Литмир - Электронная Библиотека

– Co powiecie. – Podkomorzy z zadziwieniem pokręcił głową. – W Wyszkowskim Parowie zawdy bardzo dbali, żeby się od chamów obyczajem różnić.

– Toteż wedle tych gatek rychło ludzie poznali, że krotochwilę gotują. Bo wyszkowy naród biedny, ale bardzo hardy, z nędzą się swoją ludziom przed oczy nie pcha. Przy tym zeszłej niedzieli frejbiterzy pochwycili tam czterech smarkaczy. Chodaczkowie są na Pomorców cięci, bo dzieciaków pod kościołem po sumie powywieszano.

– Tedy podpowiedzieli reszcie, jak okazowanie w zwykłe szyderstwo obrócić! – Podkomorzy zamachnął się szpicrutą, aż świsnęło. – Kurwie syny!

– Ale chytre! – Człowieczek w czerwonym kołpaku mlasnął z podziwem. – Powiadam wam, mości podkomorzy, żałujcie, żeście nie oglądali, co się wedle Czymborskiej Debrzy wyprawiało!

W odpowiedzi gospodarz wysyczał grube przekleństwo. Bynajmniej nie zbił nim podstarościego z kontenansu.

– Przywlókł się, kto żyw – prawił pogodnie Chabina. – Rzekłby człek, że na zapusty ciągnęli, nie na lustracyją. Bogatsi pankowie załadowali dwukółki miodem i piwskiem, coby im się po drodze nie cniło. Do tego zlazło się ze dwa tuziny przeskoczek i łajdaczek wszelakich, co się za wojskiem włóczą, grajków gromada, wesołków i błaźniątek. Nawet mnichów żebraczych dwóch było, co na popasach z panami bracią obozowali, wielce ich przeciwko kniaziowi jegomości buntując. Ale przeważnie szlachta zatrudniła się pijaństwem a łajdaczeniem. I kiedy się pochód do Czymborskiej Debrzy dowlókł, ani kto przemyśliwał o rycerskim rzemiośle.

– Co Pomorcy na ową komedyję rzekli? – Podkomorzy spojrzał nań bystro.

– Komendant ichni z wysoka na wszystkich patrzał i o nierządzie szlacheckim gadał, co nas pod cudze jarzmo przywiódł. Ale znać było, że się niczego, prócz opilstwa i bałamuctwa, nie spodziewał.

– Wszyscy oni jednacy! – Gospodarz znudził się wreszcie łażeniem po izbie. Przysiadł na skraju ławy i nalał miodu w dwa cynowe kubki. – Kraju nie znają, obyczaju nie szanują. Ale każdy się za lepszego ma i do rozkazowania bierze!

– A prawdziwieście rzekli! – Podstarości z wdzięcznością wychylił napitek. Z dawna mu zaschło w gębie od gadania, a nie chciał się sam o trunek dopraszać. – Lekceważenie jeszcze bardziej szlachtę rozjątrzyło. Kiedy więc następnego ranka jaśnie pan komendant przegląd zwołał na czymborskim błoniu, aż mnie strach zdejmował. Szlachta bowiem całą noc piła bez przystanku, wzajem się do nowych bezczelności i szyderstw podjudzając. O brzasku poszli się nad ruczaj pławić dla otrzeźwienia. Wnet się koniuchy nasze za łby z pomorcką służbą wzięli. Trzeba ich było korbaczami rozgonić.

– Nie bez pańskiego podjudzenia – zauważył zgryźliwie gospodarz. – Znam ja ich, psubratów!

Szlachetka w czerwonym kołpaku uśmiechnął się pod wąsem.

– Potem zasię panowie bracia zbroje na siebie kładli i szyszaki – ciągnął nie bez ukontentowania. – Tak od starości omszały, że zadziwienie brało, z jakich lamusów podobne starożytności wywleczono. Zresztą mężów część nielicha takoż okazała się starożytna i zgrzybiała wielce…

– Jakie tak? – wyrwało się podkomorzemu. – Przecie to lustracja, przed wojowaniem przegląd.

– I co? – Chudy szlachetka wzruszył ramionami. – Przecie w statutach stoi, żeby z każdego dworca na okazowanie wojownik w puklerzu przybył i z mieczem. A nasi dziadkowie twardzi, jeszcze ze starym Smardzem Skalmierczyków bijali. Wprawdzie szmat czasu od tamtejszych wojen przeszedł, wojowników podagra połamała, starość im grzbiety do ziemi przygięła. Ale w statutach nie napisano, że rycerz ma być jako szczypiór świeży. Był też między nimi ojciec Bogorii, pomnicie go, mości podkomorzy?

– Co bym miał nie pomnieć? – Pan prychnął niecierpliwie. – Zeszłego lata dziewkę młodą pojął. I gracko się uwinął, bo dwóch niedzieli nie będzie, jak nas na chrzciny prosił, zbereźnik stary!

– Gadał, że mu żona młoda a synowskie narodziny trzy tuziny lat z ramion zdjęły.

Podstarości przymrużył oczy. Spoglądał ponad ramieniem gospodarza na zamorskie frukty, rozstawione na stole, i znać było, że go coraz większa oskoma bierze. Gospodarz nie kwapił się jednak z poczęstunkiem, więc Chabina przełknął ślinę, mlasnął językiem i mówił dalej:

– Z czterema pacholikami na okazowanie pociągnął, wcale się Pomorców nie sromał. Jestem, gadał, szlachcic z dziada pradziada prawy i miecz zdolen udźwignąć. Zatem winienem kniaziowskiego rozkazu słuchać.

– Przecie on jest artretyk! – nie zdzierżył podkomorzy. – Z łoża już nie złazi. Żonka go siemieniem poi i kaszką jęczmienną pasie, bo zębów nie ma.

– Do siwuchy zębów nie trza. – Podstarości znacząco postukał pustym kubkiem w stół i gospodarz szybko napełnił naczynie. – W pochodzie gorzałkę żłopał jak smok. Nawet na konia siadał. Niezadługo, bo się krewniacy zlękli, by mu coś w grzbiecie od wysiłku nie pękło. Stary się po trochu krygował, że mu zabawy bronią. Ale jak go na wóz z ladacznicami pokładli, rad był wielce. Aż się dziwowały, skąd w opleśnielcu starym podobna krzepkość. Młodzi też w głowę zachodzili, mości podkomorzy, bo stary płótno kazał z furgonu zwinąć i w biały dzień, bez nijakiej sromoty…

– Starczy. – Podkomorzy skrzywił się niechętnie. – Wiem, co się o ojcu Bogorii na odpustach gada.

– No – podstarości odchrząknął z zakłopotaniem – w Czymborskiej Debrzy wygramolił się stary z wozu. Dziwki mu wstążki krasne na puklerzu zamotały, że niby pod ich godłem w rycerską potrzebę rusza. A gdy go pachołkowie wreszcie na szkapinę wsadzili, to całe kurestwo powyłaziło na łozinę, co gęsto skraj jaru porasta. Darły się do niego panny, rękoma machały. Aż Pomorcy poczęli się źlić i grzywnami grozić, że niby kniaziowski rozkaz na pośmiewisko wystawia.

– Słusznie – mruknął podkomorzy. – Ja bym tę całą hałastrę na cztery wiatry rozpędzić kazał, a prowodyrów do wieży wsadził. Reszcie na przestrogę.

– To dopiero początek był. – Chabina puścił mimo uszu pogróżki. – Stary wjechał na błonie, choć łeb mu się od starości trząsł jako kurzęciu. Jak się dziwki doń mizdrzyć i rzękotać zaczęły, szarszuna dobył i chyba próbował parat nim złożyć. Tyle że mieczysko było iście katowskie, dwuręczne, pradawne i pewnikiem gdzie ze strycha dobyte. Ledwie do pasa je dźwignął. Potem go żeleźce precz przeważyło.

– A szelma! – Podkomorzy zarechotał mimowolnie. – Dobrze, że grunt od wiosennych roztopów namókł.

– Kark sobie skręcił – wyjaśnił sucho podstarości. – Nie dychał, kiedy go pachołkowie z ziemi podnosili.

– Ile dni temu? – Podkomorzy znów poderwał się ze stołka i począł z wielką irytacją chodzić po izbie.

– Ze cztery będzie – Chabina porachował szybko na palcach. – Bo nas trzy dzionki ta pomorcka zaraza wedle Czymbora przytrzymała.

– Bogorię musiała dojść wieść o ojcowym skonaniu. Pewnie krąży pod pomorckimi strażnicami jako pies wściekły.

– A skądże mnie wiedzieć – podstarości popatrzał chytrze – co się we łbie Bogorii roi, któren jest zdrajca i zbój podły, hę? Przecie nie podejrzewacie chyba, że się z nim cichaczem schodzę i zmawiam?

– No, nie krygujcież się, mości Chabino! – żachnął się podkomorzy. – Trzy dni żłopaliście ze szlachtą gorzałkę w Czymborskiej Debrzy. Musiało się wam niejedno o uszy obić. Tedy mówcie, czym się okazywanie skończyło. Jako przyjaciel was proszę.

– Pomorcy kazali znieść trupa z pola. – Podstarości pogładził się po brodzie, mile ujęty ostatnim zdaniem. – Pilno im bardzo było. Nawet modlitw żadnych odprawować nie pozwolili. My się też nie dopraszali, rozumiejąc, że nie chciałby stary, aby nad nim pomorckie hymny klecha zawodził. Tyle że duch w narodzie podupadł niezmiernie…

– I była, zgaduję, sposobność dobra, aby go na nowo umacniać i krzepić? Spichrzańską siwuchą.

– Dopiero popod wieczór, bo Pomorce lustracyjej przerwać nie pozwoliły. Wszystkich owa niesprawiedliwość po równo rozjątrzyła, chudopachołków i posesjonatów. Choć tych ostatnich niewielu do Czymborskiej Debrzy przybyło. Kto jeno mógł, ten się od okazowania wykpił. Aż Pomorce kpili, że ani chybi na panów pomorek spadł okrutny. – Zarechotał cokolwiek zgryźliwie, gdyż nie bardzo wierzył w puchlinę, która srodze trapiła pana podstarościego akuratnie w czas szlacheckiego zjazdu. – Strach, czy duszność na Wilcze Jary nie przyszła albo morowe powietrze znad bagien.

– Jak to z wiosną. – Podstarości udał, że nie pojmuje przytyku, i ostrym spojrzeniem przywołał Chabinę do porządku. – Zwyczajna rzecz.

– W godzin kilka przyjrzeli się Pomorce naszym ochotnikom dostatecznie – podjął skwapliwie szlachetka. – A stawiła się w Debrzy menażeria takowa, że podobnej i w spichrzańskim zamtuzie nie znajdziecie. – Rozcapierzył palce i jął liczyć z namaszczeniem: – Chromych dobre półtora tuzina i ślepców paru albo jednookich. Dwóch karłów plugawych, garbaty, jąkała i jednouchy. I nawet jeden idiota. Pachołkowie go na żelaznym łańcuchu przywiedli, bo jak miał fantazję, ludziom się wilczym obyczajem do gardła rzucał i kąsał okrutnie. Tego dopiero w samej Czymborskiej Debrzy z postronka spuszczono. Słudzy miecz mu przypasali i kubrak paradny na grzbiet włożyli. Wcale przytomnie spoglądał, jak mu włosy przygładzili i przyodziali chędogo. I może przeszłaby rzecz cała bez rozgłosu, ale kiep jakiś gorzałki mu zadał dla uciechy. A chłopak się okazał do pijaństwa niewprawny…

– I spać się popod wozem ułożył, za nic panom szlachcie koncept zepsuwszy? – odgadł zgryźliwie gospodarz.

Chabina potrząsnął głową.

– Najpierw oczy mu w słup stanęły i cały zesztywniał jako dyl, tylko mu grdyka po szyi chodziła w tę i we w tę. Ale spokojny był i radował się jako dziecię, bo mu chorągiew w ręce starsi włożyli. Powiadali, że bezpieczniej, aby żelaza w rękach nie miał, jakby go szał ogarnął. Ale srodze się omylili.

– Czemuż niby? – zdziwił się gospodarz.

– Dajcie dokończyć! – zeźlił się Chabina. – Głupek bardzo pięknie jar przejechał. Aż się ludzieńkowie dziwowali, skąd u niego postawa tak godna i wejrzenie pańskie. Ale potem, kiedy pomorckiemu dowódcy w gębę z bliska zajrzał… – Zacmokał wargami. – Popatrzcież, mości podkomorzy, jak się natura szlachetna potrafi odezwać, chociażby w szaleńcu. Aniśmy się bowiem obejrzeli, jak konia spiął i prosto na pomorckiego komendanta runął, chorągwi przeciw niemu kiejby kopii nastawiwszy. A była przy niej żerdka dobrze naostrzona.

84
{"b":"89257","o":1}