Литмир - Электронная Библиотека

Nic więcej jednak nie zdążyła powiedzieć, bo Złociszka przypadła do niej w dwóch krokach i wymierzyła siarczysty policzek.

– Jak śmiecie? – krzyknęła, a jej głos łamał się od gniewu. – Byliście wczoraj na schodach świątyni, kiedy rajcowscy siepacze mojego ojca mordowali? Zasłanialiście go własnym ciałem przed rozszalałą ciżbą?

Przekupka cofnęła się mimowolnie przed furią dziewczyny. Złociszka nagle przypomniała sobie jej imię. Rurałka, wdowa, która miała kram warzywny na Małym Rynku. Kościej zwykł mawiać, że mąż przekupki obwiesił się na własnym pasku, wpędzony do grobu plugawym charakterem małżonki.

– Tedy sobie teraz popatrzcie! – Wciąż trzęsąc się z wściekłości, Złociszka zrzuciła ojcową opończę, odsłaniając strzępy sukni i ramiona, pokryte krwawymi szramami. – Przyjrzyjcie się dokładnie! – Odgarnęła włosy, aby pokazać rozszarpane płatki uszu. – A jeśli nie dowierzacie, tedy palec w ranę wsadźcie, aby się o ich prawdziwości przekonać. Co wam się zdaje? Że sama chciałam nad miastem panować? Że najemników wezwałam? A skąd ich niby wziąć miałam? Za co kupić? Czym wyżywić?

Potem głos się jej nagle załamał. Rozpłakała się. Przez całą tę długą, wypełnioną śmiercią noc udawało się jej dusić rozpacz. Teraz łzy popłynęły jak groch, przesłaniając widok. Nie umiała ich zatrzymać.

– Okryjcie się, panienko. – Ktoś narzucił jej płaszcz na ramiona. – I nie płaczcie. Nie wolno płakać.

Lecz litość rozgniewała ją jeszcze bardziej. Otarła twarz rękawem.

– Ojciec mój z dawien dawna rozumiał, że zechcą się rajcy na jego życie zasadzać. Dlatego ludzi w pogotowiu trzymał, by w razie niebezpieczeństwa miasto przed wrogiem obronili. Ale mogą nawet dzisiaj z murów zejść. Jeno nie wiem, kto ich zastąpi, kiedy nas książę Evorinth w oblężeniu zamknie. Bo rychło go wyglądać.

– Jeno kto ich powściągnie, kiedy miasto złupić zechcą? – spytał wysoki mieszczanin w zacnym sukiennym kabacie. – Bo łatwo do tego przyjść może.

– Zwłaszcza jeśli burmistrz zemrze – poparł go inny głos. – Co się wtedy z nami stanie?

Odpowiedź na to pytanie znała od dawna. Ułożyła je sobie, jeszcze zanim Lusztyk z Chąśnikiem wymordowali dla niej pół rady.

– Jest kilku ludzi uczciwych i godnych, co w ratuszu zasiadają. Ojciec ceni ich słowa i rad chętnie słucha. Śmigurst Folusznik, Zadawek Złotnik, cieśla Lędzień – udając namysł, wymieniała najtchórzliwszych spomiędzy rajców. – I stary Rybarz, co niegdyś miastu przewodził – na koniec zachowała stryja Kurdybana, trzęsącego się dziadka, który istotnie był dawnymi czasy burmistrzem. Przez ostatni rok postarzał się tak okrutnie, że nawet własnych dzieci nie umiał rozpoznać. W Wiergach go jednak kochano przez pamięć na dawne czasy, rządził bowiem łagodnie, lecz roztropnie i przyniósł miastu wielki dobrobyt. – Oni mogą przejąć pieczę nad miastem, póki ojciec nie wydobrzeje.

– A jeśli umrze? – nalegał człek w kabacie. – Wybaczcie, panienko, ale słowa tanie. A my nie mamy nic prócz waszych zapewnień.

Wiedziała, że do tego przyjdzie. Umiała to przecież przewidzieć. Jednak coś ścisnęło ją w gardle. Może dlatego, że cała reszta nie zależała już od niej.

– Ojciec wciąż w łożu leży – powiedziała stłumionym głosem – pomiędzy życiem i śmiercią się obracając. Ale nie umarł. Wybierzcie spośród siebie pięciu godnych obywateli, abyście się mogli o tym przekonać. Wy, mości Rurałko, pójdziecie pierwsza. Byle prędko. Bom gotowa się rozmyślić.

Ostatecznie wybrano jeszcze starego cieślę, który dotychczas nie odezwał się ani słowem, woziwodę o ogorzałej twarzy i krzepkich ramionach, przywdzianego w czerń mężczyznę o wyglądzie prawnika i chłopaka w koszuli umazanej dziegciem, który wepchnął się do grupy zacniejszych od siebie chyba wyłącznie dlatego, że stał blisko Złociszki i donośnie wrzeszczał. Przez wąską szparę we wrotach dziewczyna wprowadziła ich do przedsionka, a potem sieni, gdzie zwykle kłębił się wielobarwny tłum pisarczyków, kantorów, kupców, lichwiarzy i plenipotentów. Dzisiaj jednak nie było tam nikogo prócz milczących zwajeckich najemników. Bez słowa Złociszka powiodła mieszczan w górę schodami, w pełni świadoma, że z każdym krokiem w głąb cichego, posępnego domostwa goście tracą na animuszu.

Przed drzwiami ojcowskiej komnaty dała im znak, aby zaczekali. Wewnątrz był tylko Lusztyk, oparty o drewnianą kolumienkę, podtrzymującą baldachim nad łożem. W ręku trzymał sztylet i uśmiechał się niedbale.

– Jesteś pewna, że wiesz, co czynisz? – spytał, unosząc brwi. – On może umrzeć, jeśli teraz będziesz go dręczyć.

– Znasz lepszy sposób? Bo jeżeli nie znasz, nie przeszkadzaj. I wpuść ich, kiedy zawołam.

Skalmierski dusiciel wzruszył ramionami i bezszelestnie wyszedł z komnaty.

– Tatusiu. – Złociszka pochyliła się nad ojcem i lekko dotknęła jego policzka. – Musisz się obudzić. Już czas. Potrzebuję cię. Inaczej mnie zabiją.

Przez chwilę wydawało się jej, że nie usłyszał. Jednak dotąd zawsze odpowiadał na jej prośby, więc czekała cierpliwie. Mimo to podskoczyła z przestrachu, kiedy z mozołem podniósł powieki. Oczy miał mętne i nie była pewna, czy ją widzi. Może i lepiej, pomyślała, nagle uświadamiając sobie, jak by go przeraziła jej zmasakrowana twarz.

Chciała zawołać Lusztyka, nakazać, by sprowadził mieszczan, zanim ojciec na nowo zapadnie w sen. Ale coś dławiło ją w gardle i nie umiała dobyć z siebie głosu.

Poruszył ustami, próbując coś powiedzieć. Pochyliła się nad nim nisko.

– Zło… tko… – wyrzęził niewyraźnie.

Nagle mogła mówić. Jakby ją odczarował, wypowiadając jej imię.

– Jestem tutaj, tatku – odrzekła, podnosząc do ust jego chłodną rękę. – Nic mi się nie stało.

Miała wrażenie, że ją usłyszał. Ale jego spojrzenie nie ożywiło się ani trochę.

– Musisz mi pomóc, tato – ciągnęła, starając się, aby jej głos brzmiał rześko i spokojnie. Uniosła mu głowę, poprawiła poduszki. – Nie uśnij teraz. Będę tuż przy tobie.

Znienacka uderzyło ją, że naprawdę prosi go, aby nie umarł, aby pośród wszystkich innych rzeczy, których nigdy jej nie skąpił, obdarował ją jeszcze kilkoma chwilami swojego życia. Nie miała prawa go o to prosić. Nikt nie miał.

Odwróciła się szybko ku drzwiom. Nie mogła się znowu rozpłakać. Nie teraz.

– Lusztyk! Wprowadź ich.

Nie wypuściła palców ojca z dłoni, kiedy mieszczanie podchodzili coraz bliżej. Nie sądziła, by ojciec ich zauważył. Jego puste spojrzenie przerażało ją bardziej niż wszystko, co tej nocy uczyniono z jej rozkazu i co jeszcze będzie musiała uczynić, aby zachować ich oboje przy życiu. Bo odkąd Cherchel wyrwał ją na schodach przed świątynią z rąk tłuszczy i ocalił, myślała jedynie, że musi przetrwać tę noc i utrzymać miasto w ryzach, póki ojciec nie wydobrzeje. Kościej był silny, silniejszy od wszystkich mężczyzn, których znała, i zawsze o nią dbał. Z jakichś powodów wierzyła niezbicie, że tym razem również nie opuści jej na długo i nie pozostawi bezbronnej. Jednak kiedy podtrzymywała mu głowę, patrząc na strużkę śliny, która powoli ścieka mu z kącika ust, wcale nie była pewna jego ozdrowienia. Nawet jeśli uda mu się przeżyć, może skończyć jak stary Rybarz, który robił pod siebie, a służba musiała karmić go papką i przebierać jak niemowlę.

Rurałka, widać najśmielsza z gości, podeszła tuż do skraju łóżka i jeszcze wyciągnęła naprzód szyję, by spojrzeć w pergaminowobladą twarz burmistrza. Złociszka miała ochotę ją odepchnąć albo znów spoliczkować za bezczelność, ale wciąż podtrzymywała głowę ojca i nie mogła się poruszyć. Kościej leżał nieruchomo, jak nieżywy, a Złociszka niecierpliwiła się coraz bardziej natarczywością mieszczan. Ale Rurałka za nic sobie miała jej gniewne spojrzenia i marszczenie brwi. Gapiła się bezwstydnie, głowę przykrzywiła na ramię i cmokała w milczeniu wargami, jakby szacowała kapustę. Chłopak w koszuli umazanej dziegciem usiłował ją nawet pociągnąć za fartuch do tyłu, lecz ogoniła się od niego jak od uprzykrzonej muchy. Na koniec wysunęła rękę, aby dotknąć burmistrza. Złociszka zesztywniała z oburzenia. Jednak zanim zdołała odepchnąć bezczelną przekupkę, spojrzenie ojca oprzytomniało nagle i ześrodkowało się na Rurałce, a jego wyschła, koścista dłoń wyprysnęła z uścisku córki i zacisnęła się na przegubie baby.

– Precz! – wyrzęził z wysiłkiem burmistrz. – Myśle… liście… że już zde… chłem?

Babina podskoczyła, jakby ją diabeł pochwycił za kołnierz. Oczy jej mało nie wyszły z orbit.

– Wystarczy – powiedziała cicho Złociszka. – Zobaczyliście, że żyje. Teraz pozwólcie mu odpocząć.

Uciekli bardziej, niż wyszli, przepychając się między sobą i tłocząc w drzwiach. Kościej znów zapadł w płytki sen, a może omdlał od wysiłku. Ostrożnie ułożyła jego głowę na poduszce.

Lusztyk bezszelestnie wszedł do komnaty. Uchylił okiennice i smuga dziennego światła padła na dębową posadzkę. Na zewnątrz było już zupełnie jasno.

– To wreszcie koniec – powiedziała ze znużeniem.

– To dopiero początek, Złociszko – odparł skalmierski dusiciel.

104
{"b":"89257","o":1}