jednak z komnaty. Przycupnęła na niskim stołeczku i spokojnie ujęła tamborek do wyszywania.

– Daleka stąd droga do Czerwonej Bramy – zagaił zbójca z ustami pełnymi wybornego pasztetu z gęsich wątróbek.

– Ano daleka – przytaknął pogodnie Kościej, który nawet nie udawał, że je. Wparł łokcie w blat, splótł palce i z zadumą przypatrywał się zbójcy. – Ale z Przełęczy Zdechłej Krowy do obozowiska żalnickiego wygnańca takoż niekrótka.

Zbójca zaśmiał się krótko.

– A o czym gadać, skoro wszystko wiesz, stary capie? Jeszcze w tamtym kantorku słomą krytym wszystkoś wiedział.

Gospodarz uśmiechnął się, wyraźnie przypochlebiony.

– Biedny człowiek musi wywęszyć, gdzie jego korzyść leży.

– Biedny? – żachnął się zbójca. – Nie grzesz, kozichwoście, bo nie jestem głupcem i wiem, co ten łańcuch znaczy. Jakim sposobem do podobnych bogactw przyszedłeś?

Kościej uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Rąk własnych uczciwą pracą – odparł nie bez kpiny. – Prosty handlarz jestem. Kudy mnie do książąt i Iskier nieśmiertelnych?

– Czym? – Zbójca aż się zachłysnął ozorkiem w chrzanowym sosie. – Jednegoś dnia uczciwie nie przepracował, stary kpie. Całe twoje bogactwo pochodzi z lichwy, spekulanctwa drewnem i spławu żalnickiej pszenicy, coś ją pokątnie od pomorckich komendantów kupował.

– I powodzi, co siedm lat temu Żalniki nawiedziła. – Lichwiarz bawił się ogniwami złotego łańcucha. – Ludzie z głodu korę z drzew darli, a ja miałem spichrze pełne zboża. Oraz z rozrzutności jaśnie księżnej Egrenne, którą wspomogłem w potrzebie, gdy jej gotowizny zbrakło na opatrzenie murów w przygranicznych zameczkach. A także za przyczyną wypędzenia sług Zaraźnicy z żalnickiej dziedziny.

Zbójca popatrzał nań pytająco znad miski.

– Przecież Wężymord razem z nimi kredytu z państwa nie wygnał. – Gospodarz skrzywił się z kpiną. – A czasy trudne, niespokojne. Ani sobie wykładasz, jak w dyrdy przybiegali do moich kantorków jaśnie panowie szlachta, rodowych sreber, majątków ani karabel po przodkach pod zastaw nie szczędząc. A coś ty sobie myślał? Że mnie do zasobności przywiodło zrabowane dobro, com je od zbójców skupował?

– Ależeś nim nie gardził – powiedział sucho zbójca.

– Bo ja niczym nie gardzę! – prychnął Kościej i nalał sobie kubek piwa. – Beczki, woły, łój, popiół, smoła – mnie wszystko sposobne, byle zyski niosło. Lecz ze zbójami więcej nie kupczę. To było dobre w porcie, gdzie mi było trzeba na dzień fasoli dwie garście i do kaszy omasty od święta. Ale nie teraz.

– Za wysokoś urósł?

– Za mała korzyść. – Lichwiarz pochylił się ku niemu nad stołem. – Po co się narażać? Dla tych kilku maneli srebrnych, co je się przytrafi zbójcom ze szlachcianki na trakcie zedrzeć? Nie, jak karku nadstawiać, to za większą cenę. Zgadujesz, stary druhu, dlaczego w mieście nastroje zwarzone jak mrozem, a kiedy kto o mnie wspomni, majstrowie za noże chwytają? Twardokęsek pokręcił głową, ocierając z wąsów resztki żuru.

– Bo, widzisz – Kościej poprawił się na ławie i znów sięgnął po dzban z piwem – nie tylko farbiarnie, mydlarnie i kuźnie mamy tutaj sławne, ale i rzeźnie przezacne. Tutaj właśnie szlak zakręca, co się nim skalmierskie woły na południe przepędza. Albo dawniej pędzono, bo od dobrych lat paru w Górach Żmijowych kotłuje się i kipi, jakoby kto żuru war na węglach postawił. Więc teraz się te woły w Książęcych Wiergach zarzyna, ćwiartuje, soli i spławia w dół rzeki aż do morza. Całe setki wołów. Dlatego na nabrzeżu i wedle murów jatka na jatce pobudowana. Szlachetny cech rzeźników tak się pobogacił na owym procederze, że całym miastem trzęsie. Albo trząsł raczej. Bo tak się parszywie złożyło, że łońskiego roku nowego burmistrza rada niecnie obrała. – Pogładził się z lubością po złotym łańcuchu, oznace swej godności. – Twego pokornego sługę, lichwiarza Kościeja.

Przepił do zbójcy. Na policzkach wystąpiły mu już czerwone plamy. Twardokęsek pamiętał, że lichwiarz nigdy nie miał mocnej głowy do trunków.

– Zacząłem się przyglądać panów rzeźników zyskom i rychło wyrozumiałem, skąd się bogactwo ich bierze. Bo mięso i łój bez taksy z miasta płyną i wszystkie zarobki w kasie rzeźników zostają, a do miejskiej szkatuły ni szeląg złamany nie trafia. Tedym nielekko się wkurwił! – Trzasnął kubkiem o blat. – Bo co to jest? Jak myszy pod miotłą tu siedzą, pana nad sobą nie mają, nikt ich za gardło nie trzyma i podatkami nie gniecie ponad miarę. I jak się, ścierwa, za dobroć wypłacają? Ano tak, że się na pospólnym dobru do woli pasą i jeszcze na dodatek współziomków własnych łupią?

– Tak, zawsześ był człek cnotliwy i łupieniu ubogich wielce niechętny – zauważył sarkastycznie zbójca.

– Trza ubogich łupić! – Kościej pochwycił za dzban. Ręce tak mu się trzęsły, że więcej pociekło na blat niż do kubka. – Po to, ścierwa, są! Ale to moje miasto i ja tu będę łupił, nie byle rzeźnik moczymorda. A mieliśmy w radzie dwóch rzeźnickich mistrzów, wielkich otłuszczonych matołów. Zapytałem ich grzecznie, skąd owe niedomiary się biorą. Zrazu się jeden z drugim zapierali okrutnie. Mówili, że mnie jaki ladaco w błąd wprowadził rozmyślnie, by dobre imię cechu zohydzić i opluć. Potem zasię orzekli, że pergaminy mają, świętej naszej panienki ręką podpisane, że mogą własną miarą mięso i łój rozdzielać. – Potrząsnął pustyni dzbanem.

– Przynieśże panna piwa! – krzyknął przez ramię zbójca, doceniwszy roztropność gospodarza, który zadbał, aby służebna została pod ręką.

Wiergowska polityka była mu obojętna, ale rad był niezmiernie, że się Kościej rozgadał i zmiękł od trunku.

– I prawdę gadali? – spytał, gdy dziewczyna znikła za drzwiami.

– A gdzieżby tam? – Kościej roześmiał się piskliwym pijackim śmiechem. – Nasza święta panienka była niezgorsza cholera i w rozumie nietęga. Jednak dobro pospolitego człowieka bardzo miała na sercu i nigdy by na podobną niesprawiedliwość nie przystała. Ze cztery niedziele wadzilim się jako psy bure nad kością. Wreszcie rzeźnicy rzekli, że żadnych przywilejów nie przyniosą, bo zaufania nie mają, iż pism nie zagubimy ku ich wieczystej niedoli. Mogą, owszem, przepisać i na kopii poświadczyć, że rychtyk w rychtyk tak stoi w oryginalnym pisaniu. No to żem się zeźlił i też im powiedziałem, żeby se pergaminy w zadek wrazili głęboko. Napisać i ja mogę, że są ścierwa, łajdaki i oczajdusze plugawe – i gównem przypieczętować, że wszystko szczera prawda. Strasznie się oburzyli. – Z zadowoleniem odął wargi. – Nadęli się jak gąsiory, kpy durne, i gardłowali, co sił w płucach. Że jestem chamstwo, przybłęda, z motłochem się sprzymierzam i w ratuszu panoszę, zacnych wiergowskich rajców do złego przywodząc. Ja tymczasem chłopca do grododzierżcy pchnąłem, cośmy są w komitywie, bo człek rozsądny i czujny, wie dobrze, skąd wiatr wieje. – Czknął rozgłośnie. – Bo wszystko teraz na jego głowie. Servenedyjki precz z miasta odesłałem. Zimą w Spichrzy do wielkiej potęgi doszły, aż mnie lęk zdjął, żeby się nasze z pobratymkami nie dogadały i miasta po cichu nie wydały księciu Evorinthowi.

Dziewczyna wsunęła się bezszelestnie do izby. Zmarszczyła nieco brwi na widok coraz bardziej podchmielonego Kościeja. Bez słowa jednak postawiła przed zbójcą niewielki dzbanek i znów schroniła się przy stoliczku.

– Jatki pozamykali i zwierząt bić nie chcieli, masz wyobrażenie? – ciągnął Kościej. – Ani chybi wymyślił sobie jeden z drugim, że miasto głodem wezmą. Niedoczekanie! Nie chcą mistrzowie pracować? To niech bykiem leżą. Tu wolny kraj.

– Coś uczynił?

Kościej uniósł znacząco palec i po chwili milczenia wyrzucił triumfalnie:

– Targ wolny na mięso ogłosiłem!

Zbójca w milczeniu potrząsnął głową. Nie pojmował.

– Kazałem radzie zaprosić do miasta partaczy, rzeźników z osad pobliskich i nawet niewolnych chłopów, byle w rzeźniczym fachu wprawnych i doświadczonych. Niech se na rynku kupczą i swobodnie handlują, skoro inaczej się nie da. Dla lepszej zaś zachęty uradzilim w ratuszu, że jeszcze tego miesiąca rada wybierze spośród przybyłych trzy tuziny najprzedniejszych majstrów i ziemię im w mieście przydzieli i do obywatelstwa przyjmie.

– I co na to cechowi mistrzowie?

– Listy rozesłali po całej okolicy, by żaden człek uczciwy, do cechu należący, na targ do nas nie jechał – odparł kwaśno gospodarz. – Ale się przeliczyli, ścierwa nieobyczajne. Na wieść o wolnym targu zleciała się taka chmara ludu, że aż się zadziwiłem. Powiadam ci, roili się na rynku jak muchy na trupie. A wszyscy grzeczni, usłużni i nierozpaskudzeni jak tutejsi majstrowie. Naszym cechowym od razu skwasiły się humory. Jest taki szynk przy targu, co w nim rzeźnicy piją… Tam sobie siedzieli, majstrowie pospołu z czeladnikami i wszelaką młodą hałastrą, pijąc na pohybel radzie, grododzierżcy, burmistrzom i mnie przede wszystkim. A tymczasem dokoła handelek szedł, aż furczało! – Zarechotał radośnie. – Wreszcie koło południa cechowi nie zdzierżyli. Wypadli z szynku jak stali, jęli kramy tratować i dobytek niszczyć.

10
{"b":"89257","o":1}