Литмир - Электронная Библиотека

– A co w Sinoborzu? – rzucił niespokojnie zbójca który ostatnimi czasy nabył rozeznania w żalnickiej polityce, ale ani dudu nie wiedział, co się też dzieje po drugiej stronie Wewnętrznego Morza.

– Nic – odparł Zwajca. – Dzwony pogrobne staremu oddzwoniły, bojarów kilku Wark na pale nanizał, reszta się po dworcach rozjechała. I tyle. Ani buntów żadnych, ani nawet szemrania głośniejszego nie słychać. Cisza, jak makiem zasiał. Coś wedle mojego rozeznania zanadto głucha ta cisza.

Twardokęsek popatrzył na żalnickiego księcia, czekając, aż zaprzeczy i wyśmieje strachy Zwajcy, ale Koźlarz tylko nalał sobie wina ze dzbana.

– Kłapiecie jak baba stara – powiedział niechętnie zbójca. – Nie muszą się cięgiem za łby brać, jak, nie przymierzając, Zwajcy.

– Ano nie muszą. – Czarnywilk wzruszył ramionami. – Ale powiadali mi ludzie z Sinoborza wracający, że strach tam wielki na ludzi padł. Zniknął topór Mel Mianeta, przed wiekiem zawieszony na ścianie przybytku na pamiątkę jego przysięgi. Pachołkowie widzieli pono roztrzaskane na skałach pod świątynią ciało najwyższej kapłanki, Krobakowej córki. Kniaź od wielu miesięcy świątynię w oblężeniu trzyma.

– Może to być? – Twardokęsek nie zdzierżył i znów zwrócił się do Koźlarza. – Poważyłby się wasz krewniak mocować z zakonem bogini?

Koźlarz myślał chwilę.

– Tak – odparł wreszcie. – Lelka zabiła mu ojca. Zhańbiony byłby jak pies, gdyby wróżdy świętej zaniechał.

– Przecież ona nie żyje! – wybuchnął zbójca.

– Tym gorzej. – Książę uśmiechnął się zimno. – Skoro nie może jej zabić, innej zemsty poszuka. Nad całym zakonem Kei Kaella.

– I chcecie mu w tym pomóc?

– Czemuż nie? – Tym razem odpowiedź padła natychmiast. – Jeśli pośle swe okręty przeciwko Pomortowi.

– Jeno że nie jestem pewien, czy wam się to przymierze uda – rzekł z powątpiewaniem Czarnywilk. – Kapłanki Kei Kaella chytre są. Z dawna przędą nici, z wiedźmami się zmawiają. Nie wiedzieć, co uknuły.

– Tedy się trzeba dowiedzieć – uciął twardo Koźlarz.

– Ale hazard straszny – mruknął pod nosem zbójca.

– Jako to wszystko, na co się razem poważyliśmy. – Żalnicki książę wydawał się nieomal rozbawiony.

– Po co się wam samemu na Przychytrze pchać? – zapytał Twardokęsek. – Lepiej kogoś poślijcie.

– Nie. – Koźlarz pokręcił głową. – Nie gardzi się sinoborskim kniaziem, kiedy w gościnę prosi i pomoc obiecuje. Nadto jam się z nim w Czerwienieckich Grodach pospołu chował i jedna krew w nas płynie. Nie mogę odmówić.

– Rad bym jeno wiedział, co kapłanki uknuły i jaka stąd bieda wyniknie? – powiedział z cicha Czarnywilk. – Bo bieda będzie niezawodnie, skoro się baby do kniaziowania biorą. Jako zwykle.

– A może tu was gniecie! – zarechotał zbójca kontent z obrotu rozmowy, bo myśl o wyjeździe Koźlarza napełniła go dziwnym niepokojem. – Może wam zwyczajnie baba jaka nadojadła do żywego? Na ten przykład zwajecka kniahinka, co po ojcu majątek weźmie? Coś mi się widzi, że synowie wasi ziemię gryźć będą, nie Suchywilkowe dukaty – dorzucił, chcąc się może odciąć za wcześniejsze drwiny.

– Niechże jej wszyscy bogowie darzą bogactwem a szczęściem – odpowiedział powoli Czarnywilk. – Ze szczerego serca życzę. Ale nie widzi mi się, mości zbójco. Nie widzi mi się, żeby ona miała nad Wyspami Zwajeckimi przewodzić.

– Rzeknijcie jeszcze, krewniaku, jako wasz synaczek najstarszy do niej w zaloty chadzał, cholewki smalił! – ryknął Suchywilk. Zwajecki kniaź, który gdy chciał, miał słuch ostry jako nietopyrz, ocknął się nagle z pijackiej drzemki i poprzez cały stół wychylił ku Czarnywilkowi. – Ale na jajcach mu siedzieć, nie podobnej grzędy sięgać! Dziewka mu jeno grzbiet wypłazowała na pośmiewisko!

– Zrazu ja szczeniakowi gadał, że nie dla niego dziewka. – Czarnywilk skrzywił się z niechęcią. – Ale nie, naparł się, durny.

– A bo on jeden? – Zwajecki kniaź z dumą pogładził się po brodzie, starannie splecionej w dwa grube warkocze. – Złazili się bez pamięci jesień całą. Płozy nawet do łodzi przyprawiali, jak mrozy morze skuły.

– Ot, nasłuchali my się przez lata o krwie Iskry, o Selli jasnej pomorckim ostrzem zamordowanej i dziecku, co je uwieziono w dalekie kraje, pomiędzy obcych – rzekł lekko Czarnywilk, ale jego oczy pozostały poważne. – Nie dziw, że zachciało się młodym legendy w garść pochwycić, kiedy im w ślepia warkoczem złotym błysnęła.

– Jeno że garści zbyt słabe, aby moją córuchnę utrzymać! – Kniaź zaśmiał się, po czym pochwycił dzban z winem i nalał sobie resztki. – Hej, niech no ktoś trunku doniesie! – krzyknął do pacholików, którzy uwijali się przy beczkach.

– Ale ja wam jeszcze, kniaziu, więcej rzeknę. – Czarnywilk wsparł się na łokciach. – Dobrze się stało, że wasza dziewka mi syna mieczyskiem po gnatach otłukła. Bo nie jest rzecz słuszna, żeby mąż niewiasty własnej poskromić nie potrafił. Rozchwiałoby się podobne stadło i spruło niezawodnie. Pomnicie, kniaziu, jak się skończyło, kiedy raz panowie Iskrę do zamążpójścia przymusili?

Przy niższym stole trzech brodatych Zwajców pokiwało posępnie głowami. Suchywilk bez słowa wychylił roztruchan.

– Ano, nie da się ognia czapką nakryć i zdusić – Zwajca przeczesał palcami siwą czuprynę, wciąż przetkaną resztkami czarnych włosów. – Odwinęła im się dziewka w ręku jako płomień. Wciąż ludziska na wyspach śpiewają, choć wiek jeden i drugi przeszedł, jak weselnej nocy męża w tobół związała i pod powałą powiesiła. I wszyscy pomną, jakie z tego potem biedy nastały.

– Toć wedle kolei gadajcie – napomniał go zbójca. – W naszych stronach ledwo kto o Iskrach słyszał.

– A co tu dużo gadać? – Skrzywił się. – Miała dziewka wolę za obcego iść. Za jednego z północnych kniaziów, co siedział na własnym dworze po drugiej stronie morza, bo to jeszcze były czasy przed nastaniem Sinoborza. Ale była zła krew między Zwajcami i dziedziną Kei Kaella, nie chcieli ich tedy rodowcy swatać. Młodzi nie usłuchali, jako zwykle bywa.

Łamiąc kawałek kołacza, zbójca przez przypadek spojrzał kątem oka na Koźlarza. Książę odstawił kielich i z dziwnym napięciem słuchał, jakby urzekła go opowieść Czarnywilka.

– Jego ojciec precz wygnał pomiędzy wywołańców, co na wyspach siedzieli pośrodku Wewnętrznego Morza, co się potem miały w Pomort obrócić. Dziewkę zaś krewniacy w ogniu cudownym zamknęli, od Kii Krindara wyproszonym, aby o tej miłości szalonej zapomniała. Na darmo przecie. Nie wiedzieć jakim sposobem odnalazł ją kochanek, bezpiecznie przeszedł poprzez krąg płomieni i dziewkę obudził. Ale kiedy uciekali, poszedł pościg pomiędzy cieśninami. Chłopaka zaraz ubili, z łuku go ustrzeliwszy, dziewkę zasię na powrót powiedli w zwajecką dziedzinę. Nasięrzem ją nakarmili, napitkiem przyprawionym, żeby zapomniała dawnego miłowania. Nie baczyli jednak, że krew Iskry ponad wszelkie zioła mocniejsza. Bo nie zapomniała dziewka.

– Iskra jednego kocha, nie wielu – powiedział ktoś cicho. – I nie jest zmienną.

Twardokęsek obejrzał się. Tuż za nim stał Szydło w swoich żółtych rajtuzach i błazeńskiej czapce. Tym razem nie drwił wcale. Z napięciem słuchał opowieści Czarnywilka. A kiedy zbójca popatrzył dalej, spostrzegł, że i przy niższym stole milkną powoli śmiechy i pogawędki.

– Trzy razy męża własnego biła, kiedy do łożnicy przychodził, i trzy razy pod powałą wieszała, wokół własnego miecza związanego jak wieprzek. Ale na koniec przemógł ją, siłą czy sposobem, nie wiadomo. Była nadzieja, że się wszystko powoluśku utrzęsie. Nie utrzęsło się, choć z pozoru spokojnie żyli. Ale pani w łożnicy małżonkowi w uszy słowa dziwne kładła, dumne słowa a bałamutne. Mówiła, że skoro Iskrę z krwi nieśmiertelnej zrodzoną pojął, tedy on ze wszystkich w narodzie najpierwszy i winni mu się Zwajcy niby kniaziowi kłaniać.

– A chłop durny słuchał? – zaciekawił się złośliwie zbójca. – Ot, nieszczęście, jak białogłowa mężowi łeb zamąci.

– Ano słuchał – potaknął posępnie Czarnywilk. – Póty słuchał, póki nie postanowił korony na łeb nadziać. Jeno nie była to rzecz prosta na północy – ani wówczas, ani nigdy później. Pani pospraszała na ucztę starszyznę i współrodowców, krewniaków własnych nie pominąwszy, którzy jej niegdyś północnego kniazia bronili. A pośrodku biesiady znak padł tajemny i rzucili się mężowie do ostrzy, lecz trunek spowalniał ruchy, pomyślunek mieszał. Pani ze sztyletem we krwi umazanym pomiędzy stołami chodziła w sukni altembasowej, złocistej, i własną ręką rannych kłuła, braci rodzonych nie szczędząc.

Cisza pomiędzy żalnicką szlachtą stawała się coraz dotkliwsza. Zbójca spojrzał na zwajeckiego kniazia. Suchywilk odstawił kielich, ale niczym nie przerywał opowieści kuzyna.

– Rychło rozeszła się wieść, jaką ucztę w dworzyszczu Iskry panom nagotowano. Nastała na Wyspach Zwajeckich żałoba wielka. A potem wojownicy gromadą wielką poszli pomordowanych mścić i krwią czarną żałość zmywać. Pan z lęku przed męczarnią – bo też niełatwą mu śmierć wojowie poprzysięgli, na pal go wbić za zdradę obiecawszy – własnym mieczem się przebił. W konaniu mozolnym żonę przeklinał, która mu mord ów i zbrodnię podsunęła. A ona się tylko śmiała i z jego głupoty szydziła. Powiadali potem ludzie, że była szalona od tamtej wietrznej nocy, kiedy obce łodzie doścignęły ją w przesmykach pomiędzy czarnymi skałami – bo Iskry złotem zdobne jednego tylko kochają, nie wielu.

Twardokęsek obejrzał się ze zdziwieniem na trefnisia, który przed chwilą wypowiedział podobne słowa. Szydło wciąż stał tuż za nim. Gestem nakazał zbójcy milczenie.

– I kiedy wreszcie wojownicy podeszli pod dworzec, Iskra rozkazała zrzucić im z bramy krwawe ścierwo męża z oczami wykolonymi przez kruki. Potem odprawiła dziewki i niewolnice, bo w tamtych czasach służki często umierały wraz z panią, ale żadna z nich nie była godna towarzyszyć Iskrze w jej śmierci. Kiedy wszyscy odeszli wreszcie, weszła na stos nagotowany pośrodku dziedzińca i podpaliła suche drewno. I nikt jej więcej nie oglądał…

– Przestańcież mnie dręczyć! – ryknął niespodzianie zwajecki kniaź i łupnął roztruchanem w stół, aż wszystkie kubki podskoczyły.

52
{"b":"89257","o":1}