Przypomniała się jej Zarzyczka, jak po trzykroć wypowiada swe życzenie w noc Żarów, najświętszą z nocy. Tacy podobni, pomyślała z goryczą. Brat i siostra. Dwa profile tej samej monety. Bliźniacze sploty pragnień.
Żalnicki książę był człowiekiem prostym i w całym zamęcie, który ogarnął Krainy Wewnętrznego Morza po tym, jak z woli Zird Zekruna wymordowano żmijów, pragnął widzieć rzeczy w ich prawdziwej naturze. Zabił boginię. Był gotów przyjąć karę. Ktoś inny, bardziej skłonny do kłamstwa, a może tylko bardziej pobłażliwy, powiedziałby, że nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ Zird Zekrun pokonałby ją prędzej czy później. I że nie było w tym ni cienia jego własnego wyboru, ponieważ Sorgo uderzył na oślep, posłuszny naturze nadanej mu w ogniach Kii Krindara i nakazowi, który za wszelką cenę kazał mu bronić śmiertelnego dziecka.
Pośrodku morderczej walki, spleciona w ciasnym uścisku z pomorckim bogiem, który ją pożerał, Bad Bidmone zapomniała o tej jednej błahej prawdzie – że bogowie nie mogą obrócić się przeciwko własnej mocy, a żelazny cierń w rękach chłopca jest koronacyjnym ostrzem żalnickich panów. Miecz uderzył. Raz jeden, głęboko we wnętrzu ziemi, gdzie nie sięgają promienie słońca.
Światło zgasło.
W głębi żalnickich lasów garbata wiedźma wypuszcza z rąk gliniany garnek z wyżebraną od młynarzowej resztką kwaśnego mleka i zastyga w niemej rozpaczy. Mechszyca odrzuca ze łba kaptur utkany z sinoniebieskich porostów, jej usta rozwierają się do pojedynczego krzyku bólu, który sprawia, że woda leśnych źródeł przybiera barwę krwi. Dzwony żalnickich klasztorów rozdzwaniają się raz jeden i milkną, a mnisi w swoich celach składają ręce na piersiach i przestają oddychać, nim jeszcze serca dzwonów znieruchomieją na dobre. Mnisi i kapłanki z wewnętrznej świątyni umierają jedno po drugim, ponieważ wyświęcono ich w służbę bogini, a teraz śmierć Bad Bidmone ogarnia ich kolejno niczym ciemna fala. Mrok pochłania tego, kto kiedykolwiek przyjął z jej rąk owoc świętej jabłoni lub miał w żyłach dość krwi przedksiężycowych, aby poczuć podobną zagładę.
Ponieważ umarła bogini. Gdyż Bad Bidmone zginęła od własnej mocy i nie odrodzi się w żadnym ze światów.
Jaśminowa wiedźma znów się ocknęła, słysząc za plecami płytki oddech Szarki. Tak wiele lat, pomyślała. Tak wiele rozpaczy. Tak wiele bólu.
Dziwna rzecz, ale dopiero tutaj, głęboko na Wewnętrznym Morzu i daleko od żalnickiego brzegu, wiedźma zdołała w pełni zrozumieć tamtą śmierć, choć przecież odgadywała ją i wcześniej. Kiedy wędrowali przez Żalniki, czuła pustkę, utajoną w szumie drzew, w chrapliwych krzykach nocnych ptaków, w zdradliwym błękicie leśnego jeziora. I zapominała o niej wciąż na nowo. Mozolnie odpędzała od siebie przeczucia, by znów móc się cieszyć smakiem wina i usypiać z głową opartą o ramię zbójcy, przeczucia tak boleśnie i dogłębnie zakorzenione w zwyczajnym świecie, gdzie trawy nie są włosami zmarłych, a źródlana woda nie smakuje jak piołun.
Koźlarz nie potrafił zapomnieć. Jego pamięć i jego wina zostały nieodwracalnie wplecione w kształt miecza żalnickich panów i powracały za każdym razem, gdy wysuwał go z pochwy. Zabił boginię, a jego kraj umierał. W powolny, łagodny sposób Żalniki przemieniały się w przeciwieństwo wszystkiego, czym je niegdyś uczyniono. Nie z zamysłu Zird Zekruna, gdyż tę ścieżkę bezpowrotnie zamknął pojedynczy błysk Sorgo, ale równie ostatecznie. Bogini była martwa, a jej śmierć rozdarła tkankę Krain Wewnętrznego Morza niczym zetlałe płótno. Wiedźma nie miała zbyt wielu powodów, aby kochać przedksiężycowe moce, ale właśnie tak odczuwała zagładę Bad Bidmone – jako pęknięcie w materii świata, które pochłaniało go w powolny, nieubłagany sposób.
A wcześniej to samo uczyniono ze żmijami.
I z żalnickim księciem, pomyślała. Dzieckiem z kohorty Org Ondrelssena od Lodu. Dzieckiem naznaczonym śmiercią tak dogłębnie, że martwi królowie odnaleźli je i włączyli do swego orszaku.
Śnieg unosi się w powietrzu niczym płatki jabłoni, kiedy chłopiec stoi przed orszakiem Org Ondrelssena. Bez słowa. Oczy dziecka są pełne Bad Bidmone, która w przedśmiertnym skurczu próbuje je zabić – ponieważ widziało zagładę nieśmiertelnej mocy, a nie jest dobrze, gdy śmiertelnik odchodzi wolno z podobną wiedzą. Pod palcami chłopca Sorgo śpiewa przenikliwą, naglącą pieśń żelaza, które już raz posmakowało krwi bogów. Białobrody mruży oczy. Lodowe odłamki kruszą się pod końskimi kopytami. To trwa. Tak długo, że wilki wychylają łby zza korony skałek, a zorza rozkwita fioletem na zimowym niebie. I chłopiec nawet nie pamięta, czy w końcu bóg podsadził go na jednego z wierzchowców, czy też sam czepił się jego strzemienia.
Nie umie zgadnąć, jak długo biegnie pomiędzy martwymi wojownikami. Nie patrzy w słońce i nie liczy odmian księżyca. Rybacy nakrywają twarze foczą skórą, gdy słyszą na lodzie tętent rozszalałej kohorty Org Ondrelssena od Lodu, i żaden z nich z wolnej woli nie przemówi do dziecka, które jeździ wraz z martwymi władcami.
Czasami ścieżka wiedzie ich w podziemne groty i w ciemności chłopiec widzi sny swoich towarzyszów. Obce, odległe bitwy. Krwawe błoto pod końskimi kopytami, ciemna piana na powierzchni kielicha i kobieta o warkoczach jasnych jak morski piasek, kobieta, co stoi u studni z dzieckiem u spódnicy i dłonią uniesiona w geście pożegnania. Dawno, dawno temu. Zanim pośrodku żalnickiej puszczy ociosano kamień węgielny rdestnickiej cytadeli. Zanim ciemna ziemia Pomortu wypiętrzyła się pośrodku Wewnętrznego Morza.
– Martwa woda ze źródła Ilv. – Wiedźma popatrzyła prosto w twarz żalnickiego księcia. – To właśnie ją zabija. Przypłynęliśmy na Przychytrze po dwie śmierci. Waszą i jej. Ale cała reszta jest złudzeniem i fałszem. Kapłanka nie próbowała was zabić, a Szarka nie przypłynęła na Przychytrze, aby was ocalić.
Źrenice księcia rozszerzyły się nieznacznie. Znał Północ wystarczająco dobrze, by rozumieć, czym stała się jasna woda. Lecz jego palce wciąż spoczywały na ramieniu wiedźmy, chłodne i nieruchome. Zrozumiała, że pozwala jej patrzeć. Tak głęboko, jak tylko potrafi. Zanurzyć się w tamto dziecko, które zagubiło się pomiędzy bielą, nie pamiętając własnego imienia. Aż wreszcie zobaczy je na samym krańcu północnych ścieżek, poza krwawiennickim brzegiem i najdalszą z wysp, w dziedzinie żmijów.
Bowiem gdzieś na dnie tego wszystkiego niczym ziarnko piasku tkwiła rudowłosa kobieta.
Która była Iskrą zimowego nieba, wichrową boginką z orszaku boga.
I która umierała – w tym miejscu i w tym czasie – z powodu Koźlarza.
Śnieg skrzypi pod kopytami. Połać bieli jest bezkresna, roziskrzona zimowym słońcem, i nie mąci jej nawet najdrobniejsza skaza. Odcisk buta, trop niedźwiedzia, ślad ptaka. Nic. Cisza staje się tak głęboka, że dziecko budzi się z otępienia, pierwszy raz niespokojne i poruszone. Ogląda się po bokach, ale spod koron na głowach martwych królów patrzą w niego nieruchome, puste oczodoły. Jeden za drugim konie stąpają wąską bruzdą wśród śniegu, z każdym krokiem coraz mniej podobne do śmiertelnych wierzchowców. Są w krainie bardziej martwej niż one i nie muszą przyjmować obcych kształtów, więc wkrótce z ich chrap nie unosi się nawet najlżejsza mgiełka oddechu. Łby tracą koński zarys, boki pokrywają się ostrym białym włosem, ślepia żarzą bursztynową tęczówką przedksiężycowych. Przez chwilę dziecko myśli, że uczyniono je z tego samego ognia, z którego niegdyś powstały Iskry, młodsze siostry bogów. Potem spośród śniegu wyłaniają się kości żmijów i myśl znika, bezpowrotnie zmieciona przerażeniem.
Zakrzywione zręby kości unoszą się ku niebu jak palce. Żebra są tak potężne, że wierzchowce zanurzają się pomiędzy nie i wydeptują ścieżkę wzdłuż kręgosłupa. Wąskie, żmijowe czaszki zastygły ze strużką lodu, co wije się wokół kłów jak ślina.
Tak, dziecko zna opowieści o harfiarzach, którzy pod pozorem człowieczego ciała wędrowali pomiędzy siedzibami śmiertelników. I na darmo próbuje zacisnąć powieki, kiedy kopyto wierzchowca osuwa się na niemal człowieczy czerep. Kręgi hybrydy pękają ze szczękiem. Jak lód.
Śnieg przesypuje się z szelestem pomiędzy splotami martwych węży. Ich skrzydła są wciąż rozpostarte na śniegu wachlarzem pożółkłych kości.
Dalej jest tylko czarna spalona skała. I strużki wody, która przesącza się wśród kości. Leniwy, mleczny strumyk, który nie zamarza w żadną z zimowych nocy.
Księżyc niknie za krawędzią lodu jak wytarta srebrna moneta, kiedy królowie z kohorty Org Ondrelssena rozsiodłują wierzchowce i puszczają je luźno. Drobinki śniegu wirują w powietrzu, osiadają na rogatych szłomach. W milczeniu, z nagimi mieczami na kolanach, martwi bohaterowie czekają na północ i wicher, który podnosi się znad ziemi wraz z siną zorzą.
Trupi wiatr zrodzony w najdłuższą z nocy uderza w ludzkie brzegi zarazą i pomorem, ale chłopiec dowie się o tym dopiero w Czerwienieckich Grodach. Jednak nawet wówczas nie usłucha klucznicy, która każe mu wygasić pochodnie i zabić od środka okiennice. Będzie z gołą głową stał w wierzejach, w nadziei, że dobiegnie go choćby odległe echo melodii usłyszanej ongiś u źródła Ilv.
Bo kiedy noc nadchodzi na dobre, żmijowie zaczynają grać. Ostatnią melodię, wyśpiewywaną przez północny wiatr na gołych kościach. Chłopcu wydaje się, że słyszy ich w zamieci – tuziny głosów splecionych w jedno z pieśnią harfy, szczęk kielichów, srebrne dzwoneczki, śmiech dziewcząt, kiedy żmijowy harfiarz z nagła nakrywa się łuską i odfruwa po zimowym niebie. Głęboko pod lodem zaczynają bić dzwony zatopionego miasta i przez chwilę chłopiec niemal czuje odległy zapach jabłek i smak miodu na wargach. Dźwięk jest tak bliski, że chciałby unieść Sorgo i wybić przerębel, a potem zanurkować pod lodem. Głęboko, aż powietrze rozsadzi mu płuca. Tam, gdzie ukryto wszystkie żmijowe harfy i serca martwych żmijów. Bo tej zimowej nocy chłopiec dowiaduje się, że zemsty nie dokonano raz jeden. Serca żmijów wciąż biją pod lodem, wołają głosem zatopionych dzwonów, choć moc Zird Zekruna przemieniła ich źródło w mleczny jad i zatruła martwe kości tak dalece, że tylko raz w roku, w najdłuższą spośród nocy, wicher przemawia ich własną melodią.