Литмир - Электронная Библиотека

– Obcy pan, lecz też swojak po trochu, z górami obeznany. U książąt potężnych w łaskach, acz sam dóbr wielkich nie ma, więc ich nie będzie nad nasze przedkładał. Na majętność niechciwy, do handlu smykałki nie ma, tedy się w miejskie sprawy nie wmiesza. Wojenny człek, niestrachliwy, mieczem potrafi obracać i wojskiem w potrzebie dowodzić…

– Któż taki? – spytał, po trochu rozgniewany tą litanią zalet.

Złociszka zachichotała, zasłaniając usta dłonią. Na wszystkich palcach miała pozłociste pierścienie i obrączki.

– Wy, mości Twardokęsku. Wy.

Zbójca oniemiał.

* * *

Nagle zaschło mu w gębie i nie mógł wydusić ani słowa. Gdy nalewał sobie wina, nie spostrzegł, że trunek czerwoną strugą pociekł na stolik. Wychylił kielich i napełnił go znowu. I jeszcze raz. Dopiero wtedy głuche tętnienie krwi w skroniach ustało nieco.

– Widnoś, dziewko, do cna zdurniała! – ryknął. – Małżeństwo? Ze mną? Chyba cię pod tą świątynią cepem w łeb zdzielili!

Byłby pokrzykiwał dalej, gdyby dziewczyna nie poderwała się z krzesła i nie walnęła go znienacka w czoło robótką. Tamborek był z twardego drewna, więc zbójcę nieźle ogłuszyło.

– Ciszej! – wysyczała przez zaciśnięte zęby córka Kościeja. – Po co mają sąsiedzi słyszeć, jak błazna z siebie robicie? Czy wam się wydawało, że na piękne oczy dam wojsko, wyszykowane za nasze pieniądze i wyszkolone do boju? I to jeszcze teraz, kiedy tutaj lada chwila książę Evorinth pod murami stanie?

– Ale Kościej… – spróbował wtrącić zbójca nieco zbity z kontenansu.

– Ojciec wam ufał – prychnęła dziewczyna. – Lecz ja nie ufam. Ani dudu. Ja jestem kupiecka córka i nie będę groszem nadaremno szastać. Bez gwarancji. Bez żadnego zastawu.

– Toć mieliśmy się tym skarbczykiem podzielić. Wedle sprawiedliwości…

– Macie mnie za głupią? – Zaśmiała się drwiąco. – A skądże mnie wiedzieć, czy w ogóle do Wiergów z łupem wrócicie? Jużeście raz kamratów okradli, czemu niby ze mną mielibyście się lepiej obejść? Z ojcem musieliście się liczyć. Byłby was odnalazł, choćby na Szczeżupinach, i dobro z gardła wyszarpnął. A kto mnie wysłucha, sierotę biedną? Nikt, jeszcze kijami przepędzą. Więc nie ma mowy, mości Twardokęsku. Bez ślubu nie dam ni żołnierza, ni broni. Ni marnego, złamanego szeląga! – dokończyła, niemal krzycząc, a na policzkach wystąpiły jej ceglaste plamy.

Zbójca potrząsnął głową, usiłując zebrać myśli. Otworzył usta, aby coś powiedzieć, lecz zamknął je zaraz, bo właściwe słowa jakoś się nie pojawiały. Nalał sobie wina. Przepłukał gardło.

Złociszka wpatrywała się w niego jak sęp w zdychającą krowę.

– Ale jam nigdy nie miał chęci do żeniaczki – rzekł wreszcie niezręcznie.

Od razu zrozumiał, że popełnił błąd. Jeszcze zanim jego głos wybrzmiał w powietrzu.

– A co wam się zdawało, że jesteście moje dziewicze marzenie? – wypaliła ze złością dziewczyna, a jej twarz pokraśniała mocniej. – Otóż nie myślcie sobie. Nie ma żadnego powodu, abym chciała brać za męża pospolitego zbója. Opoja, mordercę, dziwkarza, przy tym dwakroć ode mnie starszego, steranego łajdactwem i wiekiem.

Zbójca choć wciąż zasromany po trochu, uniósł do góry palec, aby ją napomnieć, ale nie dała mu dojść do słowa.

– Wyście już dosyć rzekli, więc zamilczcie teraz! – prychnęła. – Jeśli chcemy przekonać zacnych wiergowskich obywateli do sojuszu z Koźlarzem, najpierw muszą uwierzyć w szczerość waszych intencji. A nic lepiej ludzkich oczu nie mydli niż miłość wielka, co wszelkie niebezpieczeństwa i przeszkody pokona. I ślub wspaniały pomiędzy rycerzem walecznym i dziewicą czystą w przededniu okrutnej wojny. Ja też spokojniejsza będę, że mi się gdzieś z majątkiem nie zawieruszysz. Myśmy to już dawno z Lusztykiem uradzili.

– Z kim?! – rozdarł się zbójca.

Wzruszyła ramionami.

– Z Lusztykiem i resztą. A co wam się wydaje, żeśmy się przez ostatnie dziesięć dni zabawiali tańcem i wino pili? Musieliśmy sposób znaleźć, jak Wiergi uspokoić, a wasz żalnicki rabunek do skutku doprowadzić. I wymyśliliśmy. Moje zamążpójście. Za was. Wszyscy uznali, że wielce zacny pomysł.

– A co oni mają niby do gadania w sprawie mojego ożenku? – pieklił się Twardokęsek.

– Chcą zysk swój zabezpieczyć. Zanadto wielu ludzi od waszej fanaberii zależy, żebyście się mogli stąd bez zabezpieczenia wymknąć.

Skrzywił się kwaśno.

– I zdaje ci się, dziewczyno, że ożenek mnie przy tobie utrzyma?

– Nie jestem głupia – odparła szorstko. – Podpiszecie mi weksle. Papiery i listy zastawne. Wszystko, co trzeba, żebym was żoninym prawem mogła we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza za oszustwo ścigać. A weselisko się odprawi huczne, w największej wiergowskiej świątyni, aby wielu mogło zaświadczyć o waszym ślubowaniu, jakbyście się przypadkiem próbowali mnie wyprzeć. – Zacisnęła wargi. – Jeszcze dzisiejszego wieczoru. Wszystko przygotowane.

Twardokęsek ze świstem wciągnął powietrze. Miał wrażenie, jakby wokół piersi zacisnęła mu się ciasna żelazna obręcz.

Dziewczyna tymczasem wstała od stoliczka i drobnymi kroczkami podeszła do pulpitu w głębi komnaty. Zbójca machinalnie powiódł za nią wzrokiem.

– Pozostaje rozstrzygnąć, za kogo wychodzę za mąż. – Złociszka niedbale przeglądała pergaminy.

Nie zrozumiał.

– Że co?

– No, przecież nie za herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy – objaśniła go z pobłażaniem. – Trzeba to jakoś uładzić… Skąd jesteście?

– Z Gór Żmijowych.

Dziewczyna uniosła oczy ku powale.

– Jako i my wszyscy. Ale chyba się jakoś nazywa to zadupie, coście się na nim rodzili.

Nie wiedzieć czemu, zrobiło mu się głupio.

– Więciórka – odparł pospiesznie.

Przez chwilę przypatrywała mu się podejrzliwie.

– Nie nada się – orzekła w końcu. – Sami posłuchajcie: Jaśnie Twardokęsek z Więciórki. Ludziska ze śmiechu pękną, jak o podobnym dostojeństwie usłyszą. A ona w ogóle istnieje, ta Więciórka? Bo aż niepodobna.

Twardokęsek poczuł się dotkliwie urażony.

– A juści, że istnieje – burknął. – Więciórka Mniejsza, bo jest i Więciórka Większa, ale aż po drugiej stronie strumienia, za Birkucią Skałą.

– O! – Złociszka z radością klasnęła w dłonie. – To jest dopiero piękne miano. Jaśnie Twardokęsek z Birkuciej Skały. Od razu brzmi inaczej, godniej i szlachetniej.

Twardokęsek poruszył się niespokojnie na stołku, jakby go nowo nabyte szlachectwo zakłuło w tyłek.

– Nikt przecie nie uwierzy – zaprotestował.

– Uwierzą, uwierzą – uspokoiła go pobłażliwie dziewczyna. – Aż będą nogami przebierać, aby uwierzyć. Nie uchodzi, aby towarzysz Iskry i hetman, co żalnickiemu powstaniu pod nieobecność książęcia przewodzi, urodził się w Więciórce. Na dodatek Mniejszej. Co innego jaśnie Twardokęsek z Birkuciej Skały, potomek dawnego kopiennickiego rodu, który w walce z księciem Evorinthem schedę prawowitą utracił.

Zbójca przytrzymał się stołu, bo znienacka zawirowało mu w głowie.

– Ale to kłamstwa wierutne – rzekł słabo.

– Co z tego? – Złociszka świetnie się bawiła jego oporem. – Zresztą zaraz nie będą.

Delikatnie rozłożyła na blacie pergamin, z wyglądu starszy od innych, bo postrzępiony nieco i poczerniały przy brzegach. Umoczyła pióro w garnczku i wysunąwszy czubek języka, napisała starannie kilka słów. Posypała pergamin piaskiem, odczekała trochę i strząsnęła go w powietrzu.

– No, pięknie – oznajmiła, z zadowoleniem przyglądając się swemu dziełu. – Chodźcie popatrzeć. To dla was pamiętna chwila. Właśnie z nadania Vadiioneda wasz ród objął w wieczne posiadanie Birkucią Skałę wraz z przyległymi włościami.

Zbójca przesadził w kilku susach całą izbę i wyrwał jej z dłoni pergamin. Równe rzędy liter wyglądały czcigodnie i wiekowo. Na dole dokumentu dyndała pieczęć na czerwonym sznurze. Nawet zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy znał ją bardzo dobrze.

– Ostrożnie – upomniała go dziewczyna. – Nie macie pojęcia, ile się trzeba natrudzić, żeby znaleźć oryginalne pisanie Vadiioneda, przy tym z całą pieczęcią. A już na pewno nie chcecie wiedzieć, ile kosztuje.

– Sfałszowaliście nadanie samego Vadiioneda? – zapytał Twardokęsek z nabożnym zdumieniem.

– Czemu by nie? No, potem się napatrzycie, teraz nie mamy czasu. – Wyjęła mu z ręki dokument. – Lepiej temu się przyjrzyjcie. – Podała mu kilka następnych kart, które, dla odmiany, wyglądały na świeżo spisane.

– Liter nie znam – burknął zbójca, nie wiedzieć czemu zawstydzony.

– Będziecie się musieli nauczyć – pouczyła go Złociszka. – Ale podpisać się chyba umiecie? Bo będzie mi wasz podpis potrzebny. Tu, tu, tu i tu – pokazała palcem.

Twardokęsek aż się cofnął o krok i w obronnym geście założył ręce za siebie. Jeszcze Różnik kładł mu na Przełęczy Zdechłej Krowy do łba, że nie należy ufać żadnemu pisaniu. Zbójca stosował się do tej zasady skrupulatnie i wszelkie zrabowane pergaminy na poczekaniu niszczył. Umiał wprawdzie rozpoznać własne imię na skrawku bydlęcej skóry, ale jeśli jakieś pisanie ściągało uwagę zbójcy, było nim przeważnie obwieszczenie o nagrodzie, nałożonej na jego głowę przez książęcych siepaczy.

– A co to jest? – zapytał ostrożnie.

Złociszka złożyła usta w ciup.

– List z prośbą o pomoc w śmiertelnej potrzebie i obronę przed pomorcką nawałą, która na was ciągnie od strony Uścieży – rzekła po chwili. – I list zastawny, wojsko nasze sprawiedliwie wyceniający, żołnierza, broń, aprowizację. Słowem, szacujący wydatki, które dla was ponoszę, oraz gwarantujący, że mi je żalnicki książę, do władzy w państwie przyszedłszy, co do joty spłaci. A wy mi go, jako książęcy hetman, własnym imieniem podpiszecie. – Obejrzała się na zbójcę, który posiniał na gębie i otwartymi ustami chwytał powietrze. Ponieważ nic nie powiedział, wzruszyła ramionami i wzięła następny dokument: – Dalej moje pełnomocnictwo, abym w waszym imieniu odebrała od władcy Żalników stosowną nagrodę za waszą wierną służbę. – Podniosła kolejną kartę. – Sojusz z Książęcymi Wiergami oraz przywileje wolnego handlu dla rodu wiergowskiego burmistrza, który był waszym najbliższym pomocnikiem. – Z westchnieniem wrzuciła ją na stertę pergaminów. – To chyba wszystko. Z grubsza.

107
{"b":"89257","o":1}