Литмир - Электронная Библиотека

Zastanawiał się czasem, czy błagała o litość, kiedy kapłani Sen Silvara od Wichrów obdarli ją z jedwabnych szat, przyodziali we włosiennicę i powlekli do ciasnej celi. Zapewne nie – ostatecznie była córką doży i kochanką zwajeckiego władcy. Może się spodziewała, że ojciec wybaczy jej z czasem. Nie wybaczył. Wypuszczono ją z klasztoru dopiero po śmierci jej ojca, kiedy wydawało się, że jej nienawiść się wypaliła. Nowy doża sądził pewnie, że porzucona zwajecka kochanka nikomu nie zdoła zaszkodzić. Oczywiście pomylił się.

Pozwolono jej zamieszkać na uboczu, w rodzinnej posiadłości nad brzegiem zatoki. W kilka miesięcy później właśnie stamtąd wyruszyła słynna pomorcka wyprawa. Jasna Sella zginęła. Uprowadzono jej córkę. Trzej synowie Suchywilka potopili się pomiędzy Żebrami Morza, nieświadomi, że usiłują odbić siostrę, którą porwała ich matka. Czwarty poszedł na wygnanie do pirackiej Skwarny. Po obu stronach Wewnętrznego Morza znano tę historię.

Lusztyk nie umiał rozstrzygnąć, czy powinien ją opowiedzieć tej jasnowłosej córce lichwiarza, który został bankierem i burmistrzem jednego z najpotężniejszych miast świata. Na swój sposób była bardzo niewinna. Nieskomplikowana. A on dorastał na najbardziej podstępnym dworze Krain Wewnętrznego Morza, wśród walk koterii, nieustannych spisków, pałacowych przewrotów i skrytobójstw. Wiedział wszystko o ścieżce, na której Złociszka stawiała właśnie pierwsze, nieudolne kroki.

– Znam ich. – Dziewczyna uśmiechnęła się krzywo. – Gdyby poszło po ich myśli, rozszarpaliby mnie jutro jak wściekłe psy. Ale skoro na murach moi ludzie stoją, będą się na brzuchu czołgać i o litość skomleć. Taką mają naturę. Ugną się przed silniejszym. Ojciec urabiał ich w palcach jak wosk.

– Póki nie spróbowali go zabić.

– I dokończą dzieła, jeśli jutrzejszego ranka rada zbierze się w ratuszu. Muszę po prostu uprzedzić cios. – Kurczowo zacisnęła palce na krawędzi pulpitu. – Zapłacę ci. Zapłacę, ile zechcesz.

Skalmierski dusiciel przyglądał się jej badawczo. Tej nocy była podobna do struny, naprężonej do granic możliwości i gotowej pęknąć. Jednak zaskakiwała go, zaskakiwała go nieustannie od chwili, gdy na placu przed świątynią uratowali ją z rąk motłochu. Nie umiał przewidzieć, co jeszcze uczyni. Było w tym coś frapującego. Od dawna nikt nie zaciekawił Lusztyka, który niegdyś należał do sekty skalmierskich dusicieli.

– Co zrobisz rano? – zapytał, aby zyskać na czasie.

Kiedy był całkiem małym chłopcem, nauczyciel w mrocznej, przysadkowatej akademii dusicieli opowiadał uczniom o minionych spiskach i zamachach, kazał im rozważać błędy popełnione przez współbraci i wyszukiwać przeoczone możliwości. Lecz tych, jeśli Złociszka naprawdę miała dożyć kolejnego wieczoru, było niedużo. Właściwie tylko jedna.

– Czy to nie oczywiste? – Odgarnęła z twarzy kosmyk włosów.

Zniecierpliwił się. Nie lubił zagadek, a krople wodnego zegara przetaczały się nieustannie przy łóżku Kościeja. Nie pozostało im wiele czasu.

– To nie zabawa, panienko – upomniał ją – ani gra w szachy. To się dzieje naprawdę. I śmierć też jest prawdziwa. Jeśli nie chcesz, nie gadaj. Ale nie tylko własną głowę ryzykujesz, więc nie licz, że pójdziemy za tobą, nie wiedząc, co knujesz.

Wtedy mu powiedziała. I kolejny raz podczas tej niesłychanie długiej nocy Lusztyk uśmiechnął się nieznacznie. Znów go zaskoczyła. Co więcej, dała mu szansę, aby zrobił coś, czego nie próbował dokonać od bardzo, bardzo dawna. Odkąd wykluczono go ze skalmierskiego bractwa i pod karą śmierci wygnano z rodzinnego kraju.

* * *

Rajca Kurdyban nie mógł spać tej nocy. Nie, nie trapił się dziwną bezczelnością burmistrza, choć ten podczas ostatnich tygodni rozpanoszył się tak dalece, że za nic miał sobie powagę rady i zagroził najzacniejszym rodom miasta. Więcej jeszcze, podżegał przeciwko nim pospólstwo, burząc przyrodzony porządek rzeczy i ład w mieście. Jak każdy parszywy kundel, gryzł rękę, która go wykarmiła.

Na wspomnienie bezczelności Kościeja rajca zaklął plugawo. Ból odezwał się ze zdwojoną mocą, niemal pozbawiając go tchu. Kurdyban opamiętał się szybko i rzucił pełne skruchy spojrzenie na obraz świątobliwej księżniczki, opiekunki miasta, ozdobę jego domowej kaplicy. Ale po prawdzie nie czuł się winny. Nawet zacna patronka Książęcych Wiergów musiała rozumieć, jaką odrazą napełniała rajcę kariera owego chama i bękarta, który nie znał nawet imienia własnego ojca, a matka powiła go gdzieś pod płotem, pomiędzy rdestem i lebiodą.

Owszem, Kurdyban musiał przyznać, że z czasem Kościej dochrapał się pewnego majątku i wżenił ostatecznie we wcale zacną mieszczańską rodzinę. Ale bogowie widać brzydzili się jego zachłannością i pychą, bo nie nacieszył się długo młodą żoną, oj nie. Nie dali mu też dziedzica, aby mógł ojca na starość wesprzeć i fortunę pomnożyć. Pomimo przykrego parcia w pęcherzu rajca Kurdyban, ojciec pięciu synów z dwóch żon, uśmiechnął się zjadliwie. Kościej miał tylko córkę. Wątłą, chudą dziewuchę, która nosiła tak wysoko głowę, jakby urodziła się w książęcym pałacu.

Rajca skrzywił się bezwiednie. Bardzo dobrze pamiętał, jak smarkula kazała mu pół dnia czekać w świetlicy, za nic sobie mając zaszczyt, który spadł na nią z nagła i bez żadnej zasługi – propozycję poślubienia seniora jednego z czterech rodów, które stanowiły o potędze kupieckiej republiki. No, ale teraz Złociszka otrzymała nauczkę. Raz na zawsze.

Uśmiechnął się, lecz zadowolenie zaraz znikło bez śladu, zmiecione nową falą bólu. Kurdyban poruszył się niespokojnie na klęczniku. Zacisnął palce na modlitewnych paciorkach, próbując ponownie pogrążyć się w modlitwie. Całą noc żarliwie prosił świątobliwą panienkę, aby wstawiła się za nim u bogów i oddaliła od niego cierpienie. Jednak kamień wciąż tkwił tam, gdzie wcześniej, plecy i podbrzusze rajcy pulsowały bólem, a światowe myśli uparcie powracały. Nie potrafił ich odpędzić.

Problem Kościeja został bowiem wreszcie rozwiązany. Ostatecznie i w pełni zadowalająco. Oczywiście zadowalająco dla rajcy Kurdybana i jego sojuszników w radzie, zacnych wiergowskich mieszczan, którzy postanowili położyć kres awanturniczym zapędom burmistrza. Miarka przebrała się, kiedy wyszło na jaw, że Kościej niepotrzebnie drażnił Wężymorda, skumawszy się z buntownikami z Lipnickiego Półwyspu. Jakby tego było mało, lichwiarz bezwstydnie jął gromadzić wojsko pod samym bokiem Książęcych Wiergów. Pewnie sądził, że rada miejska to przeoczy, prychnął w myślach Kurdyban. Jakbyśmy byli bandą idiotów.

Na dodatek jeszcze ta jego córeczka… Kurdyban aż potrząsnął głową, w zadziwieniu nad niewieścią bezczelnością. Porządne córki rajców i rzemieślników znały swoje miejsce. Żadna z nich nie znosiłaby się skrycie z alchemikiem i nie knułaby łajdactw z najemnikami. No, ale to również dało się wykorzystać bardzo zgrabnie, dzięki porozumieniu kilku zacnych ludzi, zatroskanych o przyszłość ojczystego miasta, oraz opiece świątobliwej panienki. Rajca żałował tylko, że nie widział twarzy Złociszki, kiedy spostrzegła, jaką bronią ugodzono jej ojca. Podobno ostatecznie uniknęła śmierci. Hajducy burmistrza zdołali wyprowadzić ją z placu.

Szkoda, bardzo szkoda, pomyślał Kurdyban. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Niech jeno słonko na niebo wzejdzie, zastukają pachołkowie we wrota kamienicy i powiodą hardą panienkę na sąd. Za zdradę i ojcobójstwo. I żeby wszystkie durne dziewki wiedziały, że nie lza rajcy odtrącać, kiedy o rękę grzecznie prosi. Jej stos będzie kolejną drobną przyjemnością, która uświetni ów wspaniały dzień, kiedy rajca Kurdyban włoży na szyję złoty łańcuch burmistrza.

Na razie jednak wszelkie przyjemności przesłaniał ból od nieszczęsnego kamienia, który uparcie nie chciał zejść. Zupełnie jakby się uwziął, aby popsuć Kurdybanowi najpiękniejsze chwile triumfu. Bo ponad dachami Książęcych Wiergów, ponad murami miejskimi, fabryczkami, tartakami, gorzelniami, garbarniami i młynami potężnej republiki kupieckiej powoli różowiało niebo. Wstawał nowy dzień. Dzień, który miał nieodwracalnie należeć do Kurdybana. Oczywiście, jeśli ból w podbrzuszu zelżeje nieco, kamień zejdzie i rajca zdoła się wreszcie dźwignąć z klęcznika.

Modlił się o to tak żarliwie, że nie usłyszał skrzypu uchylanego okna i cichych kroków na czerwonym dywanie, którym wyścielono domową kaplicę. Nie było ostrzeżenia. Coś zakryło mu twarz, dławiąc na zawsze wszelki krzyk. Nie zdążył nawet wierzgnąć.

Ostatnim, co poczuł, była strużka gorącego moczu na udach.

Kamień wreszcie drgnął.

* * *

Rankiem tłum zaczął gromadzić się pod kamienicą burmistrza. Ludzie cisnęli się, przepychali, by znaleźć się jak najbliżej wielkich wrót, ozdobionych herbem z lwem kroczącym. Od świtu po mieście krążyły bowiem dziwne pogłoski. Ludzie nie ochłonęli jeszcze ze zgrozy po tym, jak podczas uroczystych obchodów końca postu skrytobójczo zamordowano burmistrza. Niektórzy gadali jednak, że Kościej nie pomarł wcale, bo go pachołkowie, ranionego ciężko, chyłkiem z ciżby wynieśli. Inni powiadali, że o brzasku znaleziono martwego rajcę Kurdybana, zmożonego dziwną chorobą przed obrazem świątobliwej panienki. Podobno pomorek dotknął też wielu innych rajców z magistratu – pomarli cicho, we własnych łóżkach, bez żadnych widomych znaków przemocy. Każdy miał na powiekach dwa złote denary z wizerunkiem Złociszki. W Książęcych Wiergach pospolicie upatrywano w tym znaku, lecz nikt nie potrafił dokładnie objaśnić, co monety mogłyby właściwie oznaczać.

Ci, którzy mieszkali tuż przy murze miejskim, powtarzali jeszcze dziwniejsze opowieści. Oto o świcie bramy miasta nie otwarły się, jak było w zwyczaju. Na darmo przekupnie i wieśniacy krzyczeli donośnie z błonia przed miastem. Nikt im nie odpowiedział. Jakiś śmielszy garbarczyk z fabryczki nieopodal granicy miasta zastukał do bramy, w której gnieździli się pachołkowie, by zapytać grzecznie o powód owego dziwnego ospalstwa straży. Jednak w zakratowanym okienku w drzwiach pojawiła się obca gęba, z pewnością nienależąca do żadnego z miejskich drabów. Nieznajomy poradził uprzejmie wiergowskim mieszczanom, aby rozeszli się szybko do własnych spraw i nie niepokoili go niepotrzebnie, bo bramy pozostaną zamknięte. Chyba dla potwierdzenia jego słów, na szczycie wieży zaroiło się nagle od najemników ze zwajeckimi łukami. Wobec podobnego obrotu zdarzeń czeladnik uznał, że przyda mu się dzień wytchnienia od wyczerpującej pracy w garbarni, i umknął jak zając. Inni mieszczanie poszli w jego ślady. Tak na wszelki wypadek.

102
{"b":"89257","o":1}