Spojrzała na niego uważnie, aż zbójcę ciarki przeszły po grzbiecie. Zląkł się nagle, aby się tymi zielonymi ślepiami nie dowierciła prawdziwych powodów, dla których został na Półwyspie Lipnickim. Nie sądził, aby uradował ją pomysł zagrabienia kapłańskiego skarbczyka.
– Na ćwiartowanie – burknął ponuro. – Aleście wymyślili. Spać lepiej chodźmy zamiast po próżnicy pleść, boście pewnikiem Wielkim Bełtem płynęli i rozum się wam pomącił. Jakbyście go wcześniej nazbyt wiele mieli – dodał grubiańsko. – A wedle wozaków, to czy ja się prosił? Nie, samiście mnie Koźlarzowi na posługi wyswatali. Po co więc ninie lament czynicie? Nie w smak wam, żem się z mizerii wydźwignął? Że mam w narodzie sławę a poważanie? Żem z łupiestwa wyrósł na…
– Zbójeckiego hetmana? – dopowiedziała, nie spoglądając nawet ku niemu, nie widząc, jak jego palce zacisnęły się kurczowo na pniu sosny. – Zanadtoś się z legendami spoufalił i z baśnią nazbyt pobratał, zbójco. A w tej baśni – popatrzała mu w twarz zieloniuśkimi oczami, aż mu się we łbie zakręciło – ogień to nie kawał pergaminowego wiechcia złotą farbką ukraszonego i krew nie z morwowego soku. W tej baśni ogień spopiela aż do kości, a krew wsiąka w błoto bez śladu. Z ludzi, którzy poprzednio przywdziali znak gwiazdy… Znak Sharkah, zabójczyni bogów, której imię przywołałeś wtedy na Tragance głupio i nierozważnie… Nawet jeden na tuzin nie wrócił się bezpiecznie do domu, żeby prawić wnuczętom o tym, jakeśmy pospołu stanęli przeciwko całej Kurzawie Birghidyo. Nawet jeden na tuzin. A ten, który ich prowadził…
– Obrócił się na koniec przeciwko tobie – odezwała się wiedźma. – Rozpłatałaś go prawie na pół. Jak świńską tuszę.
Zbójca poczuł zimno spływające mu wzdłuż grzbietu. Drobne włoski na karku podniosły mu się i zjeżyły. Obie były szalone, wiedźma i Szarka po równo. Podstępne obłąkanie trawiło je niczym czerw.
– Mogłam go zabić. – Szarka przygryzła wargę. – Wiedzieliśmy o tym oboje. Ja zaś wiedziałam również, że muszę go ranić wystarczająco dotkliwie, aby nie mógł mi przeszkodzić. Chodził potem o drewnianym szczudle, a zamiast prawego ramienia co rano przypinał żelazny hak. Pomyśl o tym, zbójco, kiedy znów cię nazwą zbójeckim hetmanem. – Obróciła się ku Twardokęskowi. – Pomyśl o wszystkich, którzy poszli za znakiem gwiazdy. Za Sharkah, zębatym sierpem, którym Annyonne ucięła głowy Stworzycielom.
Pomyślał. Wbrew sobie, bo przecie bajda to była, nic więcej. Jarmarczna gadka, co nią jałmużnicy mamią głupie baby po przysiółkach. Ale pomyślał – o tym, jak zabiła dri deonema pośrodku zapylonego świątynnego dziedzińca i jak uciekali z ogarniętej krwawym karnawałem Spichrzy. A także o Nieradzicu, którego wyniósł z płonącej gospody. I nagle zrozumiał, że nie chce, aby ten dzieciak podążył za ogniem wplecionym we włosy Iskry. Nie on.
– Jest taka legenda na Wyspach Zwajeckich – dodała łagodniejszym głosem. – O wojownikach, którzy pożeglowali z północnym wichrem i zagubili się na północnym morzu, ponieważ dosięgła ich pieśń sorelek, co w głębi oceanu opłakują śmierć sióstr pod nożem Zird Zekruna od Skały. Gdy ktoś usłyszy śpiew wodnych panien, śpiew z legendy, nigdy nie będzie już taki sam jak wcześniej. Ale są rzeczy silniejsze niż pieśń sorelek, zbójco, potężniejsze niż żmijowe harfy i wiedźmie uroki. Przykro mi – urwała.
Jej oczy błądziły niespokojnie w ciemności poza krawędzią skarpy.
Zbójca aż do bólu zacisnął pięści, bo znienacka ogarnęła go przemożna gorycz na własną głupotę. Przecież był szczęśliwy, kiedy prowadzał furgony z Książęcych Wiergów i biesiadował ze szlachtą w wilczojarskich dworcach. Miał szacunek ludzki, dobry miecz przy boku, wiernych towarzyszy i plan, co go miał uczynić bogatym ponad wszelkie wyobrażenie. Mimo to wyczekiwał wiosny, jak gdyby z powrotem Iskry wszystko miało się odmienić na lepsze. Tymczasem Szarka nie niosła nic prócz ognia i zapowiedzi nowej wojny.
Rudowłosa kobieta wciąż obejmowała ramionami kolana, jakby ogarnął ją chłód, choć noc była ciepła, niemal letnia. Zbójca nie był pewien, czy wie, że dopłynęła do Urocznej Przystani. Oczy miała przymknięte. Mówiła cicho, do siebie:
– Pamiętam, że padał deszcz, kiedy zbrojni podeszli pod zamek. Ciepły letni deszcz, co połyskiwał na zbrojach strażników i kamieniach murów. Nie zdążyliśmy nawet zamknąć bramy. Stałam pośrodku dziedzińca. Grudki błota pryskały spod końskich kopyt, kiedy wypadli spod łuku bramy, ze dwa tuziny jeźdźców w ciemnej barwie, pod chorągwią panów cytadeli. Jeden rzucił mi coś pod nogi. Krwawy kłąb szmat plasnął w błoto, tuż przy moich ciżmach z safianowej skóry. Pamiętam jak dziś. Ciemne plamy dżdżu na safianie, odległy krzyk Mokerny. Moje niezdarne palce, kiedy pochyliłam się i powoli odwinęłam szmaty, sztywne od zakrzepłej krwi. Dziewki czeladne wrzeszczały, jeźdźcy krążyli wokół mnie tak blisko, że namokła ziemia pryskała spod kopyt koni na moją suknię z błękitnej katajki, nazbyt strojną do podwórzowych zabaw. Jednak stałam pośrodku dziedzińca w jedwabnej sukni, z okrwawioną głową Dumenerga przyciśniętą do piersi, kiedy tamci dorzynali w stołpie resztki naszych wojowników. Nie mogłam się poruszyć, jakby wraz z jego śmiercią i ze mnie uszło wszelkie życie. Wykłuto mu włócznią oczy, jak zwykliśmy czynić z bluźniercami, aby nigdy nie odnaleźli drogi do Issilgorol, i ledwie rozpoznałam jego twarz. Dopiero kiedy ktoś chwycił mnie za włosy i podciągnął na siodło, zaczęłam krzyczeć i dostałam w twarz. Okutą rękawicą.
Twardokęsek poruszył się gwałtownie. Nie chciał tego słuchać, wszystko jedno, czy mówiła prawdę, czy też były to jedynie majaki, wysnute z jej skażonej krwi. Ale wiedźma pochwyciła go za ramię i odepchnęła z taką siłą, że się zatoczył.
– Daj jej mówić – wyszeptała pobladłymi wargami. – Śpiewała przez całą noc, aby przeprowadzić nas przez morze. Potrzebuje jadziołka, aby bezpiecznie wynurzyć się na powierzchnię snów, on zaś żąda jej wspomnień. Ale oszołomienie minie. Zawsze mija.
Zbójca aż wzdrygnął się z obrzydzenia. To było równie plugawe jak wiedźmi szał.
– Nie pozwolili mi jej zatrzymać. – Szarka nie słuchała ich. – Odebrali mi głowę Dumenerga i zatknęli ją na palisadzie, z twarzą zwróconą na północ. Powietrze wciąż było ciężkie od posoki i żółci, kiedy mnie wlekli przez osmalone korytarze do wielkiej sali. I pamiętam dwie dziewki w poszarpanych koszulach, jak wysypywały podłogę świeżo ściętym tatarakiem i zmywały zacieki krwi ze ścian barwionych ochrą. Pan cytadeli rozdarł na mnie suknię. Nie umiałam nawet płakać, gdy ujął mnie za brodę i przyciągnął moją twarz do światła. Na drewnianym stole leżała mizerykordia o graniastym ostrzu i wiedziałam na pewno, że zdołam po nią sięgnąć. Jednak miałam niespełna piętnaście lat i bardzo chciałam żyć, choćby miało to oznaczać pana cytadeli. Powinni mnie byli wówczas zabić. – Zaśmiała się głucho.
Wiedźma uspokajająco gładziła jej rękę.
– Ale im się zachciało okiełznać przepowiednię, zachciało im się dziedzictwa Iskry i wszystkich innych rzeczy, które śpiewały w mojej krwi. Zabawne. Zaprowadzili mnie do mojej komnaty. Wszędzie leżały trupy i resztki porozbijanych sprzętów. W powietrzu wirował puch z rozdartych pierzyn. Jak śnieg, jak ślubny welon, który nałożyli mi na głowę. Zamkowy kapelan nie chciał poprowadzić ceremonii, więc go zabili, pośrodku wielkiej sali, pod wnęką ołtarza bogini, i kazali wołać kapłańskiego pomocnika. Syn pana cytadeli wziął mnie za rękę. Nad krawędzią zbroi miał okrągłą twarz o młodzieńczym miękkim zaroście i widziałam, że boi się tak samo jak ja. Wepchnęli nas do łożnicy, cała gromada żołdactwa pijanego od krwi i miodów z piwnicy Dumenerga. A komnata była pełna błękitnego kwiecia o woni odurzającej niby wino. Jak na urągowisko. Chcieli, abym usłużyła małżonkowi, lecz nie potrafiłam, sprzączki od zbroi wymykały się palcom. W końcu przywołali dziewkę, płowowłosą posługaczkę, która była równie niezgrabna jak ja, więc jeden z wojowników odciągnął ją w kąt i wziął na stercie szat wywleczonych z kufra…
– Przestań – poprosił zbójca.
– Dlaczego? – Szarka zaśmiała się cicho. – Niepięknie jest posłuchać, co się dzieje po tym, jak królewicz zdobędzie zamek z królewną ukrytą? Jak złe zostanie pokarane wedle zasług? Bo ja przecież byłam zła, przeklęta w powiciu i naznaczona imieniem Annyonne. Więc panowie z cytadeli postanowili zadbać, żeby się tamta przepowiednia nie wypełniła. Starannie – zająknęła się. – Przywiązali mnie rzemieniami do ramy, pochodnią przyświecili i dali miodu tamtemu młodzikowi, żeby się dobrze sprawił. Taki jest w wielkim świecie obyczaj, że jak się już królestwo w perzynę obróci i króla starego zaszlachtuje, trzeba jeszcze córkę jego zniewolić. Trochę to trwało, bo chłopak był przerażony i nieporadny w gwałcie. Ale panowie doradzali mu ze szczerego serca i dodawali zapału. Póki nie dokończył dzieła.
Gdzieś wysoko nad Uroczną Przystanią wrzasnął jadziołek. Radośnie, z triumfem. Iskra szarpnęła się jak smagnięta batem.
– Jak nas wreszcie samych w alkowie zostawili, tośmy oboje płakali, ja i ten dzieciak, co go naznaczyli na królewskiego małżonka. Rozwiązał mnie. A kwiecie Jill Thuer, drobne błękitne kwiatki o zapachu, co rozum mąci i odbiera, otwierało się z wolna w komnatach donżonu. Otwierało się jeden po drugim, aż wreszcie któryś ze zbrojnych poderwał się znad stołu zastawionego jadłem i porwał ze ściany topór.
– Weselny podarunek – szepnęła wiedźma.
– Och, Jill Thuer bardzo dobrze znała swoje rzemiosło. – Szarka potrząsnęła głową. – Umiała zajrzeć w przyszłość i chciała, abym do niej wróciła, więc mi pomogła. Kiedy wreszcie zeszłam po kamiennych schodach do wielkiej sali, wszyscy wojownicy wymordowali się jak szczury potrute przyprawnym ziarnem. A ja miałam przed oczami oczy tamtego chłopca, mojego małżonka, niebieściutkie jak kwiaty Jill Thuer i zamglone od czaru, gdy sięgnęłam po sztylet ukryty pod siennikiem. Taką mnie na koniec Ider odnalazł, skuloną na schodach, w strzępach koszuliny poplamionej krwią – moją i tego dzieciaka. Chciał mnie wieźć na południe do wieży Jill Thuer. Ale wówczas wiedziałam już, że ciotka przymusi mnie, abym jej służyła. Postawi mnie przed Zwierciadłem Nekromantki i każe w nie patrzeć, póki proroctwo nie pożre mnie ze szczętem. Na swój sposób była równie okrutna jak panowie cytadeli i nie chciała mi pozostawić wyboru. Ale się jej wymknęłam. Drugi raz i na dobre.