Żmijowe krzyki ponad chmurami brzmią ostro jak lód, jak szron, który wciąż pokrywa płaszcze pielgrzymów i hełmy wojowników obozujących u podnóża murów. Obracają twarze ku wężom nieba, nadciągającym z wysoka, od strony Cieśnin Wieprzy i dalej, od otwartego morza poza ostatnimi skalnymi cyplami. A potem zaczynają krzyczeć. W ich głosach jest strach i zachwyt jednocześnie, kiedy jęzory ognia podnoszą się wraz ze śpiewem wichru.
Nisko, u stóp wieży alchemiczek, bosonoga niewiasta spogląda ku niebu. Wicher targa jej ciemnym płaszczem, rozwiewa włosy. Dziecko w zawiniątku na jej piersi spoczywa nieruchomo, choć nie śpi, jego oczy są rozwarte i błękitne. Ostre igiełki lodu sieką po twarzy. Kobieta jest głodna, od wielu dni, choć i tak wydzielano jej porcje większe niż innym. I zmęczona, wystarczająco zmęczona, by wyjść z alkierza boso, w płaszczu narzuconym na płócienną koszulę, i ruszyć w dół ku morzu, ścieżką pomiędzy kuchniami, wprost ku Rybnej Bramie, gdzie żony rybaków zwykły przychodzić co świt z wielkimi koszami świeżego połowu. Lecz teraz nie ma żadnej z nich, nikogo prócz garstki zestrachanych frejbiterów za jej plecami i skrzydlatych węży nieba, które wirując opadają w dół niby złociste jesienne liście buku.
Kamienie wydają się bardzo zimne pod jej stopami, a brama rozwiera się ze skrzypem. Kobieta nie podnosi głowy ku żmijom, lecz słyszy pojedynczy krzyk, dokładnie jak wówczas, gdy spadały z nieba ku źródłu Ilv, gdzie pływały martwe ciała ich dzieci. Przymyka oczy i idzie prosto ku morzu, prosto w legendę, choć tamci – szaleńcy w niewyprawionych skórach narzuconych na gołe grzbiety i zbrojni mężowie w chrzęszczących zbrojach, wszyscy, którzy całą zimę wyczekiwali, aż któraś z bram otworzy się jak kamienna skorupa, odsłaniając miękkie ludzkie wnętrze – nadbiegają zewsząd przez pustą kamienistą plażę. A potem pierwszy ze żmijów podnosi się z murów. Ognistą łuską niemal muska skraj jej sukni i wojownicy rozpierzchają się z wrzaskiem, pociągając za sobą szalonych pielgrzymów i nierządnice, które włóczą się za wojskiem mimo klątw świętych mężów.
Zimne roztańczone języki żmijów dotykają ostrożnie jej czoła, policzków osmaganych morskim wiatrem, odsłoniętej szyi, jak gdyby rozpoznawały z dawna niewidzianą formę. Aż wreszcie któryś odpełza w bok, pomiędzy białe skałki, gdzie siadywała kiedyś z Wężymordem, tak dawno, że tamte dni wydawały się obcym życiem. Nie śmie patrzeć, jak zwija się w coraz ciaśniejsze sploty. Za jej plecami jeden z szalonych proroków zrzuca koźlą skórę i wzywając bogów na świadków swej prawości, wchodzi w smugę wężowego ognia – lecz ogień jest prawdziwy. Nie w tym pokoleniu, myśli bosonoga kobieta z dzieckiem w ramionach. W tym pokoleniu nie będzie zapachu jabłek ni pieśni, co rozpalają żyły jak płynny ogień.
Jednak łódź czeka u brzegu, luźno kołysząc się na fali, a kobieta potrzebuje wioślarzy, żeby unieśli ją w północne mgły – prosto w legendę, prosto w baśń. I dostaje ich – tuzin mężczyzn na każdą burtę, mężczyzn z wąskim paskiem srebrnozłotej łuski na szyjach. Morze sięga jej stóp chłodnym językiem. Dziecko kwili pierwszy raz, jakby rozpoznając ten dotyk, a jeden ze żmijów podnosi ją z piasku tak lekko, jakby już nie istniała.
– Selveiin, Pani Żmijów – powtórzyła niemal miękko postać w wirującej kolumnie owadów.
Skrzydła kolejnej pszczoły musnęły wargi księżniczki, a korytarze jej pamięci pustoszały jeden za drugim, jakby owadzia pieśń była zaklęciem, które pochłania wszystko bez wyjątku. Twarze i słowa przesuwały się kolejno przed oczami, nieme, nierozpoznane – rudowłosa kobieta z zakrzywionym sierpem w dłoni, potężne, nieruchome ciała bogów w ciemności wśród gwiazd i błękitna krew sorelek, przeciekająca powoli pomiędzy złączonymi palcami pana Pomortu do kamiennej misy. Magia Hurk Hrovke zagarniała je kolejno i unosiła łagodnie jak morski odpływ. Wreszcie księżniczka nie miała już nic innego, prócz swego imienia, a potem i ono zniknęło. „Selveiin, Pani Żmijów”, powtórzyła bezdźwięcznie, obracając w ustach imię jak drobny miedziany pieniądz, który we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza wkłada się zmarłym pomiędzy wargi na ostateczną wędrówkę. Obce słowo pozostawiło chłodny, metaliczny smak na języku.
– Dosyć! – spoza zasłony szumu dobiegł ją głos Wężymorda. – Nie układałem się o martwą skorupę.
Bogini Paciornika roześmiała się cicho, prawie niesłyszalnie.
– A czy wiedziałeś, o co się układasz, bracie? I czy nie byłoby dla ciebie lepiej, gdyby pozostała jedynie martwa skorupa?
– Być może – odparł. – Lecz nie w mojej naturze leży zagłada, siostro. I skoro nadajesz zagładzie imię, nie czynisz tego, by ją później spętać i zniewolić.
– Zagłada ma wiele imion, podobnie jak ostrze śpiewa osobno dla każdego z drzew. – Bogini zaśmiała się. – Czy znasz to, którym zaśpiewa do ciebie, bracie?
– Tak. A czy ty potrafisz odgadnąć wszystkie z imion, którymi podksiężycowi nazywają Annyonne?
Bogini krzyknęła ostro jak nocny ptak.
– Nie, nie potrafię! – Jej słowa zdawały się rozdzielać na setki bzyczących owadzich dźwięków. – Jednak przybyłam tu z darem, który przyczyni wam nieledwie mniej uciechy! – Zaśmiała się ostrym głosem i cisnęła coś ku nim przez cały stół. – Mój dar dla Selveiin, Pani Żmijów.
Małżonka zamordowanego szlachcica wybuchnęła wysokim, przeciągłym skowytem, kiedy rozpoznała Jabłko Niezgody wykute w ogniach Kii Krindara, znak Hurk Hrovke.
Za późno. Jabłko nieodmiennie przynosiło zgryzotę i śmierć.
Wojownicy u niskiego stołu podrywali się już z ław i stołków, niezgrabnie macając po stołach w poszukiwaniu noży. Tuż obok księżniczki dwórka z fraucymeru, młodziuchna dziewczyna w skromnej sukni z szarego płótna wbiła paznokcie w twarz podstarzałego szlachcica i pierwsza pochwyciła Jabłko. Nim zdołała je ogrzać w dłoni, chuda szlachcianka o skrzywionych wąskich wargach uderzyła ją w czoło pozłocistym roztruchanem. Co było dalej, księżniczka nie zdołała już dostrzec. Wokół daru uczynił się splątany kłąb biesiadników. Poprzez ich wrzaski i szum owadów, które unosiły się ponad stołem niczym ciemna mgła, księżniczka wciąż słyszała rozbawiony śmiech bogini.
A potem owadzi szum osłabł i szarańcza Hurk Hrovke runęła w dół, pochłaniając wszystko. Wężymord pochwycił księżniczkę i przyciągnął ku sobie, zakrywając jej oblicze połą płaszcza. Jednak krzyki nie ucichły, zmieniły się tylko w rozdygotany, przeraźliwy skowyt, który stopniowo zamierał w jękach i rzężeniu.
Kiedy mąż ją wypuścił i znów mogła patrzeć, z twarzy biesiadników, z porozwieszanych na ścianach opon i półmisków pokrytych zaschłym jadłem podnosiły się ciemne kłęby pszczół, gzów i much o ciężkich, połyskujących niebieskawo odwłokach. Potrząsnęła głową. Oczy miała jak pokryte mleczną półprzezroczystą błoną. Nie mogła ich zamknąć ani odwrócić.
Bankier Macierduszka w absurdalnie kusym, lecz skrojonym wedle najnowszej mody kubraku wciąż miał po trzy złote pierścienie na każdym palcu – kołysały się na żółtawych kostkach. Z twarzy wrzaskliwej szlachcianki nie zostało nic prócz cienkich kosmyków farbowanych włosów, uczepionych czerepu na strzępkach skóry. Pochwycony tuż u drzwi trefniś w żółtych nogawicach i sztywnej kryzie szczerzył w niby – uśmiechu spróchniałe zęby kościotrupa. Jedynie kapłan Zird Zekruna zachował własne oblicze, lecz jego źrenice zasklepiła gruba warstwa woskowiny.
Rój szarańczy bogini wirował przed nimi jak ciemna kolumna. Księżniczka siedziała bez jednej żywszej myśli, póki ostatnia z pszczół nie zniknęła w otworze nad paleniskiem. Jednak dopiero wówczas, kiedy jeden z ciężkich pierścieni Macierduszki spadł z brzękiem na kamienną posadzkę, poczuła, jak w głębi jej umysłu coś pęka niby zasłona z kruchego szkła. Rozwarła usta do krzyku, lecz Wężymord pochwycił ją za ramiona i potrząsnął tak mocno, że przygryzła sobie język. Przez chwilę miała wrażenie, że dławi się samym powietrzem – ulotnym słodkim zapachem miodu i zgniłego mięsa. Potem przypomniała sobie swoje imię. Oba imiona, to w języku ludzi i to drugie, które z woli bogini szarańcza Hurk Hrovke miała roznieść po wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza.
Więc to się tak odbywa, pomyślała, wciąż czując w ustach metaliczny posmak krwi i tamtego pojedynczego słowa w mowie bogów. Więc tym było przekleństwo Thornveiin, która z woli Fei Flisyon utraciła swe imię i wszystko, czym była.
– Właśnie tak. – Poczuła na czole dotknięcie chłodnych palców Wężymorda, kiedy strząsał z jej włosów martwe owady. – Bo czasem to imię wybiera, a człowiek, człowiek i bóg po równo, może tylko przyjąć je albo umrzeć. Ty przeżyłaś.
– Ponieważ wstawiłeś się za mną u bogini.
– Ponieważ Hurk Hrovke nie potrafi się oprzeć zniszczeniu. – Potrząsnął głową. – Ponieważ staniesz się przyczyną wojny, która rozedrze trzewia Krain Wewnętrznego Morza.
Przymknęła powieki. Przed oczami miała widmowy pochód chłopskiego proroka, który kroczył ku Spichrzy pod chorągwiami martwej bogini, i przegniłą twarz trędowatej żebraczki.
– Nie chciałam tego – odezwała się wreszcie.
– Teraz to już nie ma znaczenia. – Wężymord ujął twarz księżniczki w dłonie, a jego oczy pierwszy raz od bardzo dawna były pełne Wewnętrznego Morza. – Choćby ktoś spośród śmiertelnych postanowił dać ci wiarę, nie zdoła utrzymać w pamięci twego ludzkiego imienia. Nim przejdzie jedenaście dni, szarańcza Hurk Hrovke rozszerzy się po obu stronach morza, aż po najdalsze południowe wyspy. Taka jest natura klątwy. I choćbyś bez końca powtarzała tamto ludzkie miano, wycieknie z ich umysłów, skoro tylko obudzą się następnego ranka ze snu. Nikt więcej nie nazwie cię dawnym imieniem. Ani w zbójeckich zamkach wysoko na stokach Gór Żmijowych, ani w chruścianych szałasach spichrzańskich żebraków.
– Dlaczego? – spytała przytłumionym głosem. – Nigdy nie uczyniłam nic przeciwko Hurk Hrovke, nie znieważyłam żadnego z bogów. Dlaczego?
– Bo Hurk Hrovke dostrzegła w tobie coś, co przeoczyli pozostali z bogów, z samym Zird Zekrunem na czele. Zeszłej jesieni obiecałaś mi, że znajdziesz sposób.