Литмир - Электронная Библиотека

– Tak dobrze go znacie? – kąśliwie spytał Suchywilk.

– Tak dobrze – odparł spokojnie książę. – Jeśli chcecie mojej rady, trzeba Warka zabić, choćby wiedźmim szałem. Zwłaszcza wiedźmim szałem. – Popatrzył uważnie na błękitnooką niewiastkę. – Rankiem nikt nie dojdzie, co się dokładnie wydarzyło. Dość będzie słowo rzec, że kapłanki opętały kniazia, aby próbował otruć swego brata. I Iskrę.

– Nie zrobił tego – wtrąciła wiedźma. Przyklękła na posadzce, gładząc włosy Szarki. Kiedy przesuwała dłonią po rudych włosach Iskry, kolejne zagadki otwierały się z trzaskiem w jej głowie jak małe srebrne puzderka. – Wark nie chciał jej zabić. Was też nie rozkazał otruć. Pragnął waszej sławy, miecza wykutego w ogniach Kii Krindara i kobiety, która was pokochała. Ale nie życia. Nie jest łatwo – dodała przez zaciśnięte gardło, gdy w oczach księcia na nowo pojawił się ów ledwie uchwytny cień bólu – być bratem dziecka, które jeździło w kohorcie Org Ondrelssena pomiędzy martwymi królami. Wark wierzył, że woda Ilv osłabi was i odmieni w zwyczajnego śmiertelnika. Ale nie znał jej prawdziwej natury. I w istocie nie szło o was, tylko o legendę. Legendę dziecka, które przyszło z morza i miało na plecach miecz bogów przywiązany konopnym sznurkiem. Tyle że Lelka nie dbała o baśnie północy. Ani nawet o sinoborskiego kniazia. Jedynie o Szarkę. Obiecała ją zabić.

– Komu?

Nie była pewna, który z nich spytał pierwszy, Koźlarz czy Suchywilk. A może odezwali się jednocześnie.

– Córce skalmierskiego doży. – Zwróciła się nieznacznie ku Suchywilkowi. – Lelka obiecała jej zabić waszą córkę. Powolną, bolesną śmiercią. Tak, abyście musieli patrzeć i nie mogli nic zrobić.

Zwajecki kniaź zmienił się na twarzy.

– Więc to tak – rzekł wreszcie martwym, spokojnym głosem.

– Stare grzechy zawsze powrócą upomnieć się o zapłatę. Trzech synów potopionych pomiędzy Żebrami Morza, czwarty na wygnaniu pomiędzy piracką Skwarną. A teraz dziewczyna. Z powodu kobiety, która była matką moich dzieci.

I utraciła je w sposób jeszcze bardziej ostateczny niż wy, pomyślała wiedźma, gdyż wychowano je na północnych wyspach i umierali jako synowie zwajeckiego kniazia, z daleka od niej. Nie ośmieliła się jednak powiedzieć tego głośno. Tej nocy i tak wypowiedziano zbyt wiele słów, które winny pozostać tajemnicą.

– Czy ona będzie żyła? – spytał cicho żalnicki książę.

Stał u wezgłowia łoża.

– Nie wiem. Wyrwała się jadziołkowi i też nie umiem jej sięgnąć. Ale być może wy zdołacie ją przywołać. To… – zawahała się – zdarzyło się już kiedyś. Umierała, lecz Eweinren przywołał ją na nowo. Z powodu długu, pamięci i obietnicy. A także miłości.

– Nie jestem nim. Ona się myli. – Słowa przychodziły mu z trudem. – Nie wiem, kim był ten człowiek ani dlaczego ją opuścił. Ale na wszystkich bogów przysięgam, że nim nie jestem – obrócił się ku kniaziowi – choć ona przemawia głosem z moich snów. Głosem Iskry, którą przywołałem kiedyś u martwego źródła Ilv i która obiecała, że powróci po mnie w godzinie śmierci. Jest iskrą na dnie mojego serca, iskrą, której nigdy nie spodziewałem się odnaleźć. Gdyby te czasy sprzyjały miłości, to pokłoniłbym się wam aż do kolan i prosił o nią. To wszystko, kniaziu. Cała prawda.

– „…na nowo i miłowali jako wcześniej” – wiedźma usłyszała niewyraźne słowa.

A potem zobaczyła, że zwajecki kniaź płacze i spogląda na Koźlarza z jakimś dziwnym rodzajem zrozumienia i litości.

– Ty głupcze – powiedział cicho. – Ona jest Iskrą. Będzie czekać i milczeć z uporem, który w końcu pochłonie was oboje, bo duma płonie jasnym płomieniem, lecz trudno się przy nim ogrzać. Teraz musisz ją przywołać. I naprawdę nie ma znaczenia, pod jakim imieniem to uczynisz.

– A wy dokąd pójdziecie? – spytała wiedźma.

Jednak już bardzo dobrze znała odpowiedź. Poprzez nieskończone zimowe noce oglądała tę wyspę, wieżę i twarze wojowników na schodach. Tyle że po przebudzeniu nie umiała sobie przypomnieć snu.

– Pokłonić się naszemu dobremu gospodarzowi. – Kniaź skrzywił się w dziwnym grymasie. – Czas go objaśnić, że nie będzie dwóch północnych panów, coby rzec mogli, iż popalili zwajeckie okręty i żyją. Nie za mojego pokolenia.

Wiedźma miała oczy pełne łez i nie widziała wyraźnie twarzy Suchywilka, kiedy podjął spod ściany potężny zwajecki topór o podwójnym ostrzu i bardzo cicho, jakby na przekór wrzaskom i dudnieniu, które coraz donośniej rozlegało się w dole schodów, zamknął za sobą drzwi nabijane przerdzewiałymi ćwiekami.

Za okiennicą, wysoko na nocnym niebie, znów krzyczał jadziołek. Wiedźmie wydawało się, że pośród rumowiska murów słyszy też odległe zawodzenie szalonego mnicha. W dole wieży padło kilka słów wypowiedzianych donośnie przez zwajeckiego kniazia. Wrzawa przycichła jak zduszony płomień.

Żalnicki książę poruszył się nieznacznie. W słabym świetle, gdyż tylko ostatnie węgle żarzyły się na palenisku, wiedźma dojrzała, jak z wolna robi pierwszy krok ku łożu, gdzie rudowłosa dziewczyna spoczywała nieruchomo i bez życia. Przykląkł na chłodnych kamieniach, ujął jej dłoń, która wydawała się utoczona z półprzejrzystego marmuru. A potem powoli, mozolnie zaczął odnajdować te wszystkie słowa, które należało wypowiedzieć.

76
{"b":"89257","o":1}