Литмир - Электронная Библиотека

– Ile was lat w Książęcych Wiergach nie było, ziomku? – zapytał w końcu drab.

Twardokęsek zaczął rachować na palcach, ale wnet mu ich zbrakło.

– Z tuzin albo i więcej – przyznał wreszcie niechętnie, zadziwiony, jak szybko czas umyka.

– Takem sobie myślał. – Pokiwał głową. – I dzionek cały po mieście krążycie, ludziska wypytując?

Twardokęsek przytaknął.

– Prawdziwie macie szczęście, że nikt wam karku nie skręcił. – Strażnik zacmokał wargami. – No, ale ja was pocieszę. Idźcie w tamtą stronę – pokazał w kierunku rzeki – póki nie napotkacie wielkiego domu z żółtego piaskowca. Łacno go rozpoznacie, bo zasobniejszy od innych i lwie łby ma na nadprożu, a na bramie herb, takoż z lwem kroczącym. I tam się zapytajcie o waszego znajomka. – Uśmiechnął się dziwnie i nim zbójca zdążył jeszcze o coś zapytać, zniknął za kratą więzienia.

Zbójca poskrobał się w łeb. Usłużność zawsze wzbudzała jego podejrzliwość, nie wierzył bowiem, by ludzie z natury byli skłonni pomagać bliźnim. Nadto z dawien dawna zwykł był nie ufać strażnikom prawa. Ale nie miał co stracić, poczłapał zatem na poszukiwanie lwów z żółtego piaskowca.

Ani się spostrzegł, jak spomiędzy drewnianych bud i magazynów wyszedł na najbogatszą ulicę w mieście, która rozciągała się od przystani aż po wielki plac z ratuszem i dworem rajców. Bruk był tutaj równy i gładko ociosany, zapewne dla wygody kupców, którzy przechadzali się dostojnie, przystając co kilka kroków przy kramach i kantorkach, by pogawędzić ze znajomkami. Tłoczno było jak na jarmarku. Zasobni rzemieślnicy w cechowych kapeluszach rozprawiali przyciszonymi głosami w podcieniach kamienic. Grupki robotników portowych powracały z portu w spłowiałych sinych koszulach. Mali chłopcy w barwach kupieckich domów, zapewne posłańcy, biegiem przebijali się przez ludzką ciżbę. Ale Twardokęsek wnet wyczuł, że w powietrzu wisi coś całkiem niedobrego. Ludzie patrzyli na siebie spode łba. Nikt nie śmiał się hałaśliwie. Większa część kramów była zaparta na głucho, za to na rogach kamienic i w podcieniach stali zbrojni.

Zbójca czuł, jak drobne włoski na karku powoli podnoszą mu się z niepokoju. I dopiero kiedy minął ze dwa tuziny kupieckich kamienic, zrozumiał, co mu przypominają Książęce Wiergi.

Spichrzę o poranku dnia, który teraz we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza nazywano krwawym spichrzańskim karnawałem.

Aż się wzdrygnął.

I wtedy właśnie zobaczył dom z żółtego piaskowca i herb z lwem kroczącym, odlany kunsztownie pośrodku panoramy miasta na wielkich drzwiach. Kamienica istotnie była ogromna, kryta cenną błękitną dachówką. Framugi, attyki i szczyt miała misternie rzeźbione w kwietne motywy, w oknach zaś drobne szybki w ołowianych obejmach.

Twardokęsek poskrobał się po głowie. Przez myśl by mu nie przeszło, że się Kościej najmie u rajcy na służbę. Lichwiarz zawsze kupcom złorzeczył, mając ich za ostatnich łotrów i pijawki. Cóż, czasy się zmieniają, a i my nie ci sami, westchnął sobie w duchu zbójca. Przed laty ani mu się roiło, że sam będzie za pan brat z książętami i żalnicką rebelią.

Tymczasem wrota kamienicy uchyliły się i z ciemnego przedsionka wychynęła grupka wyrostków w czarnych kubrakach i okrągłych czapeczkach pisarczyków. Zbójca skorzystał z okazji i wślizgnął się w przedproże. Strażnik z halabardą zbyt się zdumiał podobną bezczelnością, by go w porę pochwycić za kaftan.

Sień była wysoka, ogromna i pełna ludzi. Pod ścianami ustawiono dwa stoły z dębowego drewna, wsparte na nogach rzeźbionych w kształt lwich łap. Za blatem zasiadali agenci w czarno – złotych szatach i dwaj rachmistrzowie, strzegący żelaznych skrzynek z gotowizną. Przyciszonymi głosami konferowali z gośćmi, dwiema grupami kupców, którzy rzucali sobie przez całą szerokość sieni podejrzliwe spojrzenia i usiłowali wzajemnie podsłuchiwać rozmowy.

Po izbie krążyli nieustannie czeladnicy kupieccy i pisarczykowie w czarnych kubrakach ze stosami pergaminów i abakusami w rękach. Szukali czegoś w księgach rachunkowych albo odnosili je do wielkich inkrustowanych szaf w rogach. Pod ścianami na niskich stołkach kulili się uczniowie, oczekujący, aż ktoś ich pośle z listem czy wiadomością w miasto lub do portu. Służący w kubraku z czarno – żółtego sukna przycinał knoty świecom w kandelabrach, zwieszających się z kasetonowego sufitu na potężnych wolich rogach. Inny właśnie nalewał szczeżupińskim kupcom piwa w kubki. Uwagę zbójcy jednak najbardziej zaprzątał strażnik, który otrząsnąwszy się z osłupienia, zmierzał ku niemu żwawo przez salę.

Nie zwlekając dłużej, pochwycił za łokieć najbliższego czeladnika.

– Kościeja szukam – burknął, nie siląc się na uprzejmość.

– A po co? – spytał obojętnie chłopak. – Jeśli masz wiadomość, siadaj pod ścianą, między innymi. – Pokazał długą ławę, na której tkwił rządek pomniejszych interesantów, czekających, aż agenci uporają się z kupieckimi poselstwami. – Trzaska cię przepyta, jak przyjdzie twoja kolej, i za trud wynagrodzi, jeżeli mu się wiadomość przyda. Pan Kościej rzadko do sieni schodzi. A dzisiaj insze zgoła ma sprawy na głowie.

Zbójca wysłuchał przemowy, z lekka tylko zezując ku strażnikowi, który wciąż zastanawiał się z mozołem, czy gość, choć obszarpany i brudny, nie jest aby w prawie, by włazić do sieni.

– Do Kościeja mam sprawę – syknął zbójca, mocniej przytrzymując łokieć chłopaka – nie do jego sługi!

Rozmowy przy stołach ścichły jeszcze bardziej i kupcy zaczynali na nich znacząco spozierać.

– To se na niego czekajcie! – Chłopak wyszarpnął się. – Jeno na progu, nie tutaj. Bo w izbie burd nie będzie! Hej, Złostnik, mało razy mówilim, żeby żebractwo na progu trzymać? Pokażcie mu jego miejsce.

Na gębie pachoła z halabardą odbiło się szczere rozradowanie. Jednak zanim zdążył zrobić kilka kroków, Twardokęsek w pełni pojął sens słów chłopaka.

– A ty ścierwo kupieckie! – rozdarł się, bo choć był w chłopskim przebraniu, ani przez myśl mu nie przeszło, że go wezmą za proszalnego dziada i wyrzucą na zbity pysk. – Już ja cię uprzejmości nauczę! – Po czym porwał karło inkrustowane macicą perłową i migiem roztrzaskał je na łbie niefortunnego młodziana.

Stołek rozpadł się z trzaskiem, pacholik legł jak długi. Zbójca pochwycił za wielki srebrny lichtarz i począł się nim oganiać przed pisarczykami, którzy ruszyli w sukurs poturbowanemu koledze. Najbezczelniejszemu przypalił świecami czuprynę. Cofał się ku wyjściu, nie bacząc na pisk i rwetes, który się podniósł w sieni. W zamęcie schwycił jednego z kupców i zasłonił się nim niczym pawężą przed razami. Byłby zapewne uszedł, gdyby się niecnie nie potknął i nie przewrócił jak długi. Zdążył jeszcze dojrzeć, jak drab z halabardą znacząco wyłamuje palce, a z głębi domu nadbiegają kolejni pachołkowie. Potem ktoś potężnie kopnął zbójcę w bok. Raptownie pociemniało mu przed oczami.

Razy ustały nagle.

– Won poszli, psubraty! – rozległ się znajomy głos. Twardokęsek potrząsnął głową i rozejrzał się wokół. Krew z rozbitego czoła kapała mu na oczy.

W głębi sieni, w drzwiczkach, których wcześniej zbójca nie dojrzał, bo je kryły kręcone schody, stał wysoki mężczyzna w kubraku z czarnego sukna i złotym łańcuchu na szyi. Palce zatknął za pas ze srebrnych ogniw. Kołysał się na obcasach butów ze srebrnymi klamerkami i śmiał tak, że mało mu się chuda pierś z uciechy nie rozpękła.

– Precz, powiadam, niecnoty! – krzyknął. Łzy biegły mu po policzkach jak groch. – Przestańże jeden z drugim, bo precz przepędzę. Przecie to jest mój krajan i przyjaciel serdeczny, jeno że w przebraniu dla bezpieczeństwa. No, niech mu który pomoże dźwignąć się z ziemi.

– Nie trza. – Zbójca odepchnął rękę, wyciągniętą z wahaniem przez tego samego pisarczyka, któremu osmalił kudły. – Sam wstanę – dodał, gramoląc się niezdarnie, bo w boku wciąż go rwało i ledwie mógł dech złapać.

– No, nie krzyw się więcej. – Gospodarz otarł załzawione od wesołości oczy i szybkimi kroczkami pobiegł ku niemu przez izbę. – Przednio udała się szutka.

Zbójca spojrzał ku niemu spode łba.

– Chodźże prędzej. – Kościej uśmiechnął się podstępnie i ujął go pod ramię. – Wieczerza czeka.

– Szutka? – upewnił się zbójca.

– Ano z samego rana przydyrdał żebrak Weszka, żeby się poskarżyć, że go za niewinność ganią, bo jako żywo miejsca Kulasowi nie podebrał i kłamstwo jest, jakoby go zeszłej nocy gracą poturbował. I kiedym usłyszał o tym czarnobrodym, który po mieście łazi i o mnie rozpytuje, cosik mnie tknęło. – Popchnął zbójcę ku drzwiczkom. – Ostrożnie aby, bo nisko – dodał dokładnie w tej chwili, gdy Twardokęsek walnął czołem o powałę.

– Niech ci wszyscy bogowie wynagrodzą – syknął zbójca ze złością.

– A nagradzają, nagradzają. – Gospodarz zaśmiał się. – Grzech byłoby narzekać. Tobie co? – udał niepokój. – W ziemię wrosłeś?

Zbójca istotnie stał w progu i gapił się z rozdziawioną gębą. Mały wewnętrzny alkierzyk wydał mu się bowiem dalece wspanialszy od sieni. Ściany wyłożono trzema rodzajami drewna o różnych odcieniach, które dziwnym sposobem układały się w kwietne wzory. Strop był kasetonowy, bogato złocony, a wnętrze każdego kasetonu ozdobiono rzeźbą. Twardokęsek w oszołomieniu patrzył na główki kupców, majstrów i rzemieślników, śliczne panny w mieszczańskich czółkach, z warkoczami upiętymi w precelki przy uszach, i dostojne matrony w wysokich czepcach, na szpetnych żebraków, mnichów i zamorskich żeglarzy z kolczykami w uszach. Wielka witrażowa latarnia rzucała na nie żółte, purpurowe i rude plamy światła.

Jednak kiedy wzrok zbójcy padł na długi stół na krzyżakach, obficie zastawiony misami z ciężkiego srebra, wszelkie wspaniałości wiergowskiej snycerki przestały go obchodzić.

– Takem sobie pomyślał, że pewnieś znużony i głodny. – Kościej podsunął gościowi wysokie dębowe krzesło. – I kazałem przygotować niewielką przekąskę.

Zbójcy mało oczy nie wyszły z orbit. Chwilę wodził wzrokiem po pieczonych półgęskach, ozorkach w sosie chrzanowym, rozmaitych pasztetach pokrajanych w plastry, galaretkach mięsnych przystrojonych cudnie oliwkami i zielonym pieprzem, kiełbaskach pieczonych z cebulką i boczkiem. Obok w dzbanuszkach stał chrzan utarty z octem, sos śmietanowy z koprem i kwaśny mus jabłeczny. W srebrnych koszyczkach piętrzyły się pajdy razowego chleba, pulchne białe bułeczki, precelki z anyżkiem i kminkiem. Z waz buchała tak intensywna woń polewki rybnej, żuru i barszczu, że zbójcę kręciło w nosie.

9
{"b":"89257","o":1}