Литмир - Электронная Библиотека

– Ponoć był wielki szermierz – rzucił z uznaniem zbójca.

– E tam. – Pleskota wzruszył niechętnie ramionami. – Pijany był jak stodoła, tedy żadna sztuka czerep mu poszczerbić. Gorzej, żem sprawy nie skończył. Wywinął się, kurwi syn, i w zamęcie uciekł. Dwie niedziele był spokój. Jakby pod ziemię się zapadł, pewnie zdrowie nadwerężone łatał. A potem znowu wypłynął jak gówno w przerębli. Akuratnie wtedy egzekwie żałobne po świątyniach śpiewano i strach nastał ogromny po tym, jak wieża Nur Nemruta spadła. Więc się pod kapliczką, kurwi syn, zasadził, aby pana pochwycić, jak po nabożeństwie na majdan wynijdzie. Tyle że pan, podagrą złamany, w łóżku leżał, więc zamiast podkomorzego Jastrzębiec dzieciaka złapał. Resztę sami znacie.

Zbójca pokiwał głową, wspomniawszy, jak rebeliancka kompania zabawiała się rzucaniem noży w Nieradzica.

– Dziw, że po podobnej przygodzie wciąż do rebelii ciągnie – mruknął.

– Niby ktoś z młodymi dojdzie? – żachnął się pachołek. – U nas każdy dzieciuch ma tym przeklętym powstaniem głowę nabitą, ale z naszym paniczem było prawdziwe utrapienie. Ojciec chciał go dla bezpieczeństwa precz z Wilczych Jarów odesłać. Tymczasem zaciął się smarkacz. Dwa razy uciekał. Starościńscy go na trakcie chwytali i do dworca na powrózku wiedli. A jaki wstyd był!

Obejrzał się za wóz, żeby sprawdzić, czy Nieradzic nie podszedł za blisko do furgonu, po czym podjął przyciszonym głosem:

– Powiadam wam, pan podkomorzy mało się ze sromoty nie rozpękł. Dzieciaka batogiem oćwiczyć kazał i w więzach do ciemnicy cisnął. Ani matce do niego przyjść nie dozwolił. Surowy on. – Potrząsnął głową i odwrócił spojrzenie. – I wszystko tak być ma, jak sobie umyśli. Co do joty. Nam zapowiedział, że jeśli który paniczowi uciec pomoże, do sądnego dnia w ciemnicy gnić będzie.

Zasępił się i znów zaczął wąs kręcić.

– No, ale z młodym paniczem przeliczył się trochę – odezwał się znowu. – Ledwo nocka nastała, smarkacz guzy czerwone od żupana oberżnął i tym się pachołkom wykupił, co na straży stali. I znowu zemknął. Tyle że na dobre.

Zbójca który bynajmniej nie zamierzał się z Nieradzicową czeladzią pospolitować, zarechotał mimo woli.

– Musiał się pan ojczulek dobrze tą sztuczką zeźlić!

– Zeźlić? – Pleskota uniósł brwi. – Mały włos, a by starostę udusił. Pachołkowi, co przy nim guzy znaleźli, na dziedzińcu łeb nadziakiem rozłupał. Trzech innych powiesić kazał. Srożył się okrutnie. A najbardziej go chyba obeszło, że ludziska jawnie szydzili, iż syna nie umie poskromić, więc jak ma urząd sprawować. Bał się na dodatek, żeby go kniaź z majątków i godności nie obdarł, kiedy się o podobnym przeniewierstwie dowie.

– A Wężymord dba o jedno szlacheckie szczenię, co się ojcu zbiesiło? – prychnął Twardokęsek.

– Wężymord pewnie nie dba. Ale wielu innych czeka, aż się podkomorzemu noga powinie, i ci na pewno kniaziowi doniosą skwapliwie o domowych niepokojach. Dlatego pan podkomorzy tego samego wieczora syna solennie wyklął i z rodziny wypędził. A nam zapowiedział, że jak się który będzie z jaśnie paniczem zmawiał, też na gałęzi skończy.

– Toście są ryzykanci – skonstatował zbójca. – Znaczy, żeście się śmieli przeciwić…

– A co było robić? – burknął Pleskota. – Babka po mnie posłała. Znaczy, jaśnie pani matka – objaśnił. – Widzicie, tam teraz wszystkim podkomorzy rządzi. Ale dworzec mu żona w wianie wniosła, i wioski okoliczne, i lasy, a cały ten folwark od wieków jej ród macierzysty w garści trzymał. Dlatego babkę każdy szanuje niezmiernie, bo ze starych panów tylko ona wciąż żywie. Więc posłała po mnie babka i rzecze: „Ty, Pleskota, z dawien dawna u nas służysz, dobry jesteś pachołek, roztropny. Tedy ja ci powiadam i przykazuję, pluń na tę pomorcką służbę i ruszaj do lasu, panicza dopilnować”. Tom poszedł. – Podrapał się po łbie.

– Nie bałeś się podkomorzego?

– Co bym się miał nie bać? – Pleskota westchnął. – Surowy przecież i w swoim prawie, bo rozkaz wyraźny dał. Lecz jak mus, to mus. Zebrałem dwóch krewniaków, co też w czeladzi byli, i przodem ich posłałem, niby z pisaniem. Sam nocką z dworu uszedłem. Jeno szczęścia nie miałem, bom się w pierwszej wiosce na Pomorców natknął. Za rebelianta mnie wzięli. Zaraz skrępowali i wieszać chcieli, bo teraz w Wilczych Jarach rozmowa krótka.

– Ale nie powiesili.

– Bogowie ustrzegli. – Uczynił dłonią znak chroniący od złego. – Był tam stary wachmistrz, co mnie zapamiętał z czeladzi jaśnie pana. Niedaleko folwarku stali, więc resztę namówił, żeby się do podkomorzego z wizytą wybrali. Powiesić, gada, zawsze się zdąży, a podkomorzy gniewać się może, jeśli pachołka mu pod samym nosem utrupimy. Lepiej już do dworca zajechać, zapytać grzecznie. Gospodarz z niego bogaty, więc przynajmniej taka korzyść będzie, że piwa beczkę wytoczy. I przez pomorckie pragnienie cztery niedziele w ciemnicy przesiedziałem – dokończył kwaśno. – Pan się wściekł.

– Ale obiecywał powiesić – przypomniał zbójca.

– Oj, jak się wydało, żem krewniaków zbuntował – Pleskota machnął ręką – to jeszcze inne obietnice czynił. O zdradzie krzyczał, torturami straszył. W niewolę nawet chciał sprzedać, ale go rozumniejsi powstrzymali, bo nie masz takiego prawa, żeby mógł człeka ze szlachectwa obedrzeć i jako bydlę spieniężać. Długo się burzył i sierdził. Na koniec kazał oćwiczyć i precz przegnał.

– A długoście u niego służyli? – zagadnął zbójca.

– U niego to niezadługo – odparł pachołek. – Z półtora tuzina lat, nie więcej. Ale u babki drugie tyle, bo to, jak wam prawiłem, jej dworzec.

– Szmat czasu.

– Ano szmat… Nic, przynajmniej mogłem wreszcie panicza dopilnować. Wiecie, ród mój nieopodal na porębach siedzi, więc chwacko i bez ceremonii mnie krewniacy do obozowiska zawiedli. No i co ja tam słyszę? – sapnął z oburzenia. – Że nie masz w obozie panicza. Nie wiedzieć, dokąd go zaniosło licho. Pytam więc tych łbów baranich – kiwnął ku pachołkom, człapiącym posępnie za wozem – czego samopas dzieciaka puścili. A ci gadają, durnie, że jaśnie książę posłał panicza w dalekie kraje. Za przewodnika zbójowi go przydawszy. No, srodze mnie tym pomysłem jaśnie książę zawiódł! – Szarpnął wąs. – Oj, srodze.

– Ani chybi żałuje i waszym rozczarowaniem się gryzie. – Zbójca uśmiechnął się nieznacznie.

Pleskota nie rozpoznał jednak kpiny.

– Pożałowałby bardziej, jakby się nasz panicz z tej włóczęgi nie wrócił – rzekł twardo. – Ja wszelką zwierzchność szanuję i ród kniaziowski cenię. Ale gdyby dzieciak przez tę rebelię zmarniał, łeb bym uciął! A co? Jestem człek prosty, na tronach się nie wyznaję. Żelazem jednak robić potrafię i wnet by się okazało, czy jaśnie książę pan jeno dla postrachu to wielkie mieczysko na plecach nosi.

Zbójca spojrzał na niego z ukosa, wspomniawszy wczorajszą potyczkę, jednak zmilczał.

– No, szczęściem nie było trzeba – westchnął pachołek. – Zdrowy wrócił dzieciak. I dobrze się składa, bo książę pan porządny, szkoda by go ciąć…

Tutaj Twardokęsek nie zdzierżył i zarechotał ze szczerego serca.

Pleskota popatrzał na niego z urazą.

– Taż czego rżycie? – burknął.

– A tak mi jakoś wesoło – odparł bezwstydnie zbójca który tak się zatchnął śmiechem, że ledwie dech chwytał. – Prawdziwie, macie w uszanowaniu swych kniaziów.

– Głupstwa gadacie! – Pleskota odął się trochę. – Może tam u was w obcym świecie insze są obyczaje. Lecz tutaj sprawa prosta. Nasz kniaź jest, a nie my kniazia. I nigdy tak nie będzie, żeby go nie mógł szlachcic poczciwym żelazem usiec, jak mu się krzywda dzieje.

– No, przecie się nie stała – rzekł pogodnie zbójca.

Opowieść Pleskoty wprawiała go w coraz lepszy humor.

– Ale mogła się stać! – oznajmił triumfalnie szlachcic. – Na wszelki wypadek postanowiłem mieć na panicza baczenie, żeby mi się znowu spod kurateli nie wymknął, sprytny szczeniak. I dobrze. Bo wczoraj nad ranem przybiega ten barani łeb jeden – z niesmakiem obejrzał się do tyłu – i gada, że książę znów gdzieś naszego dzieciaka posyła. Tedym poszedł pod kuźnię, niskom się pokłonił i tak paniczowi powiadam, że nie będzie się samowtór po drogach włóczył. Chyba że po trupie – moim albo książęcym.

– Książę może się przydać – zauważył zbójca.

– Tak i mnie się zdaje. – Pleskota uśmiechnął się półgębkiem, pierwszy raz. – Zacny pan i po prawdzie nijak go rezać. Szczęściem dał się dzieciak przekonać.

– Jakbyście mu korda do gardzieli przykładli, też by się dał przekonać. Może łacniej nawet – skwitował cierpko zbójca.

– A o tymżem nie pomyślał – przyznał pachołek.

– Tak i mnie chcecie do swojej kompanii przekonać? – spytał Twardokęsek kwaśno.

– Nie krzywcie się na mnie, panie – zreflektował się Pleskota – przecież do was nic nie mam. Jesteście człowiek porządny, panicza na własnych rękach z płomieni wynieśliście. I za tę jedną zasługę szczerze was miłuję i miecza w potrzebie użyczę. Ale z nami wam też bezpieczniej podróżować się będzie. Sami się przekonacie. Myśmy ludzie spokojne, w karności wyćwiczone i do pracy nawykłe. Przydamy się wam.

Zbójca skrzywił się tylko. Wzrok utkwił w dyszlu i zamyślił się posępnie.

Wóz zakołysał się nagle, podskoczył i utknął. Konie szarpnęły się, przestraszone.

– A poza tym kto wam pomoże, jak wóz w wyrwę wpadnie? – zapytał Pleskota chytrze. – Przecie go na grzbiet nie zarzucicie. No, dawajcie chłopaki! – krzyknął do tyłu. – Będziem wyciągać.

Zanim skończyli, wicher ponad lasem uspokoił się trochę. Kiedy zaś Twardokęsek zaciął konie, z nieba począł sypać śnieg. Pnie sosen majaczyły po obu stronach drogi jak widmowa straż. Mróz był słaby. Wielkie białe płatki bezszelestnie tańczyły w powietrzu, by natychmiast stopnieć na rozgrzanych końskich grzbietach. Zbójca pomyślał, że na Wyspach Zwajeckich śnieg już leży głęboki i lody skuły pewnie Cieśniny Wieprzy. W milczeniu kołysał się na koźle i rozmyślał o dwóch kobietach, rudej i brązowowłosej, ukrytych daleko na północy, poza ciemnym łanem żalnickich lasów i połacią Wewnętrznego Morza.

19
{"b":"89257","o":1}