Литмир - Электронная Библиотека

– Źle – odparła. Głos miała spokojny i pewny. – Doktor wyciągnął bełt, ale wciąż nie wiemy, czy ojciec wyżyje.

– Przytomny?

– Nie dość, aby rządzić miastem.

– Tedy kto rządzi?

Córka Kościeja podniosła głowę i odrzuciła z twarzy włosy. Zobaczył, że na policzku ma świeżą ranę.

– Ja – odpowiedziała, patrząc mu prosto w oczy. – Inaczej byśmy nie mówili z sobą. Spaliliby mnie dziesięć dni temu.

Postanowił, że jednak usiądzie. Czasami światu łatwiej stawić czoło na siedząco. Zwłaszcza jeśli przez ostatnie pięć dni obijało się zadek w końskim siodle na wszelkich możliwych wertepach żalnickiego pogranicza.

– Na ratuszu stary Rybarz burmistrzuje – ciągnęła dziewczyna. – Ale on tyle rozumie, że mu owoce w cukrze do gęby kładą, jak na balkon wyjdzie i pospólstwo pozdrowi. A lubi słodkie, grzyb stary. Reszta rajców ze strachu ani piśnie słowo. Boją się, że i ich świątobliwa panienka we śnie wydusi. – Uśmiechnęła się drapieżnie. – Ona albo inne licho.

– A ci ludzie na murach?

– Ojcu mojemu służą. – Wzruszyła ramionami. – To najemnicy, wyszkoleni i zwerbowani za nasze pieniądze. Mieli go wspomóc w walce z miejską radą. Jeno że rajcy zawczasu plan odgadli i ojca spróbowali ubić. Prawie im się udało.

Twardokęsek ze zdumienia pokręcił głową.

– Kościej nic mi nie mówił o nijakim planie.

– A czemużby miał mówić? – Spojrzała spod oka, z drwiną. – To nasze sprawy. Wiergowskie.

Zbójcą z lekka zatrzęsło na podobne dictum.

– Bośmy umyślili pospołu złupić rdestnicki skarbiec! – wypalił ze złością. – Zresztą dobrze wiesz, panna, jaka była umowa, bo na tymże stołku siedziałaś, kiedyśmy nad nią radzili. Więc nie dziw się teraz i nie przewracaj oczkami. Zdałoby się raczej przeprosić, jeśli z waszej winy cały kapłański majątek przejdzie nam przed nosem.

– Z naszej winy? – Nieznacznie uniosła brew.

Jej spokój jeszcze bardziej rozjuszył zbójcę.

– A co ci się zdaje? – spytał z przekąsem. – Żem się tutaj z sąsiedzką wizytą wybrał?

Dziewczyna dokończyła ścieg, po czym przegryzła nitkę. Wbiła igłę w robótkę i odłożyła ją starannie na mały stoliczek.

– Tedy o pomoc mnie prosicie?

Twardokęsek zacisnął zęby. Córka Kościeja była nad wyraz irytująca i stanowczo zbyt bezczelna jak na swoje lata. Przypomniały mu się z nagła krzyki gwałconych na trakcie mieszczanek. Naprawdę, niektóre rzeczy należały do przyrodzonego porządku świata. I powinny pozostać niezmienne.

– Spodziewałam się tego. – Dziewczyna wciąż nie okazywała zakłopotania. – Prędzej czy później Koźlarz musiał zacząć szukać sojuszników. Choćby w Książęcych Wiergach, pomiędzy chamami.

Wreszcie mógł ją czymś zaskoczyć.

– Mylisz się, dziewczyno. Koźlarza nie ma w Żalnikach – oznajmił z przekąsem. – Zostałem tylko ja.

– Kiedy wróci? – Córka burmistrza nie była zdumiona.

Twardokęsek obiecał sobie, że rychło się rozmówi z kamratami. Widać zdrowo kłapali gębami i odpłynięcie księcia nie było już w Wiergach tajemnicą.

– Skądże mnie, prostemu zbójcy, wiedzieć? – zadrwił.

Nic nie odpowiedziała. Po prostu patrzyła, póki wesołość nie przeszła mu ze szczętem.

– Naprawdę nie wiem – burknął, zły teraz również na siebie, bo przecież nie musiał się tłumaczyć przed smarkulą. – Razem z Szarką i zwajeckim kniaziem popłynął rokować z Warkiem i ślad po nich zaginął. Karzeł powiada, że nieprędko wrócą.

– Karzeł?

Umknął w bok spojrzeniem. Nie był wciąż gotowy, aby wszem i wobec ogłaszać, że od roku wędruje w kompanii jednego z bogów Krain Wewnętrznego Morza, a nawet mu kilka razy grzbiet wymłócił.

– Nasz wieszczek – objaśnił, modląc się w duchu, żeby nie wypytywała go więcej.

Nie wypytywała. Skinęła tylko głową.

– A Wężymord ruszył albo zaraz ruszy na Lipnicki Półwysep – skonstatowała w zamyśleniu. – Tedy bardziej jeszcze potrzebujecie pomocy. Mojej pomocy.

Była doprawdy irytująca, raz po raz powtarzając to słowo.

– Jeno tak mi się zdaje, dziewczyno, że wnet sama możesz o pomoc piszczeć – odparł zgryźliwie. – Niech spostrzegą się rajcy, że z ozdrowieniem Kościeja jest wątpliwa sprawa, a nie pozwolą, aby ich dłużej wodziła za nos jedna niedorosła koza. Nie masz takiego porządku w Krainach Wewnętrznego Morza, że panny państwami rządzą. Obwieszą cię na gruszy albo do klasztoru wsadzą. I będą tak długo w ciemnicy trzymać, póki nie zdurniejesz, jak, nie przymierzając, wasza świątobliwa panienka.

– Tego nie zrobią. – Złociszka uśmiechnęła się nieznacznie. – Zresztą książęta Przerwanki nie dopuszczą, aby im pod bokiem druga podobna wyrosła. Prędzej zabiją.

Zbójca przymrużył oczy. Nie podobało mu się to, wcale nie. Dziewka była zanadto spokojna, jakby z dawna miała tę pogwarkę ułożoną w głowie. I nie zatrwożyła się należycie groźbą prędkiej śmierci.

– Albo i nie. – Dziewczyna spoglądała na niego w zamyśleniu, obracając w dłoniach rąbek fartuszka. – Jeśli się za mąż wydam. Za kogoś dość potężnego, by rajców przerazić i do mordu na żonie zniechęcić.

Skinął głową. Panna nie była całkiem głupia, skoro tak prędko zrozumiała, że się samojedna nie uchowa wśród tej wściekłej wiergowskiej czeredy.

– Zamyślasz o kimś szczególnym? – zapytał nie bez ciekawości, bo dziedzic Kościeja mógł niezgorzej zaważyć na jego planach.

– O tak. – Znów uśmiechnęła się dziwnie. – Bardzo szczególnym.

Zbójca zmełł w zębach przekleństwo. Nie miał wielkiej eksperiencji w rozmowach z mieszczańskimi pannicami, ale coś mu mówiło, że dziewka bawi się jego kosztem. Choć doprawdy nie rozumiał, dlaczego.

– Któregoś z rady? – naciskał.

– Nie. – Złociszka spoważniała na chwilę. – Nie wyznajecie się w naszej wiergowskiej polityce, tedy was objaśnię. Ze stronnictwa Kurdybana nie ostała się żywa noga, ale są jeszcze inne stronnictwa, które wiele znaczą. Cztery rody z dawien dawna walczą ze sobą, a tak zajadłe, że wolały obwołać burmistrzem mojego ojca, niźli jednego ze swoich na godność wynieść. Sądzę, że potem musieli bardzo żałować! – Roześmiała się sucho. – Ale poniewczasie. Ojciec był surowy. Przyznaję, że nie kochano go w murowanych kamienicach przy Długim Targu, lecz o pospolitego człowieka dobrze dbać potrafił. Nie chełpił się bogactwem, nie wynosił nad innych. I pospolity człowiek pamięta.

– Tenże sam, który go pod świątynią nieomal rozerwał na sztuki? – Zbójca skrzywił się. – Osobliwa wdzięczność.

– Pospolity człek ma pojemną pamięć. – Wzruszyła ramionami. – I łatwo się daje kupić. Ale jak zarazy boi się księcia Evorintha, jego Servenedyjek i kapłanów w białych szatach. A teraz wierzy, że rajcy próbowali go wydać na pastwę spichrzańskiemu władcy, czego dowiódł gniew naszej świątobliwej panienki, która własną ręką cudownie pokarała zdrajców. Był taki moment, kiedy wystarczyło dać znać, a tłum rozniósłby rajców na strzępy w karze za zbrodnie – i te prawdziwe, i te wymyślone. Więc panowie się boją. I słusznie.

– A ty się nie boisz, dziewczyno?

Nie umiał powiedzieć, czego się spodziewał, lecz nic nie zobaczył. Ani drgnienia powiek.

– Wiesz, że prawie mnie dostali? – zapytała powściągliwym tonem, zupełnie jakby rozprawiali o cenach rzepy i pryzmie końskiego nawozu do podsypania w ogrodzie. – Wtedy, na schodach pod świątynią. I obiecałam sobie, że cokolwiek się zdarzy, nigdy więcej nie będę się tak czuła. Równie bezbronna. Wydana na cudzą łaskę.

Mimowolnie przypomniały mu się mieszczki, ograbiane na trakcie z całego dobytku i gwałcone pospiesznie, obok nieostygłych trupów mężów. Zdołałby gołymi rękami skręcić córce Kościeja kark, nim krzyknęłaby na straże. Nie zamierzał jej o tym mówić, ale mógł z nią zrobić, co zechce. Z jej wolą albo bez. I wedle własnego życzenia.

– Strach jest potrzebny – odezwała się cicho dziewczyna. – Strach przypomina, że się wciąż żyje. Niesie jak fala. Bardzo wysoko.

Potrząsnął głową. Nie wiedziała jeszcze, czym jest prawdziwy strach, który sięga aż do trzewi i odbiera rozum.

– Ale rajcy są jak świnie, które czują zapach rzeźni – podjęła rzeczowym głosem. – Nie wystąpią teraz przeciwko mnie. Jeszcze za wcześnie. Ale nie mogę wziąć sobie za męża jednego z nich. Niechybnie by spróbował ojca na drugi świat wyprawić albo i mnie przy okazji poduszką zadusić. Zresztą pozostali natychmiast skoczyliby mu do gardła. Zawdy tutaj tak było, gdy jeden ród zanadto wyrastał ponad inne.

– Chcesz znaleźć sojusznika poza Wiergami. – Zbójca z aprobatą skinął głową. – Sprytnie. Tyle że nie widzi mi się, aby miejscowi chcieli obcego pana. Plują na samą wzmiankę o księciu Evorincie.

– Nie rozumiecie, mości Twardokęsku. – Złociszka pochyliła się lekko ku niemu. – Wiergi nie szukają nowego pana, a żaden z książąt Przerwanki nie zmusi naszych rajców do posłuchu. Mnie też nie, skoro o tym mowa.

– Próbowali?

– Czemużby nie? – prychnęła. – Już z pięciu posłów od książąt przybyło. Bardzo pięknie gadali, jak białogłowę w niedoli wspomogą siłą ramienia zbrojnego i roztropnością mężowską. Jeno nie napomknęli, że wiano moje rozkradną i żołnierza obcego chyłkiem do miasta wprowadzą. Sami rozumiecie, że żaden z okolicznych panów nie nada się w tej sprawie. Nazbyt dybią na ziemie nasze i dobra. Ale muszę się wydać za mąż. Inaczej mnie tu zadziobią.

– Kościej był człowiek roztropny – burknął zbójca którego z wolna zaczynała nużyć ta rozmowa. – Musiał ci kogoś naraić. Jesteś w latach.

Złociszka uniosła brwi i Twardokęsek natychmiast wymiarkował, że popełnił błąd. Nie należało niewieście wypominać wieku. Choćby takiej kozie.

– Owszem – odparła lekko. – Rajcę Kurdybana. Potężny pan, zasobny. Jeno wadę ma jedną. Albo i dwie, jak się lepiej przypatrzeć. Pierwszą, bo on ów spisek uknuł, co mało ojca na drugi świat nie wyprawił. A drugą, bo zdechł jak pies, więc trudno mu będzie ninie gody wyprawić. Nie, mości Twardokęsku, w tej mierze muszę się własnym rozumem posiłkować. I wybrałam męża.

Popatrzył na nią pytająco. Uśmiechnęła się nieznacznie.

106
{"b":"89257","o":1}