– Napijecie się miodu? – Bogoria widział od strony łąki pachołków nadbiegających spiesznie z kosami na ramieniu i nie chciał, by nazbyt pilnie przysłuchiwali się ich pogawędce. – Mam w sadzie dobry dzban, zda się wam wytchnąć po podobnej jeździe.
– W izbie skwar mniej doskwiera – odezwała się niespodzianie Jacynna.
Bogoria usłuchał: była wyczulona, gdy szło o ich córki, a dziewczynki ukryły się gdzieś pomiędzy jabłoniowymi drzewami.
Kątem oka dojrzał jeszcze, jak Jacynna pojedynczym skinieniem ręki odprawia chromą dziewkę do posługi, która siedziała na niskim pieńku pod schodami z naręczem zielonego groszku.
– Co was sprowadza? – odezwał się szorstko Bogoria, gdy zasiedli na ławie, a Jacynna nalała im miodu w świeże kubki.
Może przemówił nazbyt szorstko, zważywszy że podstarości miał oblicze spalone słońcem, a jego kubrak pokrywała warstwa kurzu z gościńca. Obaj jednak widzieli, co wydarzyło się w Czymborskiej Debrzy, i Bogoria nie zamierzał wysłuchiwać połajanek z powodu wymordowanych Pomorców. Nie w tym obejściu i nie od tego człowieka. A już na pewno nie pod spojrzeniem szarych oczu Jacynny, która usiadła pod ścianą na niskim stołku, z rękoma splecionymi na błękitnym fartuchu, zupełnie jak przystoi pokornej niewieście. Nie zamierzała jednak ich pozostawić i to także napełniało Bogorię niemałym niepokojem. Nigdy wcześniej nie pożądała jego sekretów.
Podstarości zaczerpnął powietrza. Głęboko i z wysiłkiem. Jak pływak, który zamierza zanurzyć się w nurt rzeki.
– Mówiłem z podkomorzym – powiedział. – Zaraz po – przełknął ślinę – zaraz po Debrzy. O tym, co uczynią Pomorcy. O różnych rzeczach. O Wilczych Jarach i księciu z Lipnickiego Półwyspu.
Bogoria zmarszczył brwi. Nie czuł zbyt wielkiej litości dla podstarościego, który właśnie mozolnie mocował się z sobą. Szlachetce schlebiała konfidencja z potężnym podkomorzym, co była wielka naiwność i może jeszcze większa głupota, gdyż potężni panowie niczego nie dają bez sowitego zysku. Zwłaszcza swej przyjaźni i poufałości.
– Wyście zapewne gadali – wyrzekł szorstko. – Podkomorzy chytra liszka, tedy się z okazowania wykręcił. Zresztą po co miał jechać? Dość się znajdzie pochlebców przekupnych, co mu za dudki srebrne wszystko co do joty wyłożą.
Gość milczał i pierwszy raz Bogorię zdjął strach. Obydwaj przywykli do docinków. Ale podstarości w całych Wilczych Jarach zapalczywością słynął i musiał mieć powód, aby zmilczeć podobną potwarz. Bardzo dobry powód.
– Nie brałem od niego pieniędzy – powoli odezwał się podstarości. – Nigdy.
– Po cóż kupować od głupca coś, co podaruje z dobrej woli? – Bogoria wzruszył ramionami i zaraz umilkł, gdy Jacynna karcąco ściągnęła brwi.
– Zdawało mi się – bogowie jedni wiedzieli, jak wiele wysiłku kosztowało podstarościego wypowiedzenie tych słów – że spośród nas wszystkich on widzi najwyraźniej. I że kiedy wojna nadejdzie na dobre, zdoła sprawić, aby Wilcze Jary wyszły z niej tym, czym niegdyś były. Wykrwawione, bo krew popłynie bez ochyby, ale nasze.
– I omyliliście się. – Przywódca grasantów kiwnął głową.
– I omyliłem się – jak echo powtórzył podstarości. – Gadał, że źle się Wilczym Jarom rzeź u Debrzy przysłuży. I że trzeba dać Pomorcom zastaw naszej przyjaźni. Podarunek. Twardokęska.
Palce Jacynny drgnęły na podołku, czerwone, spracowane i bardzo kompetentne we wszystkich sprawach tego domu. Głowę miała pochyloną i Bogoria nie mógł zajrzeć w jej twarz, więc nie od razu pojął, dlaczego wieść o zbójcy z Gór Żmijowych miałaby ją poruszyć. Minął tuzin lat i zdołał zapomnieć, że Jacynna także była obca w Wilczych Jarach.
– I w tym się mnie poradzić przyszliście? – spytał cicho, ponieważ przez wzgląd na tę kobietę i dom wybudowany własnymi rękoma nie zamierzał krzyczeć. – W zdradzie?
– Nie – podstarości nie podjął zaczepki. Być może jej nawet nie zauważył. – Dzisiejszej nocy ma podkomorzy Twardokęska ubić. Jest spotkanie popod tartakiem starym dla wykupienia wozaków pochwyconych zeszłej niedzieli na południowym trakcie.
– Jako i wcześniej bywało, bo nie gardzili pachołkowie rebelianckim srebrem – zauważył cierpko Bogoria.
– Tym razem wszakoż sam podkomorzy będzie się na zbójcę zasadzał…
– Żywo się kurwi syn zakrzątnął! – syknął zbójca.
– …a sami wiecie, że ma interes własny, aby go nędzną śmiercią umorzyć. Wierzy, że zbójca mu synaczka najmłodszego pobuntował i do rebelii przywiódł – ciągnął chrapliwie. – Tyle wam rzec chciałem. Że dzisiejszej nocy ubiją Twardokęska.
– A kniaź najmiłościwszy z woli Zird Zekruna panujący pięknie podobną sztuczkę wynagrodzi podkomorzemu – ostatnie słowo Bogoria niemal wypluł zza zaciśniętych zębów. – Może i wam, krewniaku, co przy okazji spadnie, boście byli między najwierniejszymi z tych, co się pańskiej klamki wieszają. I oby wam na zdrowie poszło.
Chabina targnął się na ławie jak po uderzeniu. Na szyi wystąpiły mu purpurowe żyły.
– Nie po tom tu pędził, byście mnie szyderstwem karmili – rzekł z hamowaną wściekłością. – Nie po to nawet, by rzec, żeście sami na nas ono nieszczęście ściągnęli, kiedy was z Twardokęskiem pospołu chęć naszła Pomorców wedle Debrzy wydusić.
Bogoria opuścił wzrok i dojrzał, jak mu się jeżą drobne włoski na przedramionach. Przeczuwał już bardzo dobrze, jaka myśl zagnała krewniaka w jego progi.
– Czego ode mnie chcecie? – powoli spytał. – Czemuście się do mnie przywlekli, by mi tu krakać jak kruk? Jak was nagła żałość nad Twardokęskiem zdjęła, do rebeliantów idźcie.
– Ale mnie słuchać nie zechcą! – wykrzyknął rozdygotanym głosem podstarości. – A wy macie trzy tuziny ludzi wedle tartaku przy południowym trakcie, gdzie się dzisiejszej nocy będzie Twardokęsek o więźniów układał.
Cisza, która zapadła po tych słowach w izbie, była gęsta jak dym z ognisk, w które o zmierzchu wrzucano zebrane na polach perz i ognichę.
Bogoria przymknął oczy, słysząc jedynie świszczący oddech podstarościego. Jacynna milczała i nie śmiał ku niej spojrzeć. Przybyła w te strony z Gór Żmijowych, dawno temu obróconych w perzynę nie bez milczącego przyzwolenia żalnickiej szlachty. Nie istniał ani jeden powód, aby płakała po rebeliantach zabitych na Lipnickim Półwyspie, a niegdyś, dawno temu, Bogoria poprzysiągł, że krwawe żalnickie waśnie nie będą miały przystępu w te progi. Jeszcze jedna z przysiąg złożonych nieopatrznie i na darmo, pomyślał. Bo sam też zaklinał się pod czerwonym księżycem, że nie ucierpi więcej z powodu dumy książąt i własnej zapalczywości.
Jednak gdzieś na dnie jego serca coś jeszcze drgnęło i, uśpione od bardzo dawna, odkąd zobaczył, jak miecz Jastrzębca opada jeden raz na głowę jego przyjaciela, poczęło budzić się na nowo. Nie śmiał spojrzeć na Jacynnę, aby nie odgadła tego dojmującego pragnienia w jego twarzy. Ponieważ poza wszystkim była jeszcze obietnica. I dwie jasnowłose dziewuszki, ukryte gdzieś pośrodku jabłoniowego sadu.
– Jedź – to Jacynna odezwała się pierwsza. – Jedź, kochany.
Nigdy wcześniej tak go nie nazwała. Nie przy ludziach.
– To nie jest moja wojna – odparł głosem napiętym jak struna.
I znowu był z niej boleśnie, rozpaczliwie dumny, ponieważ zaraz podniosła się żywo, a jej ręce nie drżały, gdy wygładzała fałdy błękitnego fartucha.
– Przygotuję sakwy – powiedziała po prostu.
* * *
Wypoczynek w chłopskiej zagrodzie pokrzepił nieco zbójcę. Córki osadnika okazały się naprawdę urodziwe, przy tym pełne patriotycznego zapału, nie szczędziły bowiem rebeliantom piwa i rozmaitych poufałości. Zbójca tylko straże kazał wystawić wokół obejścia. Na resztę machnął ręką. Postanowił twardo, że doczeka do powrotu Koźlarza, potem zaś czmychnie na trakt, do wozaków. Niech się kto inny użera z rebeliancką hałastrą.
Zmierzchało, lecz Pleskota prowadził pewnie przecinką. Gdy wyjechali na karczowiska, z dawna nieuprawiane, bo młode brzózki i sosenki wybujały ładnie po bokach, uczyniło się zupełnie ciemno. Na niebo wyszedł letni czerwony księżyc i świerszcze darły się jak opętane w wysokich trawach. Powietrze było wciąż gorące i przesycone wilgocią. Zbójca zatęsknił nagle do rześkich letnich wieczorów na Przełęczy Zdechłej Krowy, gdzie upał ustawał o zachodzie słońca, a gwiazdy były tak wyraźne nad głową, jakby mógł je pochwycić palcami.
– Patrzajcie! – Pleskota trącił zbójcę w ramię. – Wyglądają nas.
Twardokęsek przymrużył oczy. Istotnie, na odległym krańcu polany, za kępą drzew dostrzegł słabe światełko, które poruszało się w górę i w dół. Ktoś machał ku nim latarnią.
– Tartak na skraju lasu, za tamtą drzewiną – objaśniał dalej szlachcic. – Hajducy zapewne trzymają naszych w ruinie. Można się tam ładną chwilę bronić, gdyby kto z niecnoty szturmować próbował. No, ale dotąd zawdy uczciwa była wymiana i krótka. Wachmistrz rozumny. Wie, że rozkaz to rozkaz, ale żyć trzeba.
Zbójca z roztargnieniem skinął głową. Na darmo usiłował przewiercić wzrokiem ciemność nad polaną. Był niespokojny. Pamiętał, że rebelianci kupczyli często ze swymi pobratymcami w pomorckiej służbie. Przywykł do Wilczych Jarów i nawet nie mierziło go to szczególnie. Tutaj żyło się w ogromnej czeredzie wujów, kmotrów i pociotków. Wszyscy byli spokrewnieni i wszystko dawało się bokiem załagodzić i ułatwić, choćby Wężymord słał z Uścieży najsurowsze rozkazy. Zbójca wiedział o tym wyśmienicie, a przecież nie czuł nijakiego zapału, aby się z wachmistrzem układać.
– Widzicie tę kupę drzew? – pokazał na sporą grupę buczków, które zagradzała im drogę. – Niech nas jeno zakryją, weźcie ludzi połowinę i zapadnijcie się w las.
– Coś się wam nie widzi? – zapytał czujnie Pleskota, który przez ostatnie miesiące nauczył się cenić zbójecką podejrzliwość.
– Niby nie – przyznał z niechęcią zbójca bo rad by znalazł jakąś wymówkę, aby się z polany co prędzej wymknąć. – Jeno sami rozumiecie… Strzeżonego bogowie strzegą.
Stary szlachcic kiwnął głową.
– Może i racja. Daleko nie uskoczę. Krzynę lasem obejdę i na tyłach tartaku się przytaję. Jakby co, wystarczy, że zawołacie.