– Mamy niedźwiedzia wedle kuchennego podwórca – odezwała się sucho Zarzyczka. – Z tuzin lat temu sinoborski poseł podarował go nam dla uciechy. Więc jeśli macie smak nam jeszcze sztuczkę pokazać, każę w mig go przywieść dla waszego ukontentowania. Bo choć stary trochę i ślepawy, ale ryczy jako młody, kiedy go za kółko w nosie wytargać, i na dwóch łapach chodzi. Albo może wolicie dalej chleb trefnisiom odbierać? – ciągnęła z chłodną pasją, nie bacząc na spojrzenia wbite w nią ze strachem i niedowierzaniem, ani ciszę, która zapadła w biesiadnej sali. – Tedy każemy linę rozpiąć nad paleniskiem, żebyście się mogli w linoskoczka zabawić. A kiedy już się wytańcujecie i wybawicie należycie, może zechcecie rzec, z czym was bogini posyła. Bo błaznów dość mamy własnych.
– Racja! – Kapłanka klepnęła z uciechą w ławę. – Dobrze gadacie, kniahini. Co się mamy obchodzić i powarkiwać jako psi czynią, nim do bójki skoczą. Nie na uczty my tu jechali, tyłki w mróz po wertepach trzęśli. Rzec nam przykazano, że ledwo pierwsza porządna odwilż przyszła, ludzie wasi ze szczętem podurnieli. Nie nasz byłby kłopot, jedno że przy samej granicy zbytkują.
– Kto? – Księżniczka niecierpliwie potrząsnęła głową. – Tam nigdy żadnych rebelii nie bywało. Nawet za mego stryja nieboszczyka, kiedy u waszej bogini w gościnie siedział.
– A czego u nas szukać rebeliantom? – Kapłanka uśmiechnęła się niemiło. – Nie, księżniczko, dla paru powaśnionych z kniaziem szlacheckich smarkaczy zwierzchniczka kapłańskiego kolegium nie wychynęłaby w podobną porę ni o piędź z chutora. Dobrze powiadam, bracie? – cierpko zwróciła się ku kapelanowi Wężymorda.
Piętno skalnych robaków na czole Pomorca zafalowało gwałtownie, a oczy poczęły mu biegać po bokach. Lecz nawet jeśli wyjąkał wreszcie jakąś odpowiedź, kapłanka jej nie dosłyszała, gdyż szlachcic po jej prawicy pojął wreszcie, z kim przyszło mu ucztować, i z przestrachu zakrztusił się kęsem sarniej pieczeni. Uczyniło się zamieszanie. Szlachcic dławił się niczym gąsior, łzy mu ciurkiem ciekły po posiniałej gębie. Jego połowica na przemian wyła z rozpaczy i zapewniała go o dozgonnym uczuciu. Psy szczekały, zaniepokojone rozgardiaszem. Służące biegały bezładnie z dzbankami wody. Jedynie ślepy dziad, rozochocony wrzawą i bynajmniej nieprzejęty, tym głośniej przygrywał na gęślach.
W zamieszaniu kilku pomorckich frejbiterów ze zdumiewającą przytomnością ducha wymknęło się z sali. Wynajęci kuglarze też bez większego żalu pożegnali się z kolacją i zapłatą za występy. Nawet gamoniowaty pomocnik gęślarza porzucił mistrza i przemknął się za plecami biesiadników ku wyjściu.
Tylko Wężymord ze spokojem patrzył, jak szlachcic w spazmach drze pazurami kubrak. Kapłanka wciąż uśmiechała się obojętnie. Zarzyczka poczuła, jak ogarnia ją chłodna wściekłość. To nie była niefortunna kostka ukryta w mięsie, pomyślała, tylko ostrzeżenie.
– Widzę, że istotnie postanowiliście nas cały wieczór zabawiać zamiast kuglarzy – usłyszała własne słowa. – Zbytecznie, bo byle zbójca potrafi podobnej sztuczki dokazać. Sztyletem.
Kątem oka dostrzegła lekkie drgnięcie w twarzy Wężymorda. Zakręciło się jej w głowie, a potem usłyszała jego bezdźwięczne:
– Uważaj.
Pulchna szlachcianka gwałtownie upuściła martwego męża i z charkotem wciągnęła powietrze, aż księżniczka się zlękła, że nią także owładnęła moc Hurk Hrovke. Jednak niewiasta postąpiła kilka kroków w tył, przyciskając dłonie do falującej piersi. Głowa mężczyzny opadła w misę z resztkami sarniny i legła nieruchomo wśród szafrannego sosu.
Od stołów tymczasem podniósł się szmer przytłumionych szeptów. Coraz więcej gości przypominało sobie opowieści o mocy bagiennych kapłanek. Bankier Macierduszka, pokątnie nazywany najbogatszym człowiekiem w Żalnikach, tkwił sztywno wyprostowany w kaftanie z modrego aksamitu. Jego palce chodziły rozpaczliwie po krawędzi roztruchana i w myślach przeklinał pustotę, która kazała mu przyjąć kniaziowskie zaproszenie. Skalmierski poseł wparł się rozczapierzonymi dłońmi w poręcz krzesła, lecz będąc człekiem znacznie bardziej światowym i obytym, nie pokazywał strachu i spod przymrużonych oczu rachował, na czyją korzyść obróci się skrytobójstwo. Nikt nie odważył się poruszyć. Dopiero po chwili Zarzyczka spostrzegła, na co wszyscy patrzą.
Tuż przy krawędzi łosiowego rękawa po dłoni kapłanki Hurk Hrovke pełzały ospale trzy pszczoły. Księżniczka mimowolnie podniosła dłoń do warg. W żalnickich wioskach wiele gadano o rojach, wylatujących z otwartych ust kapłanek, by ukarać bluźniercę. Podobno na paciornickim pograniczu wciąż można było oglądać ofiary gniewu bogini – trupy obrośnięte poszarzałą woskowiną.
– Gościom spodobała się kuglarska sztuczka – zauważyła z przekąsem kapłanka. – I lepiej, bo nie przystoi się w armidrze przekrzykiwać, kiedy człek wieści zwiastuje. A nowiny zgoła niespodziane nam od żalnickiej strony nastały. Pokazała się wedle granicy gromada luda. Po wioskach chodzą, ze śpiewem, z chorągwiami i na główniejszych placach pokutę czynią. Zabawna rzecz, bo zrazu wedle zwyczaju batożą co okrutniejszych panów, kapłaństwu nie przepuszczając, potem zasię jednak sami się nieobyczajnie obnażają i bykowcem po plecach ćwiczą. No, ale ja nie o tym. Każde się władztwo własnym obyczajem rządzi i co mnie do żalnickich cudactw? – Wyjęła z talerza przed martwym szlachcicem suszoną śliwkę w sosie i zachłannie wepchnęła do gęby. – Sęk w tym, że się na trzaskaniu biczyskiem nie kończy ani na gardłowaniu przeciwko zwierzchności. A nie chcę, księżniczko, powtarzać, jakim mianem was głoszą, by waszych niewieścich uszu nie urazić. Ledwo odwilże nastały, nowa rozrywka ich naszła. Ninie od wioski do wioski chodzą a studnie choróbskiem zatruwają, aż się morowe powietrze przed pierwszymi trawami nieźle podniosło.
– I z tą wieścią was bogini wyprawiła? – spytała zimno Zarzyczka. – Byście nas przed chłopską rebelią ostrzegli? To zbędna zgoła fatyga, bo ledwie śniegi stopniały, przysłał nam prorok posłańca. Trędowatego.
Dosłyszała, jak pulchna mieszczka w kornecie naszywanym jantarem sapnęła. Sąsiad bodnął ją łokciem pod żebro. Niewiasta natychmiast przycichła.
– E, nie! – pogodnie wyjaśniła kapłanka. – O proroku jeno dla dworskiej uciechy gadam, bo pono taki w Żalnikach obyczaj, że kiej ludziska do stołu siędą, trzeba wpierw co dla rozweselenia rzec, zagaić zmyślnie i ciekawość rozbudzić. Tedy weselę i rozbudzam, żeby potem nie gadano, że paciornickie ludzie durne a bez ogłady i im pakuły z cholewek wyłażą.
– A może wasza bogini proroka do Żalników posłała? – syknęła przez zaciśnięte zęby księżniczka. – Z dawien dawna plugastwo w bagnisku hołubi, toż i proszalnego dziada mogła do trucicielstwa przysposobić.
– Skądżeby? – Machnęła pogardliwie ręką. – Nasza bogini nie potrzebuje wiejskiego łachudry, żeby roznieść morowe powietrze przez pół Żalników.
– Tedy kto?
– Tego wam, księżniczko, nie rzeknę, bo nie moja rzecz. – Kapłanka błysnęła zębami w uśmiechu. – I nie taki wam podarek przynoszę.
– Nie chcę od waszej bogini niczego. – Zarzyczka potrząsnęła głową, lecz w tej samej chwili palce Wężymorda zacisnęły się na jej przedramieniu mocno, aż do bólu.
Służka Hurk Hrovke powstała z metalicznym brzękiem łusek spódniczki. Po jej dłoniach i gołej szyi łaziło coraz więcej pszczół. Niektóre leniwie podrywały się do lotu i wirowały nad stołem. Twarz kapłanki nie miała już nic z dobrotliwego wyrazu wiejskiego głupka. Nawet Zarzyczka potrafiła rozpoznać buzującą moc bogini, która wypełniła nagle opuchnięte oblicze paciornickiej niewiasty.
Księżniczka wyprostowała się sztywno w krześle.
– Widziałam, jak Szarka zaszlachtowała jedno z was zwyczajną stalą – powiedziała, pokonując suchość w gardle, gdyż rysy kapłanki rozmyły się jeszcze bardziej. – I nic od ciebie nie chcę. Idź precz.
Odpowiedział jej skrzekliwy nieludzki śmiech.
– Doprawdy byłby żal zabić cię już teraz! – Kapłanka podrzuciła głową, a wir pszczół podniósł się aż do samej powały. – Ogromny żal, księżniczko, bo możesz roznieść moją zarazę po całych Krainach Wewnętrznego Morza. Wzniecić zawieruchę, jakiej nie widziano od czasów Vadiioneda, i pożogę, w której ludzkie żywoty będą trzaskać jak sosnowe igły. Właśnie tak. Bo krainy upadną i pokolenia przejdą, a matki będą w złorzeczeniach powtarzać imię przeklętej żalnickiej księżniczki, która była wiedźmą. Będą przeklinać, nie pojmując, co przeklinają. Bo ziemia nie rozpęknie się w płomieniach z powodu tego, co przeklęte, ani z powodu tego, co umarłe. Bo jasność przyćmią cienie, mrok rozbłyśnie światłem.
– Bo moce gromadzą się niczym sępy – Wężymord odezwał się pierwszy raz tego wieczora – wietrząc zagładę.
Kapłanka znów zaniosła się śmiechem. Rój owadów zgęstniał tak mocno, że Zarzyczka nie widziała już jej twarzy.
– Nie inaczej było wówczas, kiedy Stworzyciele konali na ciemnym jałowym polu, każda zaś z mocy starała się wyszarpnąć swoją część. Czyżby Zird Zekrun oszczędził ci tych wspomnień, bracie? Czy nie dość krwi sorelek przelano, byś pojął, że moce odnawiają się w śmierci?
– Inne zaś podkładają ogień, by słuchać łopotu płomieni. Czy nie tak, siostro?
– Tak, właśnie tak! Jestem, czym jestem. A czym ty jesteś, bracie?
– Morzem – odparł bez wahania. – Z najdalszej północy, gdzie woda zmienia się w kamień, a ogień tryska spod lodu. Gdzie umierają żmijowie, a płomieniste sevri śpią we wnętrzu zamarzniętych gór.
– Dobrze! – Księżniczce wydało się, że bogini skinęła ku niej głową. – Ona też jest ogniem. Żarem, co płonie w trzewiach uśpionych wężów nieba i pragnie wydostać się na wolność. Czyż nieprawda, Selveiin, Pani Żmijów?
Imię uderzyło w księżniczkę i przez chwilę mogła jedynie łapać rozwartymi ustami powietrze.
Znienacka w ciemności pod jej powiekami zawirowały długie, smukłe kształty o bursztynowych źrenicach i kłach połyskliwych niczym kryształ. Patrzyła, jak opadają na blanki murów Uścieży, żeby powitać dziecko, które się jeszcze nie narodziło, dziecko, które przez całą zimę umierało w jej snach – i nie wiedziała, zupełnie nie wiedziała, jak w splocie sprzecznych wizji odnaleźć tę prawdziwą.