Bo nie miał wątpliwości, że to ona naprawdę dokonała wówczas wyboru. On jedynie pozwolił się wybrać i był to kres jego zasług wobec tej małomównej, szarookiej kobiety.
Pamiętał, jak przeprowadził ją przez próg opleciony wiciokrzewem i powojem dla odpędzenia złego, ponieważ była brzemienna, a moce zawsze pragną zawładnąć nienarodzonym i odmienić je wedle własnych pragnień. Chata była najprostsza ze wszystkich, choć zasobna, kryta czerwoną dachówką, którą sprowadził aż z Uścieży. Miała ganek ocieniony gładkim gontem i okna zamknięte plątaniną szybek w ołowianych obejmach, lecz wystarczająco duże, aby słońce budziło go o świcie w głębi alkowy.
Jacynna nie chciała zbytków, choć Bogoria mógł przyozdobić ściany skalmierskimi gobelinami i wstawić sprzęty południową snycerską sztuką wyrzeźbione w orzechu i cedrze. Jednak niekiedy nie umiała pohamować zachwytu – nie chciwości, ale właśnie zachwytu – wobec modrych i złocistych szkieł żalnickich alchemików. Dlatego podarował jej szybki z najczystszego błękitu i zawiesił nad gankiem lampy, które w ciemności wydawały się jak dwa pęki złocieni. Aby mogła je rozpalać o zmierzchu i czekać na jego powrót, powiedział, i by nie zgubił w lesie ścieżki. Oczywiście była to jedynie wymówka, lecz każdego dnia Jacynna napełniała lampy świeżym olejem z powagą i starannością, z jaką zwykła czynić wszystkie inne rzeczy.
Kochała tę chatę, tego był pewien. Chatę, sad pełen jabłoni i pasiekę na skraju lasu, który szerokim łanem oddzielał ich od ludzkich siedzib. Dokładnie tak, jak Bogoria przyobiecał. Albo nawet jeszcze inaczej. Bo skoro wreszcie wprowadził ją do izby i z westchnieniem ulgi wsparła się o poręcz wysokiego krzesła, ociężała i niezgrabna pod brzemieniem ich dziecka, wówczas po wypolerowanym blacie stołu przesunął ku niej szkatułkę z różanego drewna. Wolno odemknęła wieczko i rozprostowała pergamin. Nie umiała czytać. W pieczęciach z czerwonego laku wietrzyła jedynie nieszczęście.
Pieczęcie istotnie były utrapieniem dla urzędnika, którego pochwycono znienacka w ciemnej sionce świątyni, nadziawszy nań gruby juchtowy worek i przydusiwszy za gardło, nim zdołał zawrzasnąć:
– Rapt!
Szczęściem urzędnik znał dobrze miejscowy obyczaj, a po prawdzie przywykł do podobnych napaści. Szlachta Wilczych Jarów była podstępna, ichmościowie woleli skrycie dobijać targów, a na niejednym wisiały wyroki nazbyt ciężkie, by mógł w biały dzień wędrować po sądach. Więc skoro urzędnikowi nareszcie odsłoniono łeb, odchrząknął jeno, gorzałki gromko krzyknął, a potem zaczął mieszać w inkauście. I ani mu przy tym ręka drgnęła.
Pergamin był piękny, co się zresztą Bogorii słusznie należało, bo za fatygę i niewygodę zapłacił urzędnikowi tuzin srebrnych groszy. U dołu opatrzono go podpisami świadków – ojca Bogorii, który imieniem wszystkich współrodowców wolę jego uznawał i potwierdzał, podstarościego i jeszcze trzech innych znamienitych mężów pomiędzy sąsiedztwem, którzy zgodzili się usłużyć mu w tej potrzebie – a pieczęcie odciśnięto z okrutną dokładnością. Ponad nimi zaś w gładkich frazach urzędowej mowy wypisano, iż chatę wraz z połacią lasu, łąką, stawiskiem i inszymi przyległościami, własnym i nieprzymuszonym rozporządzeniem oddaje Bogoria rzeczonej Jacynnie, niewieście z wolnych kmieci i córce garncarza.
Nie mogli mu tego zabronić, choć ojciec krzywił się niezmiernie na podobną rozrzutność. Ale ziemia była Bogorii, więc, jak mu w złości ojciec powiedział, może ją marnować wedle woli.
Nie potrafił wyjaśnić rodzicielowi powodów tej rozrzutności. Zasadzali się pospołu w jarach na kupieckie konwoje, łupili kapliczki ze srebrnych wotów, złorzecząc kniaziowi i wszystkim bogom nieśmiertelnym, chlali razem spichrzańską gorzałkę i na dwóch krańcach łoża obracali posługaczki. Proste, zwyczajne rzeczy. Tyle że Jacynna była o całe wiorsty poza tym codziennym doświadczeniem, co Bogoria przeczuwał na oślep i nieudolnie, gdyż nie przywykł do podobnej delikatności uczuć. Nie umiał sprawić, aby ojciec i cała okoliczna szlachta przyjęła ją między sobą niczym równą. Gdyby czas był inny i gdyby Pomorcy nie nałożyli na jego gardło nagrody, w pierwszą niedzielę wsadziłby ją na wóz i powiózł do świątyni, a potem poprowadził samym środkiem, pomiędzy nawami, aż do kolektorskiej ławki, gdzie niegdyś zasiadała jego matka. Właśnie tak.
Tłumaczył jej to bardzo powoli, każdą rzecz osobno. Nigdy nie nazwie jej imieniem małżonki. I w niczym nie złagodzi zbójeckich obyczajów. Zbyt prędko znaleźliby się tacy, co poszukają powodów nagłej odmiany i zechcą sprawdzić, jak dalece Bogoria dba o bezpieczność szarookiej chłopki. Dlatego wszystko musiało pozostać po dawnemu. Co do joty.
Las będzie ją chronił. Las, odosobnienie, niesława zbójeckiej kochanicy, jednej spośród wielu. Ale chata miała należeć do niej. Jego dziedzictwo po matce zmarłej wiele lat temu. Aby pozostał w tym wszystkim choć błahy znak tej podstawowej uczciwości, która była pomiędzy nim i Jacynną z rodu wolnych kmieci.
Nie zarzuciła mu rąk na szyję i nie wybuchnęła płaczem. Nie była rozrzutna w gestach. Starannie wygładziła barwione srebrem brzegi i na powrót włożyła pergamin do szkatułki. A później usiadła, ciężko i bez wdzięku.
– Urodzę dziecko – wypowiedziała te słowa niemal ze zdumieniem, jakby dopiero teraz pojęła ich prawdziwe znaczenie.
Coś było w jej twarzy. Bogoria nie umiał tego nazwać, choć zazwyczaj słowa nie sprawiały mu trudności.
– Dziś wieczorem? – spytał z niepokojem, ponieważ w pobliżu nie było żadnej wioski czy choćby osady węglarzy, gdzie mógłby przydybać niewiastę obeznaną z przyjmowaniem dzieci.
Bogoria, choć nader kompetentnie umiał wyprawiać ludzi precz z ziemskiego padołu, nie ufał sobie w kwestii sprowadzania ich na świat.
– Nie, jeszcze nie pora. – Jacynna uśmiechnęła się nieomal pobłażliwie. – Ale urodzę ci dziecko, a potem następne. Jeśli tylko bogowie pozwolą i będziemy mieli dość czasu. Och, i będę potrzebowała konia! – Roześmiała się na widok jego miny. – Zaoram łąkę. I będę sadzić jabłonie. Całe mnóstwo jabłoni, żeby przypominały mi o tobie, śliwy, morele i wiśnie. Lipy, które ściągną dzikie pszczoły, jaśmin i głóg…
– I kapustę – przerwał, pod szyderstwem skrywając tkliwość, która z nagła ścisnęła mu gardło, bo Jacynna nie miała zwyczaju się skarżyć, więc nie przeczuwał nawet, jak dalece brzydziła się rokroczną poniewierką na wozie ojca.
– Nie należy lekceważyć zalet kapusty – zgodziła się poważnym głosem, choć na dnie jej oczu czaiło się rozbawienie.
A w kilka miesięcy potem, gdy z wysokich, sztywno wykrochmalonych poduszek ich łożnicy spoglądała w czerwoną, pomarszczoną twarzyczkę ich pierworodnej córki, Bogorii wydało się, że jakiś cierń począł kruszyć się i niknąć w sercu Jacynny, córki garncarza, która podczas mozolnych lat swego gorzkiego małżeństwa przywykła do myśli, że jest bezpłodna i przeklęta od bogów.
Każdego wieczoru dziękowała bogom za szczęśliwość i rozpalała świece, ponieważ nadchodził zmierzch i była panią tego domu. Dwanaście świec w kandelabrach z giętego żelaza. Po jednej na każdy rok.
Nauczył się dostrzegać takie rzeczy, podobnie jak całe tuziny drobnych, niepisanych praw, którymi rządziło się domostwo Jacynny. Miejsca, jedyne i przynależne każdemu z przedmiotów. Ciemna sionka, gdzie trzeba ostrożnie ominąć psie legowiska, ponieważ nie pozwalała, aby psy siedziały pod stołem i zlizywały dzieciom z palców krople tłuszczu. Rozwieszone wokół komina rzędy patelni, durszlaków, noży, szczypiec i nożyc, wszystkie tak wypolerowane popiołem, że odbijały światło niczym spichrzańskie zwierciadła. Plecionka ze słomianych źdźbeł i czerwonej nitki zawieszona pod sufitem dla odpędzenia złej mocy i dwie kamienne miseczki, które każdego wieczoru wypełniano mlekiem, ofiarą dla domowych węży. Jej lniana suknia, nieodmiennie przesycona zapachem lipy i macierzanki, którą przekładała kufry. Równe rzędy kapusty za drewutnią, kapusty sadzonej w dzikiej obfitości i uprawianej zaciekle pomimo plagi bielinkowych gąsienic i innego robactwa, które prześladowało warzywnik. Rok po roku zgięty nad motyką Bogoria przeklinał swój niewczesny żart i jej wredne, iście niewieście poczucie humoru.
Jednak nawet w tych grządkach był spokój oraz ład, który przebijały z każdego gestu Jacynny i ze wszystkich kątów jej obejścia. Porządek tym cenniejszy, że nie pozostało go wiele w Krainach Wewnętrznego Morza. Jego własne miejsce. Dwanaście płomieni świec i kobieta, która wciąż była ukojeniem jego serca, choć za łanem lasu trwała wojna, a on był banitą i przyjechał od strony Czymborskiej Debrzy, gdzie dzikie psy nie skończyły jeszcze obierać z mięsa trupów Pomorców.
Usłyszał, że brytany u bramy zanoszą się ujadaniem. Jacynna zamarła przy cembrowinie z brzozową miotłą w dłoni. Z niewzruszonym uporem zamiatała podwórze co najmniej trzy razy dziennie i wysypywała je białym rzecznym piaskiem, płosząc stada kur, które równie zawzięcie usiłowały je rozgrzebać.
Bogoria poderwał się, nie dbając o mydliny, które polały się brudnoszarą strugą z przewróconego cebrzyka. Do domu, kobieto, pomyślał, okraszając te słowa plugawym przekleństwem, którego nie śmiał wypowiedzieć.
Kątem oka dojrzał, że dziewczynki rozpierzchły się jak zdmuchnięte. Zgadzali się z Jacynną, że dzieci należy strzec przed obcymi z najwyższą ostrożnością. Nawet Bogoria nie zdołał odkryć ich wszystkich kryjówek, mimo że nie raz aż do zmierzchu bawili się w chowanego i ślepą babkę. Był pewien, że zdążą się ukryć. Wszystkie jego myśli były przy wysokiej kobiecie, która bez pośpiechu oparła miotłę o ścianę kurnika i wytarła ręce w błękitny fartuch.
Nim przemknął pomiędzy otwartymi wierzejami sadu, wiedział, dlaczego. Na podwórzu stał pojedynczy jeździec; Bogoria z daleka dojrzał krasny kołpak ozdobiony idiotycznym piórkiem. Podstarości już kłaniał się nisko. Duże dłonie gospodyni na chwilę znikły w gęstwie jego pszenicznożółtej brody, gdyż na swój prosty sposób Chabina szanował córkę garncarza, która nieodgadnionym sposobem zdołała usidlić przywódcę grasantów. A w każdym razie nazbyt dobrze znał Bogorię, by podobnego szacunku, choćby nieszczerego, zaniedbać. Tym bardziej że jego potrzeba musiała być doprawdy nagła, skoro samopas, bez pachołków, zapędził się równie daleko w las.