– Powiedziała, że najpewniej i tak nie zdoła go zabić – odparł płaskim głosem Koźlarz. – Ale to prawda, kniaziu. Zeszłej jesieni prosiłem waszą córkę, aby płynęła na Pomort. Co mam wam rzec? W rdestnickiej świątyni widziałem Zird Zekruna bez płaszcza i jeśli znów wyjdzie z jaskiń pod Hałuńską Górą, nic nie zdoła go zatrzymać. Nawet Sorgo wykuty w ogniach Kii Krindara. Może tylko ona… – Skinął krótko ku dziewczynie na posłaniu.
– A ja chciałem ci oddać dziecko! – Zwajecki kniaź poderwał się z klęczek. – Ty zaprzańcu!
– Na pewno jej od tego zdrowia przybędzie, że sobie do ócz skoczycie – wtrącił cierpko Czarnywilk. – Może zdałoby się raczej pannę na okręty nieść. Com już, nie wypominając, wczoraj gadał.
– W taki wicher?! – Kniaź ledwie pohamował wściekłość. – Przy samym brzegu nas morze na skały ciśnie. Gdyby choć przytomniejsza była… Ale jeśli prawdę wiedźma gada i jeśli ją z Warkowego rozkazania otruto, nieprędko z Przychytrza ruszym. Nie wcześniej, niż się morze uciszy.
– Nie – przerwała wiedźma. – Wark nie rozkazał jej otruć, wcale nie. Szarka po prostu wciąż gra w kości z losem. Rzut za rzutem bogini prowadzi ją coraz węższą ścieżką, kniaziu. Rzut za rzutem wasza córka coraz wyraźniej widzi wzór, w który ją wpleciono. Cisnęła w morze obręcz dri deonema i kazała Servenedyjkom iść precz. Ale kiedy zrywa jedną nić, na jej miejsce pojawiają się trzy nowe. Świat zaciska się wokół niej coraz ciaśniej. Cały wielki świat, kniaziu. Nad tym właśnie dumała w komnatach waszego dworca. Wiele zimowych nocy. – Przechyliła głowę i popatrzyła na niego oczami błękitnymi jak niezabudki. – Piła miód ze srebrzystego kubka, słuchała pieśni o Iskrze i myślała. Jak się wyrwać na swobodę, zanim bogini zacznie zabijać was jednego po drugim. Nie powinna tego mówić. Nie chciała zadawać Suchywilkowi więcej bólu, ale obrazy powoli nabrzmiewały w jej pamięci, szkarłatne od krwi, gorące od płomieni, a zwajecki kniaź nie miał zwyczaju zadowalać się ćwiercią prawdy. Nawet tą bardziej miłosierną.
– Tak właśnie jest – podjęła. – Raz jeden zamordowano jej ojca, a to, co się wydarzyło, powraca na nowo i bez końca, więc bogini zabije was, by Szarka popłynęła na Hałuńską Górę. Tym właśnie krzyczą do niej sny jadziołka, kniaziu, noc po nocy. Ogląda waszą twarz, poranioną od cierni, kiedy pachołkowie nieprzytomnego wloką was po kamiennym pyle aż do żelaznej kraty zamykającej lochy. Widzi was przykutego do pierścienia w murze, z plecami rozoranymi kańczugiem. Jak obwożą was w klatce po sinoborskich grodach z kikutem prawicy – zachłysnęła się – aby was do reszty pohańbić i abyście nigdy już nie mogli poprowadzić w bitwie wojowników. A na koniec, jak rzucają wasze ścierwo zdziczałym psom, ciskają je w dół, na białe skałki u podnóża treglańskiej świątyni. Czy wystarczy, kniaziu?
Suchywilk cofnął się, jakby uderzyła go w twarz.
– A jak myślicie, czy Iskra pójdzie na Hałuńską Górę pomścić ojca? – mówiła coraz szybciej. – Czy pojmujecie wreszcie, dlaczego powtarza bez ustanku, że nie jest z waszej krwi? Powtarza jak modlitwę, odkąd zobaczyliście ją na schodach spichrzańskiej cytadeli. Bo Delajati popchnie ją naprzód choćby poprzez waszą śmierć. Zwłaszcza przez waszą śmierć. Sprawi, że wasza córka utraci wszystko, co pokocha, i niczego nie zdoła zatrzymać. Ani jednej rzeczy. Bogini poprowadzi ją dalej, coraz dalej. W zemstę, rozpacz albo szaleństwo. Cokolwiek. Byleby spróbowała zabić Zird Zekruna! – dokończyła, niemal krzycząc.
Trzech mężczyzn gapiło się na nią w osłupieniu. Koźlarz ocknął się pierwszy.
– Ile krwi potrzebujesz, żeby przywołać wiedźmi szał?
Zadygotała mimowolnie. Nie sądziła, aby wiedział, o co prosi. Przez lata zdążyła poznać opowieści o wiedźmach ukrytych głęboko w leśnym ostępie czy pieczarach pośrodku gór. O tajemnych kryjówkach, gdzie wiedźmy plugawym obrzędem sprowadzają szał, aby potem biec poprzez Góry Żmijowe, wyjaławiając pola i siejąc pożogę pomiędzy uśpionymi chatami. A potem pozwalają, aby magia niosła je wysoko pod miesiącem w pełni, na górskie łąki. Tam biesiadują pospołu przy ławach zastawionych mięsiwem, gorzałką i krwią utoczoną z niewinnych dziatek, tańczą sprośne tańce dla uczczenia uczynionej zagłady i w zapamiętaniu parzą się z wiedźmimi pomocnikami. Rankiem szał wygasa w ich ciałach, więc powracają w doliny, na nowo okryte śmiertelnymi ciałami, odmienione nie do poznania. Póki magia nie rozgorzeje w nich świeżym płomieniem, przywołana dla jałowej uciechy i zniszczenia.
Prawda była znacznie okrutniejsza. Jej prawda.
Magia przychodziła nieproszona i ginęła bez śladu. Moc, utkana z krwi, ziemi i śliny, czasami gorzała jak ciemny płomień, najczęściej jednak snuła się nisko jak kopcący kaganek i okadzała dymem umysł. Ale kiedy nastawał szał, było to, jakby głęboko w trzewiach wiedźmy ognisty robak budził się i wypełniał ją po brzegi. W rzadkich przebłyskach zrozumienia lękała się tej potęgi równie mocno, jak wieśniacy, którzy zasłaniali rąbkami twarze noworodków, aby nie padło na nie spojrzenie przeklętej. Tyle że strach nic nie zmieniał. Magia, której nie umiała zakląć ani wymodlić precz, lgnęła do zagłady. Zagłady, krwi i bólu. I umiała zmusić wiedźmę do zniszczenia, sprawić, że nadmorskie miasteczko obróciło się w popiół, a szczuracy spłonęli w gospodzie Goworki jak przygarść suchych badyli.
Poczuła w gardle ciepłą falę mdłości.
Wiedźmi szał oznaczał przymus dotkliwszy niż wszystkie inne gwałty. Ostateczne skalanie umysłu i ciała. Myśl, że mogłaby go dobrowolnie sprowadzić, napełniała ją strachem i obrzydzeniem.
– Krwi, gorzałki, jadu – dokończył książę, bardziej do Suchywilka niż do niej. – Wark spostrzeże, żeście pościągali ludzi z okrętów i że się w wieży próbujecie obwarować. A wówczas przyjdzie zastukać w wierzeje. Taranem.
Żalnicki książę położył Sorgo na kamiennej ławeczce we wnęce u okna, tuż za plecami jaśminowej wiedźmy. Wydało się jej, że znów słyszy wściekłe wizgi jadziołka, ale potem zrozumiała, że to było coś więcej. Krzyki. Odległe, niemal zagłuszone wyciem wichru i morskim zaśpiewem. Szczęk mieczy. I jeszcze coś, co powinna była dostrzec znacznie wcześniej, zanim uczta rozkołysała się na dobre.
Czerwień. Łopot płomieni. Ogień, który odbija się w wodzie i barwi ją szkarłatem.
Bezradnie zakryła usta.
– Niech stuka! – parsknął kniaź. – Skalmierscy pół roku szczerbili zęby o te mury. W czym my od mnichów gorsi?
– Wody nie mamy. – Czarnywilk poskrobał się w głowę. – Dzień, dwa możemy wytrzymać. Ale wnet nas głodem wezmą.
– Dwa dni dosyć, jeśli sztorm przejdzie – mruknął kniaź. – Potem byle do łodzi się przebić. Niechaj nas potem Wark po morzu ściga na tych swoich szkutach kolebiastych.
– Choćby zaraz sztorm minął – powiedział Koźlarz – co nie jest rzecz prosta, bo sami wiecie, jak się potrafi morze z wiosną burzyć, niewiele nam to pomoże. Wark podpalił okręty.
– Co?! – ryknął Czarnywilk, ale zwajecki kniaź już odmykał okiennice.
Lodowaty wiosenny wiatr uderzył mu prosto w twarz, wyrzucił w górę rude warkocze, targnął połami szaty. Kotary wokół łoża Szarki zatańczyły. Płomienie w palenisku przygasły, zmiecione pojedynczym podmuchem.
Wiedźma poczuła, jak wicher przenika ją na wskroś.
Pomiędzy skałkami przychytrzyńskiej zatoki jasno płonęły zwajeckie okręty. Łuna oświetlała brzeg i drobne ciemne postaci, które walczyły w płytkiej wodzie.
– Teraz rozumiecie? – spytał książę.
Suchywilk powoli odwrócił się od okna i zamknął okiennicę.
– Podpalił „Łabędzia”. – Z niedowierzaniem potrząsnął głową. – W całym Wewnętrznym Morzu jest tylko jedna łódź zdolna doścignąć „Łabędzia” na pełnym morzu, a on go podpalił. Jak garść chrustu. Wszystkie podpalił.
Po policzkach kniazia ciekły łzy i wiedźma przypomniała sobie, co gadano w Górach Żmijowych – że Zwajcy opłakują okręty jak ludzi. Przypomniała też sobie, jak płynęła w wiosennym sztormie poprzez cieśniny, a morze krzyczało do niej spod łupiny dębowego kadłuba. I tamta noc, gdy wymknęła się przed świtem z rebelianckiego obozowiska. Mgły nie zaczęły się jeszcze podnosić i stała tuż obok Szarki, z rękoma opartymi o posąg wieńczący dziobnicę. I zdawało się jej, że złota głowa żmija podniesie się zaraz do krzyku.
– Wark coś postanowił. – Żalnicki książę potarł niemal niedostrzegalną bliznę nad przegubem prawej ręki. – A skoro postanowił, nie będzie się z wami, kniaziu, układał ani jutra czekał. Spróbuje dostać waszą córkę. Jeżeli ona żyć będzie. – Spojrzał na dziewczynę, która oddychała płytko i chrapliwie; na czerwonej poduszce jej skóra była jasna jak powleczona woskiem. – Bo jeśli zemrze, wszystkich nas naniżą pospołu na pale.
– Zdrajca! – Czarnywilk splunął na kamienną posadzkę. – Nie wiem ja, jakie mu skarby Zird Zekrun za przeniewierstwo przyobiecał, ale nie zapomną ludzie, jak nas tu podstępnie mordowano. Ani o tym, że sinoborski kniaź pośrodku uczty umorzył jadem córkę jasnej Selli, krew zwajeckich kniaziów i Iskry o złotym warkoczu.
– Nie. – Żalnicki książę potrząsnął głową i pierwszy raz w jego głosie wiedźma usłyszała nutkę bólu. – Mylicie się. Nie wierzę, aby Wark układał się z Zird Zekrunem, choć w Sinoborzu znajdziecie niemało bojarów gotowych pchnąć go w sojusz z Pomorcami. Zanadto dobrze wyuczono nas w Czerwienieckich Grodach natury Zird Zekruna.
– Jego ojciec nie wzdragał się przed układami – mruknął siwawy Zwajca.
– Jakże się wam, książę, zdaje? – Suchywilk zmarszczył brwi. – Znacie Warka jeszcze z dawniejszych czasów. Co jemu teraz po głowie chodzi?
– Będzie próbował nas wybić. – Książę uśmiechnął się chłodno. – Jeśli wasza córka umrze, nie pozwoli, aby jeden z nas wyszedł żywym z Przychytrza. Ja bym tak uczynił. Po obu brzegach morza obwiniano go o śmierć ojca i jeśli pójdzie wieść o nowym przeniewierstwie, właśni ludzie rozniosą go na mieczach.
– Dziecko z kohorty Org Ondrelssena – wyszeptała cicho wiedźma.
– Właśnie tak – przytaknął książę. – Północ nie pójdzie za tym, który umorzył dziecko z kohorty Org Ondrelssena. Ani za mordercą Iskry. Dlatego Wark spróbuje dobyć wieży, najpewniej jeszcze przed świtem.