– Et, breszecie. – Podstarości uśmiechnął się błogo i łeb na ręce podparł, nie dbając o purpurowy kołpak, któren mu coraz bardziej na nos opadał. – Nie pierwszy raz pachołków w zasadzce narżnięto.
– Ale nigdy wcześniej nie ubili zbójcy pomorckiego komendanta wraz z całą kompanią i chorągwi nie pohańbiono – warknął gospodarz.
W cokolwiek zamroczonym miodem umyśle podstarościego błysnęło podejrzenie, że tu o coś więcej idzie niźli kolejną pańską orację.
– Pojmujecie, mości Chabino? – naciskał gospodarz. – Pamiętacie chyba, jaka tu trwoga zeszłej jesieni nastała, kiedy się począł po siołach on prorok przeklęty wałęsać i chłopów judzić? Pomnicie, jaką fortuną my się pomorckim komendantom opłacali, żeby bab naszych z komór nie wywlekali i w ogień nie rzucali? A ile niewiast przed stanicami popalili. Ile ludzi w las uciekło, jak nakaz przyszedł, żeby się przed kapłańskim sądem z onego wiedźmienia wytłumaczyli. Pomnicie?
– Co bym miał zapomnieć? – Podstarości odwrócił wzrok i gmerał w uchu. – Przylazła ich cała horda do dworca, kozojebców. Kąty przepatrowali, szynki okrawali na zimę powędzone, kury na podwórzu wyłapali co do jednej. I rychtyk w rychtyk gadali, że się u mnie ona herezyja we wiosce zalęgła. Zrazum im się prosto w gębę śmiał. Ale jak zaczęli strzechy na chałupach podpalać, a babom do gardła kindżały przykładać, to co było czynić? Miałem we skrzyni trocha gotowizny, za knury na jesiennych targach przedane. Wszystko zabrali. I jeszcze rzekli, kurewnicy, że to jeno wedle starej znajomości, bo od innych po dwakroć tyle biorą!
– Sami widzicie. – Podkomorzy nerwowo bębnił palcami po brzuchu. – Niech się jeno okazja trafi, a łupią nas jako cebulę. Do nędzy przywodzą… – Tutaj gospodarz odchrząknął niepewnie, ułapiwszy spojrzenie podstarościego, które mimowolnie przesunęło się po komnatce zubożonej pomorcką łapczywością – po ścianach przybranych skalmierskimi kilimami, po portretach przodków w pozłocistych ramach, po skrzyniach i szafach bogato inkrustowanych srebrem. – A teraz gorzej będzie, mości Chabino, znacznie gorzej. Będą nam wmawiać, że się cała ta rzeź za naszą wiedzą i winą odbyła!
– No, was chyba szarpać się nie ośmielą! – wyrwało się Chabinie.
– A czemu nie? – spytał zapalczywie podkomorzy. – Wnet się znajdzie jaka sprytna dusza, co nowemu komendantowi w ucho szepnie o synaczku moim, co się na Półwyspie Lipnickim obraca.
– Podobnie o połowie tutejszych panów rzec można – zauważył Chabina. – Przecie najstarszego chłopaszka posłaliście na kniaziowską służbę aż do samej Uścieży, co nie jest między naszymi rzecz częsta.
– I co mnie tyle gotowizny wyniosło, że dobrą wioskę bym kupił – mruknął posępnie. – A i tak się krzywili. Wiecie, co między Pomorcami o nas gadają. Żeśmy do jednego zdrajcy, szubrawce i przedawczyki śmierdzące.
– Żeby im jeszcze grosiwo nasze śmierdziało! – Podstarości westchnął z głębi serca, wspominając łupy, które mu z dworca frejbiterzy wywieźli na drabiniastym wozie.
– Rozumiecie, panie podstarości? Pospołu nas do lochu cisną, na słomę zgniłą. Wszystko zabiorą. – Porwał się za resztki czupryny. – Dwór, ziemię, gotowiznę, wioski, sady i młyny. Ze wszystkiego nas kniaź obedrze, a na koniec na dusienicę pośle.
– Jakże tak? – Chabina z niedowierzaniem przetarł oczy.
– Zwyczajnie. Do tego nas właśnie oną rzezią Twardokęsek z Bogorią przywiedli. Prosty cham, zbójca i łapserdak. – Splunął na wywoskowany pawiment. – Bo po Debrzy się nie da dłużej z boku stać i czekać, kto kogo szybciej zadusi – Koźlarz Wężymorda czy Wężymord Koźlarza. Teraz nas Pomorcy jako wszy na kożuchu wyłapią i w płomienie rzucą. Chyba że wcześniej klejmo zdrajców zmyjemy. Jeno krwią, nie wodą – znacząco zawiesił głos.
Podstarości podrapał się po głowie.
– Czyście się dzisiaj szaleju opili? – spytał po chwili niepewnie. – Przeciwko swojakom? Przecie nie uchodzi.
Jego słowa bynajmniej nie ułagodziły podkomorzego.
– A jak wam się zdaje? – Ze złością smagnął się po cholewicy. – Po to kniaziową barwę nosicie, żeby zdrajców łapać, osobliwiej tych, co jego sługi mordują. A jeśli nie będziecie, wnet się znajdzie usłużny, który Pomorcom podpowie, że wasz Hardysz do Koźlarzowej kompanii przystał.
Żylastemu szlachetce wydało się, że słyszy w głosie gospodarza nieznaczną nutkę pogróżki. Ale kiedy spojrzał baczniej w lico podkomorzego, czerwone od trunku i przystrojone sumiastym wąsem, nie dostrzegł nic prócz ojcowskiego zatroskania.
– Jako i wasz Nieradzic – burknął.
– Ano prawda. – Podkomorzy pokiwał głową. – I tuście, mości Chabino, nader trafnie rzekli. Jako mój Nieradzic.
Przez chwilę milczeli posępnie.
– Powiadał mi raz jeden kapłan, człek stary a mądry, chociaż pewnie heretyk – podjął gospodarz – że jesteśmy jako w zaprzęgu woły. Każdy w jarzmie chodzi. A moje jarzmo to ten dwór i imię, i fortuna. I mus mi o nie dbać.
– Ano prawda – odparł niewesoło Chabina. – Ot, udali się nam synkowie, jeden w drugiego, powiadam wam. Jeno warcholić, rokoszować, po gościńcu szabelką błyskać, dziewkom szramy na łbie pokazywać, tyle im w głowie. Taki nie będzie wieprzy na targ pędził, jabłoni szczepił, hreczki siał, ni po polu za wołami chodził. Nie honor mu będzie z flisakami spławu doglądać ani ze skalmierskim kupcem zbożem frymarczyć…
– Bo czasy nie dla hreczkosiejów nastały – podkomorzy niecierpliwie uciął gospodarskie troski Chabiny. – Gdy poczną Pomorce z Koźlarzem tańcować, nikt się przed nimi na gumnie nie skryje ani cepem nie zastawi.
Podstarości pokraśniał jeszcze bardziej na gębie, usta otworzył i znać było, że się w sobie mocuje, czyli coś rzec, czyli roztropnie zmilczeć.
– Dajcież pokój. – Podkomorzy niedbale machnął ręką. – Uczciwie gadam, co będzie. No, chyba żeby Koźlarz od jednego uderzenia nad Wężymordem przemógł… Ale to niepodobna i być nie może, bo za kniaziem cała pomorcka potęga stoi i sam Zird Zekrun na koniec. Nie, będzie się wojna ślimaczyć i rok po roku cudzić. Będą młodzi szabelkami machać, będą pola odłogiem leżeć i pęcznieć od krwie czerwonej. A my będziem we dworach siedzieć i od zgryzoty mszeć niby grzyby stare. – Przygryzł czubek wąsa. – Chyba żebyśmy coś zawczasu uczynili.
– Toć nie jesteśmy rakarze! – Podstarości targnął się na ławie, ukradkiem kreśląc w powietrzu znak złe odpędzający. – Przecie nie będziemy dzieci własnych mordować.
– Co wy wiecie i Pomorcy wiedzą – rzekł posępnie gospodarz. – Ale teraz nie uda się z nimi ułożyć. Nie po Czymborskiej Debrzy. Albo… – zawiesił głos. – Gdyby im tak samego Twardokęska na postronku przywieść? Podstępem, po cichońku w gospodzie pochwycić, szmatę w pysk wrazić… Wtenczas Wilcze Jary ocaleją. I tego będziemy musieli pospołu dopilnować. Wy i ja. Dla majętności naszej, imienia zacnego i tych smarkaczy durnych, co się w rebelię bawią. Zapamiętajcie sobie. Wy i ja.