Tylko gospody były otwarte od bladego świtu. Właściciel oberży Pod Żółtym Psem nie kłopotał więcej zapasami piwa. Teraz gryzł się, jak by tu pomimo zamkniętych bram ściągnąć do miasta nowy transport trunku. Wiedział, że musi się spieszyć. Jeśli wrota nie zostaną otwarte, złodzieje i szmuglerzy rychło zaczną żądać fortuny za swoje usługi. A bogowie świadkami, że i w normalnych czasach słono sobie liczyli.
Ludzie pili ze strachu. Powiadano, że w mieście wybuchła jakaś straszliwa choroba, przywleczona przez złych ludzi aż z Żalników, gdzie, jak wszyscy wiedzieli, samozwańczy prorok Bad Bidmone zatruwał studnie i roznosił po wioskach zarazę. Inni z kolei gadali, że w jednym z okolicznych tartaków wybuchł bunt, wzniecony przez czeladników, którzy uciekli ze Spichrzy po zeszłorocznym krwawym karnawale. Ale najwięcej zwolenników miała inna pogłoska, podobno wydobyta podstępem ze spichrzańskich szpiegów, których kilku cnych obywateli przydybało w mieście i na torturach zmusiło do wyznania prawdy.
Podobno rajcy z magistratu znosili się skrycie z księciem Evorinthem i korzystając z wojennego zamętu, chcieli mu poddać miasto. Mieszczanie powtarzali tę wieść szeptem, potrząsając z niedowierzaniem głowami. Bo też istotnie trudno było uwierzyć. Książęce Wiergi od lat oganiały się przed spichrzańskimi zagonami jak potężny odyniec przed sforą psów. I nie po to łożono tak wiele na obronę, aby teraz bez żadnej walki po prostu otworzyć bramy przed najzacieklejszym nieprzyjacielem.
Ale musiał być też jakiś powód, że burmistrza Kościeja zabito – lub próbowano zabić – na stopniach świątyni, a rajcy powymierali w nocy jak rażeni gromem. Nikt jednak nie był pewien, jaki.
Nazwa Spichrzy przewijała się w plotkach bez końca. Ale nie było w tym nic dziwnego. W Książęcych Wiergach powszechnie wierzono, że książę Evorinth i jego miasto są przyczyną wszelkiego zła, włączywszy pomór bydła i gwałtowny spadek cen dziegciu.
Wszystko to sprawiało, że nawet poczciwi rzemieślnicy porzucili swoje warsztaty. Stali teraz pod wielką kamienicą z żółtego piaskowca, przemieszani z czeladnikami, biedotą i żebrakami, niespokojnie oglądając się na siebie. Nie umieli wytłumaczyć, dlaczego nie poszli pod ratusz, gdzie zwykle heroldowie obwieszczali wieści. Ale w jakiś sposób czuli, że to miejsce jest właściwsze. Jeśli burmistrz żyje, wyjdzie na ganek ponad bramą i przemówi do nich. Jeśli zaś nie żyje… Cóż, zawsze będzie wystarczająco wiele czasu, aby wybrać się pod ratusz.
Pomimo szczelnie zamkniętych okiennic Złociszce wydawało się, że z ulicy dobiega ją natarczywy, przyciszony poszum tłumu. Nie pozostało jej wiele czasu. Noc się skończyła i nic nie można było zmienić.
Usiadła na skraju łoża i ujęła rękę ojca. Nie poruszył się. Oczy miał zamknięte, a palce pozostały chłodne i bezwładne.
– Tatusiu – powiedziała, pochylając się nad nim nisko i nieświadomie przybierając ton małej dziewczynki. Nie mówiła do niego w ten sposób od lat. – Musisz się obudzić, tatusiu. Potrzebuję cię teraz. Bardzo cię potrzebuję…
Miała wrażenie, że jego powieki poruszyły się nieznacznie, ale może tylko zachybotał się płomień świecy. Jednak zanim zdążyła cokolwiek zrobić, drzwi otwarły się gwałtownie i do komnaty wpadł Cherchel, a za nim reszta zbójeckiej kompanii.
Bard był nieco potargany, płaszcz gdzieś w mieście zgubił, lecz uśmiechał się z zadowoleniem. Sposępniał prędko, gdy spojrzał na nieprzytomnego burmistrza.
– Nie ocknął się? – zafrasował się Wekiera. – I co teraz?
Złociszka odszukała wzrokiem Lusztyka. Dusiciel krótko skinął głową.
– Nic – odparła. – Wyjdę do nich.
– Czyś ty do cna zdurniała, dziewczyno? – Wekiera aż zatrząsł się z wściekłości. – Po co? Żeby dokończyli, co im się wczoraj nie udało? Rozszarpali cię na strzępy?
Dziewczyna gwałtownie odwróciła się ku niemu i wysyczała, odsłaniając zęby jak kotka:
– Gdyby wiergowski lud miał jedną szyję, ucięłabym ją z radością. Ale nie ma. Dlatego zrobię, co trzeba. Przekonam ich. Będę się łasić i płaszczyć, póki mi nie uwierzą.
– Pierwej cię zabiją!
Złociszka przypadła do niego w trzech krokach.
– Masz lepszy pomysł? – Złapała go za koszulę i szarpnęła z całej siły. – Bo jeśli nie masz, idź precz, bo na nic się nie przydasz.
Była oczywiście zbyt słaba i zbójca ani drgnął. Zdezorientowany, popatrzył na kamratów.
– Daj spokój, Wekiera. – Cherchel przetarł oczy. – Całą noc rozpuszczałem wieści i ktoś musi wyjść. Nie ja. A stary jak nieżywy leży.
– Zejdź mi z drogi – odezwała się cicho dziewczyna, nie kierując słów do żadnego z nich w szczególności. – Tracę czas.
– Niech weźmie chociaż paru pachołków – zaprotestował za jej plecami Wekiera.
– Po co? – spytał oschle Lusztyk. – W niczym jej nie pomogą. Nie przeciwko takiej ciżbie.
Więcej nie usłyszała.
* * *
Pachołkowie długo mozolili się ze sztabami, które w nocy założono na wrota. Miała wrażenie, że zwłóczą umyślnie, aby mogła jeszcze się rozmyślić i uciec na górę. Kiedy skończyli, siwowłosy Zwajca odprawił ich lekceważącym skinieniem.
– Twoi ludzie są na dachu, panienko – oznajmił poważnie. – Ale tak mi się zdaje, że nie na wiele się przydadzą.
Pomógł jej uchylić drzwi. Potem cofnął się szybko. Za plecami poczuła metalową płytę.
Szepty i pokrzykiwania przycichły, ale może było to jedynie złudzeniem, bo bicie jej własnego serca stało się nagle głośne jak dzwon i przyćmiło wszystkie dźwięki. Nie widziała twarzy, rozmyły się w wielką zamgloną plamę. Wydawało się jej jednak, że tłum odsunął się od niej nieznacznie, jakby przestraszony.
– Okłamano was – odezwała się cicho. Pamiętała, że ojciec nigdy nie podnosił głosu. Wciąż miała na sobie jego opończę. Materia była sztywna od zaschniętej krwi. – Mój ojciec żyje.
Zaskoczyła ich. Na krótko. To wystarczyło jednak, aby mgła rozwiała się nieco. Tuż przed sobą zobaczyła chudego wyrostka w wytartej płóciennej koszuli, upapranej dziegciem. Gapił się na nią szeroko rozwartymi oczami. Zupełnie jakby zobaczył zjawę.
– Mój ojciec odkrył spisek. Rajcy chcieli otworzyć bramy Wiergów przed spichrzańskim księciem. Dlatego próbowali go zabić. Ale im się nie udało.
Chłopak w płóciennej koszuli kiwał głową przy każdym jej słowie. Ale za nim stało jeszcze wielu innych ludzi.
– Łżesz jak pies! – rozdarła się nagle przekupka w czerwonym fartuchu. – Kłamiesz, dziewko, i rajców zacnych szkalujesz. Burmistrz sam na siebie karę z niebios ściągnął, bo boskich praw nie szanował i ludzi porządnych ciemiężył. A na koniec nowe uknuł łajdactwo, od dawnych szkaradniejsze. Jego wszak ludzie na murach stoją, bramy zamknięte trzymają. A po co? Aby nam tu kniaziować!
Gdzieś z głębi tłumu, gdzie Złociszka nie mogła już sięgnąć wzrokiem, ozwały się nieprzychylne pokrzykiwania. Przez ostatnie miesiące wiergowscy mieszczanie srodze doświadczyli surowości Kościeja.
– Dlaczego miałby to zrobić? – spytała dziewczyna. – Przecież i tak trząsł całym miastem. Rada robiła dokładnie, co chciał.
Wrzaskliwa przekupka zamilkła, zdezorientowana. Owszem, Kościej od dawna nie oglądał się na radę. Nikt jednak nie ośmielał się mówić tego głośno.
– Aż w końcu rajcy postanowili go zabić – ciągnęła w martwej ciszy Złociszka. – Skrytobójczo i na progu świątyni. Co zdarzało się też wcześniej i nigdy nie spędzało snu z waszych powiek, zacni wiergowscy mieszczanie. Więc zapewne wielu z was zastanawia się, dlaczego mielibyście dbać o śmierć burmistrza, który wtrącał waszych sąsiadów do ciemnicy i przyozdobił miejskie dusienice ścierwem rzeźnickich mistrzów.
Ogorzały mężczyzna w kapeluszu cieśli otworzył usta, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, dziewczyna gestem nakazała mu milczenie. Nagle zyskała pewność, że zna wszystkie słowa, które należało wypowiedzieć, i strach zniknął bez śladu, ustępując miejsca dziwnemu uniesieniu. Naprawdę mogła tego dokonać. Mogła opanować jedno z najpotężniejszych miast Krain Wewnętrznego Morza.
– Wiecie o krwawym spichrzańskim karnawale. Słyszeliście również, jak w odpłacie za bunt książę Evorinth kazał Servenedyjkom nabijać własnych poddanych na pale ostrokołu. Ten, którego rajcy zapragnęli sprowadzić na miejsce mojego ojca, nie okaże się od niego lepszy ani łagodniejszy. Ale będzie obcy. Nie obierzecie go kolejnym burmistrzem, który, choćby najsurowszy, zasiada w ratuszu z waszej woli i waszego nadania. Pan Spichrzy jest księciem, włada z woli swojego boga. Nazwie naszą religię bałwochwalstwem i obróci nasze świątynie w przybytki Nur Nemruta od Zwierciadeł. Zakaże naszych zwyczajów, odbierze nam dostatki, ziemię i władzę. Zamknie port i rynki, nałoży cło na spichrzańskie bydło i zacznie ściągać podatki z każdej beli barwionego jedwabiu, z każdego kęsa żelaza. Tak właśnie będzie, zacni wiergowscy mieszczanie. Będzie się nami pasł i sycił jak dusiołek aż do ostatniej kropli. Póki wielkie kolebiaste furgony nie wywiozą naszego bogactwa do Spichrzy. Tak to sobie obmyślił rajca Kurdyban. Sprzedał swoje miasto, swoją matkę, za nędzną garść złota.
– Kurdyban nie żyje! – krzyknął ktoś słabo z głębi tłumu. – Pokarała go świątobliwa księżniczka, bo przed jej obrazem zdechł niecnie jak pies.
– A wielka szkoda! – rzucił przez zęby chłopak w wytartej koszuli. – Bo końmi zdałoby się go włóczyć za zdradę.
Jednak baba w czerwonym fartuchu nie ustępowała. Jej twarz wydawała się Złociszce znajoma. Usilnie próbowała dobyć z pamięci jej imię.
– A te zbrojne, co do murów przystępu bronią, może rajca Kurdyban przedśmiertnym tchnieniem na pomoc wezwał? – spytała baba z przekąsem. – Ej, zdaje mi się, dziewko, że jeno poczciwym ludziom we łbie mącisz. Bo prawda taka, że burmistrz podstępnie najemników ściągnął, aby tym łatwiej miastem owładnąć. Ale się przeliczył, kiep jeden, bo go wczoraj ubili. I bardzo dobrze!
– Pono burmistrz żyje! – rozległ się w ciżbie niewieści głos.
– Zaraz tam żyje! – prychnęła niewiasta, biorąc się pod boki i odwracając ku ziomkom. – Tyle wiemy, co dziewka gada. Ale skąd pewność, że nam oczu nie mydli? Przecie to Kościejowa córka, ani chybi od początku w spisek zamieszana. A niedaleko pada jabłko od jabłoni. Powiadają ludzie, że dla niej alchemik wyrychtował tę broń dziwną, co z niej burmistrza ustrzelono. Dla niej, powtarzam. – Wyciągnęła oskarżycielsko palec. – Kto wie, mogła nawet skrycie ojca własnego mord uknuć?