Литмир - Электронная Библиотека

Twardokęsek wytrzeszczał oczy, wpatrując się w nią z czystą grozą.

– Tyś chyba się wściekła, dziewczyno – powiedział powoli – jeśli ci się zdaje, że Koźlarz choćby splunie na te wszystkie pisania. Nie mam żadnych praw, by w jego imieniu prowadzić rokowania i przywileje rozdawać.

– O to niech was już głowa nie boli. – Uśmiechnęła się z taką wyższością, że aż mu ręka drgnęła, aby ją przełożyć przez kolano i skroić tyłek jak smarkuli, którą przecież była. – Przecież was tutaj nie będzie, kiedy zacznę owych przywilejów przed Koźlarzem dochodzić. Zapomnieliście? Zrabujecie rdestnicki skarbczyk i uciekniecie precz. Będziecie na południowych wyspach wygrzewać stare kości i wino pić. Dokładnie tak, jakeście z moim ojcem uradzili. Ale nie doczekacie ani południowych wysp, ani wina, jeśli mi tych pergaminów nie podpiszecie. No więc jak, mości Twardokęsku? – Znacząco szturchnęła palcem plik dokumentów. – Podpisujecie czy nie?

Wciąż niepewny, czy wszystko dzieje się naprawdę, zbójca wziął gęsie pióro i mozolnie nakreślił pierwszy podpis. Miała rację. Wszystko jedno, co Koźlarz uczyni, kiedy pannica podetknie mu pod nos przywileje. Cała złość szlachty oraz rozsierdzonego książątka skrupi się na hardej dziewce. Ale zbójca nie zamierzał się tym kłopotać. Ostatecznie nie on uknuł to cudaczne wesele.

Umiał jedynie niezdarnie wyrysować swoje imię, lecz nie czynił tego często i zanim uporał się ze stertą pergaminów, humor mu skwaśniał do reszty. Ze złością cisnął pióro na pulpit. Krople inkaustu spadły na jasną suknię dziewczyny.

– Dobrze – powiedziała Złociszka i jakby dla pokrzepienia poklepała zbójcę lekko po ramieniu. – A teraz czas na weselisko.

Nie wiedzieć dlaczego, zbójca poczuł, jak biją na niego zimne poty.

* * *

Złociszka stała przed wielkim zwierciadłem. Służebne kończyły upinać tren bladoniebieskiej, naszywanej srebrnymi kwiatami sukni. Na poduszce z czerwonego aksamitu spoczywał niewielki srebrzysty diademik, ozdobiony szafirami wielkości gołębich jaj.

– Już dobrze. – Dziewczyna usiłowała spojrzeć przez ramię na tren, ale zaraz zrezygnowała: suknia była ciężka i sztywna. – A jak tam mój narzeczony? Rychło będzie gotów?

– Skądże mam wiedzieć? – odezwała się cierpko piastunka, która od okna przypatrywała się wychowanicy. – Już dwa razy posyłałam pachołka. Ale obu precz popędził, drzwi nawet nie otworzywszy.

Złociszka poruszyła się niespokojnie.

– Wystarczy – odprawiła służące i odczekała, póki nie znikną za drzwiami. Dopiero wtedy zwróciła się ku niańce: – Jak śmiesz tak do mnie mówić?

– A czemu nie? – Staruszka skrzywiła się kwaśno. – Mam gadać, co chcesz usłyszeć? Znajdziesz dość innych pochlebców, Złociszko, nawet w tym domostwie. A ja stara jestem i prawdę powiadam, ot co. Prawda zaś taka, że zbójcę cholera trzęsie, boś go do tego ożenku podstępnie przymusiła.

– Należało się zabezpieczyć… – wtrąciła dziewczyna.

– Przestań, Złociszko. – W głosie piastunki pobrzmiewało znużenie. – Przecież znam cię od maleńkości. Nie zwiedziesz mnie, więc nie praw o sojuszach i paktach tajnych. Od dawna Twardokęska chciałaś. Ojciec cię jeno powściągał.

– Ojciec by zrozumiał! – wykrzyknęła zapalczywie dziewczyna. – Przekonałabym go.

– Nie. – Niańka smutno potrząsnęła głową. – Zanadto dobrze znał herszta z Przełączy Zdechłej Krowy, żeby mu powierzyć jedyną córkę i dziedziczkę. Nigdy by podobnej rzeczy nie pobłogosławił. Ale na co język po próżnicy strzępić? Ojciec chory leży. Zrobisz, co zechcesz.

Złociszka patrzyła na nią w milczeniu. Tylko wargi jej drżały, jakby powstrzymywała łkanie.

– A ty zrobisz, co możesz, aby mi radość zepsuć – powiedziała wreszcie. – W sam dzień mojego wesela.

Staruszka splotła ręce na podołku. Nie była przyodziana na święto. Włożyła ciemną wdowią suknię, a podwika szczelnie zakrywała jej włosy i szyję. I nie udawała radości.

– Złociszko, teraz ci się zdaje, że świat cały w garść chwycisz i do swych pragnień nagniesz. Myślisz sobie, że starzy tchórzem podszyci i zgnuśnieli przed czasem, ale ty jesteś młoda, uparta i odważna, więc będzie jak zechcesz. Ale nigdy nie jest. I teraz też nie będzie. Nie z tym mężczyzną. – Uniosła rękę, widząc, że dziewczyna chce jej przerwać. – Pozwól mi dokończyć. Ojciec nie dlatego się sprzeciwiał, że chciał twojego nieszczęścia. Serce własne by z piersi wyjął, byle cię zadowolić. Ale zbójcy ci bronił. Bo znał go dobrze, od dawna. Wiedział, że to łotr, zdrajca i zbrodzień. Nie okiełznasz go, Złociszko, i nie zmienisz. On nikomu wiary nie dochowa. Najmniej małżonce, którą narzucono mu siłą. Nie pomogą żadne skarby, hufce żołnierza ani bronie cudowne, którymi go obdarujesz. Będzie pamiętał tyle, że jesteś lichwiarska córka i żadne światowe potęgi nie wezmą cię w obronę.

Przez chwilę wydawało się, że Złociszka wybuchnie gniewem.

– Nie rozumiesz, nianiu. – Zacisnęła wargi. – Nikt z was nie rozumie. Przecież znam jego łajdactwa. Pojmuję, kogo za męża biorę. Patrzę na niego i widzę herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy. Chytrego, podstępnego zbójcę, co jeno własnego zysku patrzy i własnej skóry pilnuje. Ale czasami widzę kogoś jeszcze. Kogoś większego. Kogoś, kim się może stać.

– Widzisz własne marzenie, dziecko – powiedziała cicho staruszka. – Piastowałaś je przez te wszystkie lata, odkąd zobaczyłaś go po raz pierwszy i zadurzyłaś się pierwszym dziecięcym zakochaniem. I to własne marzenie zrani cię w końcu najbardziej, Złociszko. Nie on.

* * *

Ze ślubu zbójca zapamiętał niewiele. Był tak pijany spichrzańską siwuchą, którą go Lusztyk hojnie uraczył, że nie dosłyszał słów kapłana, kiedy ten oddawał mu młodą oblubienicę. Dopiero walnięty przez Złociszkę łokciem pod żebro, Twardokęsek ocknął się nieco. Wymamrotał pod nosem kilka niezrozumiałych słów, po czym włożył jej na palec ciężki złoty pierścień. Wkoło wiwatowali ludzie. Córka Kościeja wsunęła mu pod ramię chłodną, małą rączkę i powiodła ku wyjściu.

A zbójcy cały czas tłukła się po głowie jedna, przerażająca myśl – co powie na to jaśminowa wiedźma? Nie wątpił, że wiedziała o jego licznych kochankach, ostatecznie była wiedźmą i miała swoje sposoby. Szczęśliwie była też – jak na wiedźmę – wyjątkowo roztropną niewiastką, więc nie czyniła rejwachu, że zbójca tu i ówdzie pofolgował naturze. Poza tym zostawiła go pierwsza, odpływając z Szarką na Wyspy Zwajeckie. Ale coś mu mówiło, że nie przyjmie dobrze wieści o zaskakującym ożenku zbójcy. Nie umiał tylko zgadnąć, czy poszczuje go zwierzołakiem, czy sama rozszarpie na części.

Przed świątynią na młodą parę czekał długi szereg rajców w paradnych kabatach z aksamitu. Twardokęsek aż się wzdrygnął, gdy zrozumiał, że każdy z miejskich dostojników pragnie powinszować mu szczęścia i złożyć uszanowanie.

– Co teraz będzie? – spytał chrapliwie, starając się nie okazać swego przerażenia.

– Uczta na błoniach pod miastem – odparła cicho dziewczyna, a potem pochyliła się, by przyjąć pocałunki jakiejś tłustej matrony w karmazynowo – złotej sukni. – I festyn. Pijaństwo i fajerwerki aż do bladego świtu. Ale nas zaraz odprowadzą na pokładziny. I będą się całą noc darli pod kamienicą, aby ci dodać animuszu. Taki tu zwyczaj.

Na myśl o pokładzinach Twardokęskowi zrobiło się dziwnie nieswojo. Wyrwał się żylastemu chłopinie w złotym łańcuchu, który potrząsał ręką zbójcy tak zajadle, jakby chciał ją z ciała wyszarpać. Nie zdołał jednak uniknąć jego małżonki. Wysoka jasnowłosa niewiasta w wydekoltowanej sukni wczepiła się w Twardokęska i zagruchała coś zalotnie. Na szczęście nie zrozumiał słów, ale Złociszka skrzywiła się z niechęcią i dała znak pachołkom, aby sprowadzili powóz.

Kiedy się odwróciła na moment, zbójca ukradkiem pociągnął z manierki, którą mu Lusztyk przezornie wsunął w sekretną kieszonkę. Córka Kościeja przerażała zbójcę coraz bardziej. Właściwie dochodził do wniosku, że skarbiec rdestnickich kapłanów nie jest wart tych wszystkich cierpień.

* * *

Niedobitki wiergowskiej rady miejskiej w posępnym milczeniu obserwowały przygotowania, czynione przez alchemika przed pokazem sztucznych ogni. Tylko Rybarz siedział szczęśliwy na wysokim tronie, wysłanym dla wygody szkarłatnymi poduchami. Postawiono przed nim wielką srebrną misę, pełną fig smażonych w cukrze. Kruczowłosa dziewuszka, jego cioteczna wnuczka, raz po raz wsadzała mu słodki owoc do gęby. Stary był więc szczęśliwy jak rzadko i wcale się nie burzył na hałas i zamieszanie. Siwą głowę trzymał dostojnie w górze, a od czasu do czasu unosił rękę niczym w geście błogosławieństwa i pozdrawiał tłumy przy długich stołach. Ale mało kto zwracał na niego uwagę.

Miało to swoją przyczynę. Burmistrz Kościej, acz złożony chorobą, wydawał za mąż jedyną córkę i dziedziczkę, nie poskąpiono więc jadła i napitku na poczęstunek dla zacnych wiergowskich mieszczan. Po prawdzie, pierwsze beczki odszpuntowano, zanim wielki dzwon na świątyni obwieścił szczęśliwe zawarcie małżeństwa. Rajcy obawiali się zrazu, by od takiej ilości trunku nie przyszło do zamieszek – ostatecznie wszyscy pamiętali Krwawy Spichrzański Karnawał. Ale na razie było całkiem spokojnie. Tylko alchemik bruździł jak zwykle, lecz niestety nie dało się obwiesia popędzić precz kańczugiem. Zanadto wkradł się w łaski burmistrzowej córki.

Zacni wiergowscy mieszczanie nie pojmowali, skąd w młodej i nadobnej przecież dziewczynie upodobanie do oszustów i szubrawców. W Książęcych Wiergach nie zdarzało się, aby białki ganiały po błoniach w kompanii najemników i zbirów ani przyglądały się ich ćwiczeniom w żołnierskim rzemiośle. Jednak po nagłej śmierci Kurdybana mieszczanie nie ośmielali się sarkać głośno na cudaczne upodobania Złociszki. Szybko zrozumieli, że w mieście nastał nowy porządek, a zaprowadził go nie kto inny, jeno jasnowłosa córka Kościeja.

108
{"b":"89257","o":1}