Литмир - Электронная Библиотека

Twardokęsek cofnął się, przerażony. Cokolwiek zdarzyło się na Wyspach Zwajeckich, jej dar spotężniał tak dalece, że zdawała się czytać mu w myślach.

– Czemuż nie? – ciągnęła Szarka. – Skoro od tylu lat hołubimy w kominach ogniowe koboldy i podbieramy pszczoły leśnemu ludkowi? Czemuż i one nie miałyby nam czegoś podebrać? Napatrzyłam się na to na Wyspach Zwajeckich – na dzieci z rozbitych statków, które przywabiły płaczem morszczynkę pod postacią morskiej krowy, aby wykarmiła je własnym mlekiem. Na wodnice splatające rybackie sieci po wioskach i podrzucające odmieńce na progi śmiertelnych ojców.

– Wżdy gadałem, że Zwajce ludzie dzikie, nieuczone – zauważył cierpko zbójca.

Nie sądził, aby dobiegły ją jego słowa. Z głową przechyloną na ramię nasłuchiwała szumu morza.

– Nawet bogowie nie potrafią dopilnować magicznego drobiazgu, co huka w studniach i chichocze w malinowych chruśniakach pomiędzy polami – wtrąciła wiedźma. – Tyle że zwajecki ludek mniej się kryje z ową poufałością. Co drugi woj ma za kmotrę kogoś spomiędzy przedksiężycowych. Jeśli w złej przygodzie w falę wpadnie, wnet go kuma – wodnicha na własnych plecach przez kipiel przeniesie i na bezpieczny brzeg wytaszczy.

– Jeno że po Górach Żmijowych trudno szczuraków w pokrewieństwo prosić – sarknął Twardokęsek.

– I tak dawniej bywało. – Wiedźma wzruszyła ramionami. – Nim się jeszcze Cion Cerenowe sługi na dobre rozkrzewiły po dolinach i jęły posyłać krucjaty w Góry Sowie. Przecie nie znikąd ci się biorą te sny wieszcze, co od nich po nocach skwierczysz a zębami zgrzytasz jako potępieniec…

Zbójca aż na gębie posiniał ze złości na zniewagę. Niby całą zimę cniło mu się za wiedźmą, a ledwie wróciła, miał ją ochotę zadusić.

– Tedy i wam nie trza cudować, żeście z sorelkami w komitywie – wypalił kąśliwie do Szarki, bo z wiedźmą nie było sensu się swarzyć. – Widno był tam który pradziadek nadto skłonny do obłapki z morskimi pannami.

– Mnie, zbójco – Szarka rzuciła mu kose spojrzenie – od maleńkości wodna panna chowała i znałam ich pieśni, nim mnie jeszcze dobrze ludzkiej mowy nauczono. A potem Jill Thuer wyłożyła mi dobitnie parantele moich dziadów. Także tych, którzy brali do łożnicy przedksiężycowe. I zadbała, żebym wiedziała dokładnie, jaką krwawą przemianą Zird Zekrun wplata istotę sorelek w ciało Wężymorda. Czy chcesz o tym posłuchać, zbójco? – Ściągnęła brwi. – Chcesz posłuchać, jak dwoma mieczami przybiłam moją niańkę do gobelinu, na którym królewskie charty ścigały jelenia o porożu z czystego srebra?

Zbójca poczuł mdłą falę obrzydzenia w gardle. Śnił o niej przez te zimowe miesiące noc po nocy, a przecie zdążył zapomnieć o trawiącym ją obłąkaniu.

– Jak nacięłam własne nadgarstki i nasza krew zaczęła się mieszać? – mówiła Szarka. – Dwubarwna krew, żeby dwoje spleść w jedno i połączyć? Z każdą uronioną kroplą pochłaniałam ją coraz bardziej, aż na koniec miałam dość mocy, by uderzyć w samym sercu ich krainy. A potem zabijałam je kolejno, jedną po drugiej, aby na koniec sięgnąć jeszcze głębiej i aby krew splamiła korzenie traw i podziemne źródła.

– Jak wtedy, gdy Wężymord splugawił jasne źródło Ilv – rzekł ochryple.

– Nie – potrząsnęła głową. – Ja jestem z ich krwi i nie mogłam zatkać uszu woskiem, a wody ze źródeł unlinned nie niweczą czarów, co zmieniają śmiertelników w kamień. Chcesz poznać moją historię, zbójco? Naprawdę chcesz?

– Tak – odparł.

Własny głos wydał mu się obcy.

Szarka zaśmiała się. Patrzyła w morze.

– Tam, skąd przychodzę, zbójco, sorelki nie zsyłają rybackim łodziom przyjaznych wiatrów i w czas jesiennych pozdrowień nie znoszą kniaziom sznurów pereł w podarunku. – Podciągnęła wyżej nogi i oparła brodę na kolanach. – Każdego roku ich kraina roiła się szarańczą, wężami i błotną gorączką, co pustoszy całe miasta, a one chodziły nierozpoznane pomiędzy ludzkimi siedzibami i odmieniały w krew wodę w studniach. Widziałam błękitne trawy, jak z każdą wiosną rozkwitają trującym kwieciem, co niesie ludziom szaleństwo, i dziwne deszcze, po których pola stawały się jałowe, a kobiety schły i marniały bezdzietnie. Widziałam wieśniaków o źrenicach białych niczym mleko, ponieważ ośmielili się spojrzeć na unlinned w jej prawdziwej postaci, kiedy o świcie zawołała do nich z głębi leśnego strumienia. Więc nie mów mi o jasnym źródle Ilv, zbójco, bo nie masz pojęcia, czym była kraina, którą zniszczyłam.

– Była żywa – przerwała wiedźma.

Żadna z nich nie mówiła do zbójcy. Miał wrażenie, że tylko powtarzają słowa, bo toczyły tę rozmowę przez całą zimę, ale niczego nie zdołały rozstrzygnąć.

– Ja też byłam żywa! I słyszałam ich krzyki, kiedy ogień sięgnął traw i spopielił unlinned jak wyschnięte siano. Byłam też żywa, gdy płomienie szły ku mnie poprzez komnaty zamku. Rozumiesz to?

– Tak. – Wiedźma przechyliła głowę na ramię. Jej źrenice były wielkie, rozdęte magią.

– Nie rozumiesz. – Szarka potrząsnęła głową. – Nawet ty. Jeśli naprawdę chcesz znać różnicę pomiędzy mną i Wężymordem, spytaj Koźlarza, jakim głosem wołała tamtej nocy w rdestnickiej świątyni umierająca Bad Bidmone. Ale wówczas też nie zdołasz zrozumieć, wiedźmo, bo w twojej krwi nie szumi ta sama błękitna magia, co ożywiała trawy w ich przeklętej krainie, daleko stąd. Nie mam żadnej ochrony przed skowytem konających parthenoti. Nic prócz jadziołka, który w rozpadającej się wieży Nur Nemruta zdołał wydobyć mnie na powierzchnię.

Zbójca w milczeniu gryzł sosnową gałązkę. Niepotrzebnie czekał na nią przez całą zimę i na złamanie karku pędził przez puszczę. Równie dobrze mogło go tu nie być.

– I który co noc przywołuje z twojej pamięci głosy konających. – Jasnowłosa niewiastka zmarszczyła brwi. – Krew i łopot płomieni. I śmierć. Odpędzisz go albo pociągnie cię ze sobą w zagładę.

– On jest moją pamięcią. – Szarka ze znużeniem przymknęła oczy. – I zanadto go potrzebuję. Przez całą zimę łudziłam się, że dość będzie, gdy usiądę pomiędzy nimi pod poprzecznym bierzmem rzeźbionym w żmijowe sploty…

– Ale byłaś tam – wtrącił cicho zbójca. – Pomiędzy swoimi. Jak przystoi zwajeckiej kniahince.

Z nagła gorycz napłynęła mu do gęby. Całą zimę śnił o niej, wyobrażał sobie ten dzień, jak przypłynie do Urocznej Przystani, a potem znów powędruje samotrzeć z wiedźmą poprzez Krainy Wewnętrznego Morza. Jak dawniej. Jak zeszłej wiosny.

Był durniem.

– Tak. – Szarka uśmiechnęła się do siebie. – Siedziałam pomiędzy panami, z roztruchanem pełnym syconego miodu, i słuchałam, jak sędziowie wyliczają przodków Selli aż do wichrowej sevri z kohorty Org Ondrelssena. Pływałam w łodzi z pojedynczym żaglem pomiędzy rafami morskich węży i polowałam z harpunem na biełuchę większą od skalmierskich wołów. Jednak krew została przelana, a ja nigdy nie będę śpiewać z sorelkami w Cieśninach Wieprzy o błękitnych łąkach, które nie istnieją w żadnym ze światów. – Zaśmiała się urwanym śmiechem.

Zbójca otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale wiedźma uczyniła szybki gest, nakazując mu milczenie.

– Opasali mi czoło diademem z szafirów i turkusów, narzucili na ramiona płaszcz z sobolowego futra. Tylko ja wciąż byłam ta sama, jak wówczas, kiedy przypłynęłam na Tragankę w kubraku zdartym z konającego norhemna. Zupełnie ta sama. Dzień za dniem kradłam tej obcej dziewczynie jej los – ojcową radość, sławę u współplemieńców, pieśni o krwi Iskry. Nawet jej imię!

– On w to wierzy – odezwała się wiedźma. – Dla Suchywilka zawsze będziesz Llostris.

– Tym gorzej – odparła sucho i znienacka zwróciła zielone oczy ku zbójcy. – Czy wiesz, jak to jest, Twardokęsek?

Bez słowa potrząsnął głową.

– Dość było wyciągnąć rękę, bo marzenia same naginały się ku palcom. Gorące i słodkie jak maliny rwane z krzaków wokół górskiego źródła. Mogłam mieć wszystko, co tylko przyszło mi do głowy, kiedy zagrałam z Delajati kośćmi o własny los. Życzenia się spełniały. Jak w baśni. Jak gdybym naprawdę mogła odwrócić się, otrząsnąć pył z chodaków, wyczesać z włosów popiół… Jakbym nigdy nie patrzała w zwierciadle na mojego ojca zakłutego u bram donżonu dzidami niczym odyniec i nie widziała głowy Dumenerga nabitej na palisadę w noc moich zaślubin. Jakby nigdy nie było Świętej Llostris od Pożogi…

– O czym wy gadacie? – przerwał z trwogą zbójca.

– O tym, żeś się, Twardokęsek, dobrze sprawił! – Uśmiechnęła się kątem ust. – Powinnam była zgadnąć, że starczy, abym postawiła stopę na tej przeklętej ziemi, a wszystko zacznie się na nowo. Przez ciebie.

W pierwszej chwili zabrakło mu języka w gębie. Nie mógł uwierzyć, że po tym wszystkim, czego dla niej dopiął i dokonał, śmie mu czynić wyrzuty.

– Ja? – ryknął wreszcie wściekle. – Jam dla was przez całą zimę tyłek po wertepach tłukł, karku nadstawiałem w służbie tego zapowietrzonego książątka, mało mię Pomorcy nie zasiekli, a wy się jeszcze krzywicie?

– Nie krzywię się. – Szarka potarła skronie. – To nie twoja wina. Znałam przecież wzory i powinnam była wiedzieć, że nie wystarczy odwrócić się i odejść, bo Delajati wyczaruje mi Zakon Gwiazdy, choćby z błota i kurzego łajna. Nie sądziłam jednak, że wykorzysta właśnie ciebie.

– To jeno kawałki blaszki. – Zbójca wzruszył ramionami. – Sam ludziom gadam bez przerwy, żeby je porzucili.

– Ale nie słuchają?

– Ano, nie słuchają – przyznał niechętnie. – Sami widzicie. – Splunął z niesmakiem w piasek. – Głupia jest ludzka natura i na strach niebaczna.

– I jak wosk w rękach bogów – dodała miękko Szarka. – Cóż, rzeczy dzieją się tak czy inaczej, a ty mnie nazwałeś za sprawą tego znaku. Tyle że pamiętam, jak mi te gwiazdki ostatnio w oczy świeciły – na ścierwie, na piszczelach kościotrupów. Moim własnym imieniem. Sharkah, zabójczyni bogów. Nic nie rzekł. Na to nie było odpowiedzi.

– Może nie powinnam była cię, Twardokęsek, wlec poprzez Krainy Wewnętrznego Morza, żebyś na końcu stał się narzędziem w ręku bogini. Może trzeba cię było zostawić w tragańskiej ciemnicy.

48
{"b":"89257","o":1}