Литмир - Электронная Библиотека

Wysoko, nad koronami drzew jadziołek znów krzyknął ostrym głosem. Jeden raz.

Szarka w długiej jasnej sukni i delijce z białego futra stała na dziobie pierwszej z łodzi. Jej rozpuszczone włosy opadały do pasa jak płynny ogień. Suchywilk w sutej wilczej szubie obejmował ją wpół. Wojownicy w szłomach ozdobionych zakrzywionymi rogami miarowo pochylali się nad wiosłami.

Koźlarz począł iść powoli przez połać piasku. Na brzegu było tak cicho, że zbójca słyszał tylko nieznaczny plusk wioseł i niespokojne granie świerszczy w nabrzeżnych trawach.

Wiosenny księżyc odbijał się na falach rozchybotanymi ułamkami światła.

Smocza łódź zaryła dziobem w piach. Wojownicy wypychali ją na brzeg. Koźlarz wyciągnął rękę, przez chwilę krótką jak uderzenie serca jego palce zetknęły się z dłonią Szarki. Podtrzymał ją, kiedy wyskakiwała z łodzi, i stali naprzeciw siebie na skraju Wewnętrznego Morza. Dokładnie jak zbójca zapamiętał. Jak tamtej zeszłorocznej nocy, gdy grała dla niego na żmijowej harfie.

Twardokęsek przełknął ślinę. Zwajeccy wojownicy powoli wychodzili na brzeg, a Szarka i Koźlarz po prostu tam stali w bezruchu z twarzami pobladłymi od miesięcznego światła – jakby na całym wielkim świecie nie było nic prócz wąskiego paska nabrzeżnego piasku. I żadne nie uczyniło ani gestu, nie wypowiedziało ani słowa.

Zbójca wyprostował się sztywno i począł schodzić spadzistą ścieżką ku Zwajcom. Piach obsypał mu się spod butów.

Szarka drgnęła i odwróciła się. Jej źrenice były wielkie, a tęczówki zielone jak świeże brzozowe listki. Twardokęsek podążył za jej wzrokiem i dopiero teraz zobaczył ciemne zarysy postaci utajonych w wysokich nadmorskich trawach. Wydało mu się, że rozpoznaje pomiędzy karłowatymi sosnami przygarbioną sylwetkę Pleskoty i jego dwóch krewniaków. Gdzieś dalej stał Cherchel z nieodłącznym Wekierą, który wystawał ponad trawy jak latarnia morska, a także Lusztyk, ostrożnie przyczajony z tyłu, pomiędzy nagimi korzeniami na skraju skarpy. Pojawił się też Chąśnik w brunatnym pomorckim kubraku, który zlewał się z rdzawą korą. I wielu, wielu innych, których zbójca nie umiał nawet rozpoznać z imienia.

Pojedynczo i samowtór, rebelianci zbiegli się oglądać nadejście krwi Iskry, wywróżonej w północnych legendach i wyczekiwanej przez całą zimę. Lecz kiedy nareszcie stała na brzegu Urocznej Przystani twarzą w twarz z żalnickim wygnańcem, żaden z nich nie śmiał podejść bliżej. Przyczaili się jak stado zdziczałych psów, nie śmiejąc dotknąć baśni, która ożywała na ich oczach.

Tak, zbójca też znał te legendy o wichrowej sevri, która zbiegła z podniebnej ścieżki pod dach śmiertelnego wojownika. Lecz gdy spoglądał na Szarkę, widział wyraźnie, że coś odmieniło ją ostatniej zimy, coś znacznie gorszego niż opowieści starych babek o czasach jasnej Selli, która pływała na smoczym okręcie pomiędzy Żebrami Morza. Wydała mu się wyższa i bledsza, w białym futrze podobna do połyskliwego ostrza. Przy boku wciąż miała dwa zakrzywione miecze w zdobionych srebrem pochwach norhemnów. Ale na jej włosach nie połyskiwała już obręcz dri deonema.

Wyrzuciła ją do morza, przypomniał sobie zbójca. Cisnęła ją w fale, jakby była jarmarczną błyskotką.

Szarka poruszyła się. Rozcięte poły jej sukni zawirowały gwałtownie, kiedy ruszyła ku niemu. Zbójca stał jak głupiec. Jakby mu nogi wrosły w wilgotny piasek.

– Wróciliście – odezwał się, gdy była tuż obok.

Wzięła go pod łokieć i czuł ulotny miodowy zapach jej włosów.

– Dlaczego miałabym nie wrócić? – Uśmiechnęła się dziwnie.

Przesunęła dłonią po jego policzku, po bliźnie na policzku, pamiątce ze zbójeckiej zasadzki w Koźlej Niecce, wciąż z tym nieobecnym wyrazem twarzy, który sprawiał, że zbójca miał ochotę się cofnąć i zmyć świeżą wodą ślad jej palców. Wyglądała jak wiedźma, kiedy przepełniała ją plugawa, przeklęta moc.

Nie uciekł jednak, świadom wszystkich oczu, utkwionych w nim w tej chwili. Niewiele więcej mógł ofiarować pachołkom, którzy wiedli dla niego wozy przez śnieg i błoto, Leśnej Straży czy rodowcom Pleskoty, którzy ścigali go wytrwale przez cały dzień. Tylko to krótkie powitanie na skraju Wewnętrznego Morza, kiedy Iskra z legendy pozdrowiła go jak wytęsknionego przyjaciela.

W tyle, rozchlapując wodę, biegła ku nim jaśminowa wiedźma. Przypadła do zbójcy, niemal zwaliła go z nóg, opasała mu szyję ramionami, coś szeptała do ucha.

Twardokęsek nie spostrzegł, jak Szarka weszła głębiej pomiędzy nabrzeżne trawy, gdzie w wykrocie przyczaił się jeden z Leśnej Straży. Gdy stanęła tuż obok, mężczyzna poderwał się znad ziemi. Coś błysnęło na jego piersi. Rudowłosa z wolna sięgnęła ku piersi wozaka, ujęła zawieszoną na łańcuszku gwiazdę. Jadziołek na ramieniu Zwajki przekrzywił łeb i zamrugał dwiema parami miodowych oczu. Chłopina uczynił gwałtowny gest, jakby chciał się cofnąć i zaszyć w drzewinie, a Szarka uśmiechnęła się do niego nagłym nieoczekiwanym uśmiechem, który był jak błysk słońca pośrodku zimy. Mężczyzna – nie młodzik przecież, ale solidny chłop o szerokim obliczu i nierówno przystrzyżonej brodzie – przełknął ślinę i pokraśniał gwałtownie. Stał sztywno wyprostowany, po części pewnie ze strachu przed plugastwem, które syczało niechętnie i stroszyło połyskujące jadem pióra. Rudowłosa jeszcze raz uśmiechnęła się i bez słowa ruszyła dalej, zostawiając go za plecami.

Znowu to robi, pomyślał Twardokęsek. Splata ludzkie losy równie łatwo, jakby dobierała kwiaty do wianka. I ledwie zauważa ich twarze.

* * *

Kiedy palce Szarki przesunęły się po twarzy wozaka, Mroczek instynktownie cofnął się i całym ciałem przywarł do skały. Nawet tutaj, w chłodnym mroku Hałuńskiej Góry, dotyk Iskry palił jak ogień. Wiedział, że śpiewała całą noc i była na wpół przytomna ze znużenia i od magii. Tylko dlatego odważył się podejść do niej tak blisko. Miał nadzieję, że tej nocy nie wyczuje skalnych robaków. Poza tym po prostu musiał jej dotknąć. Czekał tak długo. Całą zimę. Wiele mroźnych miesięcy, kiedy kryła się przed jego wzrokiem w dworcach przeklętych Zwajców.

Teraz jednak powróciła i przez krótką chwilę miał ją tuż obok – złotą, roziskrzoną, tętniącą życiem i magią. Potem ból go oślepił. Potykając się jak pijany na korzeniach sosen, wozak odbiegł w ciemność, pomiędzy drzewa. Larwy skalnych robaków dopiero zaczynały się rozwijać w jego ciele. Został bardzo starannie wybrany, kiedy dwie noce wcześniej wybrał się w odwiedziny do zamtuza. Nie przeczuł oczywiście, jak wiele ladacznic z dawien dawna należało do Zird Zekruna.

W głębi Hałuńskiej Góry Mroczek uśmiechnął się chełpliwie. Durni kapłani Bad Bidmone mogli knuć swoje drobne powstanie, lecz ani się domyślali, dokąd sięga moc pana Pomortu. Na razie Mroczek cierpliwie znosił ich pychę, podobnie jak zadufanie żalnickiego księcia. Ale kiedyś Sorgo przestanie chronić Koźlarza. Wówczas Zird Zekrun upomni się o niego.

Mroczek, który niegdyś był kupcem bławatnym w Spichrzy, poruszył się niecierpliwie w swoim skalnym legowisku. Nienawidził żalnickiego księcia. Nienawidził wszystkich, którzy dotykali Iskry. Należała przecież do niego. Tylko do niego.

Zeszłej wiosny, kiedy jeszcze wędrowała w obręczy dri deonema, kapłani próbowali ją zabić. Głupcy! – Mroczek żachnął się na wspomnienie krwawego spichrzańskiego karnawału. I tak nie zdołali jej utrzymać. Zapłonęła im w dłoniach jak pochodnia, spopielając najpiękniejsze z miast Krain Wewnętrznego Morza. Gorzej jednak, że odważyli się sięgnąć po własność boga. Nie sądził, aby kiedykolwiek w przyszłości uczynili coś podobnego.

Zird Zekrun pożądał Iskry. Kimkolwiek była, znała tajemnicę ścieżek pomiędzy gwiazdami i bóg zamierzał zdobyć tę wiedzę bez względu na koszty. A kiedy z nią skończy, oddają Mroczkowi.

Znikła mu z oczu i znów nie mógł jej sięgnąć. Tym razem jednak nie rozpaczał. Stawiała właśnie pierwsze kroki na ścieżce, która doprowadzi ją na brzeg Pomortu. Mroczek był cierpliwy. Mógł poczekać.

Był jednak pewien, że zanim lato dobiegnie kresu, Iskra przyjdzie do niego. A tutaj, w trzewiach Hałuńskiej Góry, Mroczek nie cofnie się przed jej dotykiem.

* * *

Kiedy zbójca chciał skręcić ku rebelianckiemu obozowisku, wiedźma pchnęła go ku ścieżce na szczycie nadmorskiej skarpy, tak porośniętej szorstką turzycą, że prawie niewidocznej. Nikt nie poszedł za nimi. Tylko nietoperze kołowały pomiędzy ciemnymi sosnami, póki jadziołek nie poderwał się z ramienia Szarki z przeciągłym wizgiem. Przy sośnie o poskręcanych korzeniach wiedźma zatrzymała się i przysiadła na przemieszanym z igliwiem piasku. Szarka oparła się o pień. Tuż nad jej głową ze świeżego nacięcia spływały zastygłe krople żywicy.

– Jak w baśni, Twardokęsek – odezwała się wreszcie, bez wysiłku, niemal niedbale odgadując jego myśli. – Tak właśnie było na Wyspach Zwajeckich. Jakbym była zaklętą księżniczką, która po stu latach cudem obudziła się ze snu. Płynęłam w szkwale, trzymałam w dłoniach serca zatopionych dzwonów i tańczyłam z sorelkami na podwodnych łąkach anemonów. Fale przyjmowały mnie jak swoją. Każdy z morskich węży, które w księżycowe noce wynurzają się ze śpiewem z głębin, i każdy z przybrzeżnych prądów, co ciskają łodzie na podwodne skały, znał moje imię, zanim jeszcze postawiłam stopę na pokładzie smoczej łodzi. Nigdy nie wierzyłam, że to możliwe.

Nie przywitała się. Nie spytała, jak mu przeszła zima ani dlaczego nie uciekł z Lipnickiego Półwyspu, gdzie go poniosą oczy. Jak gdyby w ogóle nie było tych wszystkich mroźnych miesięcy, gdy tłukł się na wozie po gościńcu i knuł z Kościejem nad sposobami wykradzenia skarbca rdestnickich kapłanów.

– Krew sorelek – wiedźma obracała w palcach drobną muszelkę – potrafi się upomnieć o swoje dzieci. Dlaczego miałoby być inaczej?

– Jesteście…? – zaczął zbójca ale Szarka przerwała mu niecierpliwie:

– Jeśli poszperać wystarczająco głęboko, każde z nas jest z nimi spokrewnione tak czy inaczej. Nazbyt wiele wieśniaczek usnęło w letnie popołudnie przy leśnych studniach, by śnić sen o dzikim człowieku, który nawiedził je pod postacią niedźwiedzia, i nazbyt wielu parobków ścigało dziwożony w wilgotnym tataraku.

47
{"b":"89257","o":1}