Tą samą, którą później wyśpiewała Szarka, daleko na południowym morzu, w krainie Sandalyi.
Więc to właśnie, pomyślała wiedźma, słyszał w jej pieśni. Głosy żmijów, uwięzionych pod lodem z powodu przekleństwa Zird Zekruna. A także…
– Dlaczego miałaby próbować umrzeć? – głos księcia był cichy jak oddech. – Jest Iskrą. Młodszą siostrą bogów zrodzoną z żywego ognia.
Wiedźma bez słowa położyła palec na wargach.
Wciąż ta sama noc. Krąg martwych milczących postaci wokół źródła Ilv i żywe dziecko skulone pomiędzy nimi na czarnej skale. Chłopiec unosi głowę i poprzez zadymkę widzi blade płomyki na szczytach żmijowych żeber. Migoczą jak światełka, rozpalane w tę noc na rozstajnych drogach dla ukojenia zbłąkanych dusz. Wichrowe boginki łopoczą, tańczą w płomieniu. Blask kłuje w oczy, wciska się w głąb powiek. Lecz nim chłopiec poczuje na policzkach łzy bólu, pod powierzchnią płomienia widzi znajomą twarz. Zielone oczy sevri rozszerzają się, jakby i ona go rozpoznała. Ogień pali. Chłopiec rozumie, że nie może w nią patrzeć ani chwili dłużej. Powinien kurczowo zacisnąć powieki i odwrócić twarz. Ale nie potrafi. Na brzegu martwego źródła Ilv wichrowa boginka wydaje się prawie śmiertelna. Wystarczająco żywa, by wyciągnął do niej rękę, jakby mogła zbiec do niego po gładkiej ścieżce żmijowej kości.
I to właśnie się dzieje. Ognik opada powoli ku jego palcom, rośnie i rozszerza się, by na koniec pęknąć jak mydlana bańka. Iskra przyklęka tuż przed chłopcem, drobna i jasna. W jej stulonych dłoniach migocze ogień, oświetlając od dołu ostrą, szczupłą twarz. Koniuszki palców są niemal przezroczyste, rozpuszczone włosy opadają na ramiona i przez krótki moment przypomina śmiertelniczkę zagubioną wśród śniegów. Ale na dnie jej oczu, zielonych jak świeże wiosenne listki, nie ma nic człowieczego. Nic, co umiałby rozpoznać czy nazwać. Jednak nie potrafi przestać w nią patrzeć.
Żmijowie śpiewają nad ich głowami.
To Iskra odzywa się pierwsza. Głosem, który jest jak srebrna nitka pośrodku zadymki.
– Przywołałeś mnie – mówi. – Przywołałeś mnie zbyt wcześnie, ukochany. Ale teraz pamiętam twoją twarz i rozpoznam ją wśród innych.
Później będzie mu się wydawało, że to sen. Pieśń żmijów umilknie bez śladu, a kohorta Org Ondrelssena jak dym uniesie się znad źródła Ilv i popędzi na południe. Gdzieś na skraju Czerwienieckich Grodów bóg zajrzy mu w oczy, zupełnie jakby umiał odnaleźć odbicie Iskry, co klęczała naprzeciw jasnowłosego dziecka na skałach wypalonych żmijowym ogniem. A potem pchnie chłopca w ludzkie życie z łatwością, która sprawi, że wspomnienia poczną zacierać się i blednąć jedno po drugim.
Wychowanek pana Czerwienieckich Grodów długo nocami będzie słyszał ponad kominem tętent widmowych rumaków, a w czas wiosennych burz dojrzy pomiędzy błyskawicami twarz zielonookiej Iskry, lecz wojownicy nazwą to majakiem i ułudą. Bajędą, powtarzaną przez baby, kiedy w zimowy wieczór siedzą kręgiem wokół paleniska z rękami pełnymi nieczesanej wełny. Dziecinnym strachem. A dzieci dorastają, także te, które jeździły w kohorcie Org Ondrelssena od Lodu. Więc chłopiec w końcu uwierzy wojom.
Aż wreszcie wsiądzie na statek i pośrodku upalnej czerwonej nocy zobaczy ją w ogrodach Traganki.
Odbicie jej twarzy drży na powierzchni sadzawki. Oczy są zielone niczym brzozowe listki. Jasna witka włosów lśni jak płynny ogień. I wydaje mu się, że naprawdę przybiegła po niebie na wielkim wilku utkanym z dymu i wichru. Tylko dla niego. Jak wówczas, gdy tańczyła pomiędzy żebrami martwych żmijów.
Ale to nie może być prawda, myśli z przerażeniem. Jeszcze nie teraz. Powinni się spotkać znacznie później, kiedy już wyruszy na północ, w ciemną dziedzinę Zird Zekruna od Skały. Wówczas przywoła ją raz jeszcze, jak mu przepowiedziała, i pozwoli, aby odprowadziła go w krąg widmowych władców, którzy nigdy nie zaznają spoczynku. Nie zamierza się przeciwko temu buntować – ostatecznie zabił Bad Bidmone. Kara została naznaczona dawno temu. Nie buntuje się przeciwko tej cenie – a boginka jest bardzo piękna. Jego Iskra. Jego śmierć. Ale jeszcze nie teraz.
Tyle że ognia nie można pochwycić ni odepchnąć. Nie gołą dłonią. Więc pochyla się nad sadzawką, by zaczerpnąć wody. Odbicie Iskry rozpada się na setki migotliwych odłamków pod jego palcami.
Złudzenie pryska. Jest tylko portowa dziwka w wysadzanym żelazem kubraku, wyłudzonym zapewne od jednego z wojowników, którzy przypływają na Szczeżupiny statkami o trzech rzędach wioseł i przepijają miesięczny żołd w portowych tawernach. Jej szeroko rozwarte zielone oczy wpatrują się tępo w księcia – zbyt wiele wina, myśli mężczyzna. Zbyt wiele gorzałki zaprawionej naparem, który pozwala zapadać się w sen i nie śnić niczego. Albo jest jedną z tych dziewczyn, które poprowadzono niegdyś w głąb Hałuńskiej Góry, aby Zird Zekrun położył na nich karzącą dłoń o sześciu palcach i zmienił ich umysł w pustą skorupę.
Tak samo jak więcej niźli tuzin lat temu uczynił z jego siostrą.
Wie, że wypił tego wieczoru dość jałowcówki, aby ujrzeć Iskrę w obliczu portowej ladacznicy. Powiew wiatru kołysze gałęziami migdałowca i blade płatki kwiatów opadają na jej włosy. Jak śnieg. Jak płatki jabłoni strącane ze ścian rdestnickiego przybytku, nim Sorgo odpowiedział na głos bogini. I książę sam nie wie, czego bardziej pragnie – aby rudowłosa wypowiedziała jego imię głosem nieśmiertelnej Iskry, czy też by tchnęła odorem wędzonej ryby, taniej gorzałki i łoju, mieszaniną woni nieodmiennie przesączających łachmany portowych dziewek.
Lecz jest jeszcze inaczej. Przyciąga ją, nie wiedząc jeszcze, nie przeczuwając nawet, co przyszło mu odnaleźć. Smugi włosów niczym czerwone złoto przelewają się w jego dłoniach. Skóra jest chłodna i bielsza od morskiego piasku. I znów nie jest pewien. Dotyka jej. Powoli, niemal ze strachem. Jakby miała się w jego uchwycie zmienić w widziadło, utkane z tumanu i snów. Hybrydę stworzoną mocą Zird Zekruna od Skały i utrwaloną w kształt z jego wspomnień. To także jest możliwe, choć nie znajduje na jej czole piętna skalnych robaków.
Dziewczyna nie porusza się, kiedy Koźlarz odgarnia włosy z jej twarzy. Oczy ma teraz zamknięte. Dziwne oczy koloru brzozowych listków. Wcześniej zajrzał w nie tylko jeden raz z bliska – na brzegu źródła Ilv, w krainie żmijów, gdzie Iskra z orszaku boga obiecała, że powróci po niego w godzinie śmierci.
To tylko dziwka, powtarza sobie w myślach. Dziwka o oczach tętniących od belladonny i szaleju. Jej palce zaczynają się poruszać. Łagodnym, wyuczonym ruchem zanurzają się w jego włosy, sięgają za kaftan i krawędź koszuli z niebielonego płótna. Gorzka woń migdałowców wypełnia mu nozdrza, rozniecając pragnienie przemożne jak przypływ. I jest już po prostu zbyt późno – na namysł, rozwagę, nawet lęk.
W chwilę później uderza jadziołek.
A zaraz potem dziewczyna pyta:
– Nie poznajesz mnie? Jak mogłeś zapomnieć?
Głosem z jego snów.
Wiedźma kurczowo zacisnęła palce, usiłując jakoś rozwikłać ów kłąb śmierci, strachu i pragnienia.
– To jej wybór. – Odwróciła się ku Suchywilkowi. – Nie umie wymknąć się bogom w żaden inny sposób. Poprzez wodę ze źródła Ilv uwolniła się od jadziołka. Teraz zanurza się we własną śmierć.
– Dość tych bredni! – wysyczał zwajecki kniaź. – Mów lepiej, dziewczyno, jak ją ratować. A wy milczcie! – warknął, widząc, że Czarnywilk otwiera gębę. – Ani słowa!
– Nie wiem. – Wiedźma skuliła się.
W dole wieży słyszała tupot ciężkich podkutych butów i spieszne nawoływania. Na rozkaz kniazia Zwajcy ściągali z okrętów.
– Wypiła sok ze źródła Ilv. – Jasnowłosa niewiastka podniosła na kniazia czyste, błękitne oczy. – Sok Ilv jest śmiercią dla wszystkich, w których żyłach tętni dzika magia. Wasza córka pochodzi z rodu Iskry i z plemienia sorelek. I bardzo chce umrzeć. Także z waszego powodu.
– Jakże tak? – Suchywilk głęboko wciągnął powietrze.
Wiedźmie wydało się, że zaraz na nowo wybuchnie gniewem, lecz kniaź tylko potrząsnął głową.
– Przecież ja… – odezwał się niezgrabnie. – Ja bym jej…
– Wie o tym – odparła przez zaciśnięte gardło, lecz nie był to dobry czas na łagodność, a pewne rzeczy musiały zostać wypowiedziane. – Ale wiedza niewiele znaczy, kniaziu. Szarka zdołała kiedyś oszukać przeznaczenie. Wbrew bogom nagięła je do własnej woli. I zapłaciła, kniaziu. Wszystkim, czym była. A potem zagrała z boginią w kości i wypowiedziała życzenie. Raz jeszcze. Dla żartu, dla drwiny. Teraz jej życzenie zaczyna się wypełniać, tyle że jego kształt nakreśliła Delajati i wszystkie ścieżki prowadzą waszą córkę na stok Hałuńskiej Góry.
– Zird Zekrun… – Kniaź gwałtownie obrócił się ku żalnickiemu księciu. – Czy dlatego jadziołek próbuje was zabić? Bo próbowaliście ją posłać w Pomort? Na śmierć?
Przez chwilę krótką jak uderzenie serca wiedźma była jedynie zazdrosna – o ton głosu Suchywilka, o prędkość, z jaką odgadł powody ukryte za nienawiścią jadziołka. Ojciec wiedźmy był dobrym człowiekiem. Ukradkiem wsuwał córce jabłka w kieszeń fartucha, a zimowymi wieczorami kołysał na kolanie, snując dziwne opowieści o łabędziu zaklętym pomiędzy gwiazdami i bogince, co mieszka w podwodnym pałacu po drugiej stronie studni. Nie zmienił się i później, kiedy musiał się już domyślać, kogo spłodził. Czasami w jego oczach pojawiał się dziwny cień i nie zabraniał córce spać w szopce z owcami, choć zdarzało się, że wilki podchodziły nocą pod zagrody i niejeden dzieciak bezpowrotnie zagubił się pomiędzy wzgórzami. Ale także wówczas zawsze miał dla niej dobre słowo i chustę z błękitnej materii, wypatrzoną na kramie w dzień jesiennego odpustu.
Nigdy jednak nie walczył o nią równie zaciekle i nie miał w sobie ani krztyny dumy zwajeckiego kniazia. Kiedy sąsiedzi wbiegli za chruściany płotek – z widłami, siekierami i długimi chłopskimi nożami – ojciec wiedźmy rzucił się im do kolan. Nie po miłosierdzie, gdyż nawet on rozumiał, że nie znajdzie go tamtej nocy, ale z prośbą o wybaczenie. Za to, że spłodził plugastwo. I za to, że nie znalazł w sobie dość siły, aby zgładzić je dawno temu.