Литмир - Электронная Библиотека

– Bogoria ich w karby weźmie – poddał stary. – Ma powody znaczne, aby Pomorców nienawidzić.

– Jeno kto weźmie w karby Bogorię? – prychnął zbójca. – Dość, że hyr po okolicy pójdzie o kupcu tłustszym, który poprzez okolicę ciągnie, a precz z wojenki ucieknie, by się grabieżą nacieszyć i łupu nabrać.

Siwowłosy szlachcic łypnął na niego z przyganą.

– Nie lekceważcie Bogorii. Jest wprawdzie facecjonista i człek w obejściu łatwy, ale też wojownik straszliwy, zaciekły i przemyślny jak rzadko. I nie odtrącajcie go zbyt łatwo, jeśli zechce was wesprzeć, bo za nim całe Wilcze Jary staną.

A juści, pomyślał kwaśno zbójca. Jakby wilczojarska szlachta mogła powstrzymać pochód Wężymorda. Ot, zjadą się panowie, radzić będą, głowami trząść i za szable chwytać, a potem rozlezą się z niczym. Jak zwykle. Jeśli nawet zbiorą się łaskawie ze trzy chorągwie i przeciwko Pomorcom pociągną, na widok regularnego kniaziowskiego wojska cichaczem uciekną z pola albo – co jeszcze gorsze – wyjdą ich naprzód witać gorzałką i chlebem. Nie, wilczojarskiej szlachcie nie zamierzał zbójca ufać. Nie po Debrzy.

Nie moje strapienie, ofuknął się, choć przecież przywykł do starego szlachcica, cenił go i szanował. Ale Wilcze Jary poradzą sobie, pocieszył się w myślach. Jak zwykle. Wnet pierwszy patriotyczny zapał minie i hreczkosieje pokornie wrócą do domowych swarów. Znów będą na gościńcu łupić, siwuchę żłopać, z czeladzią się zajeżdżać i procesować o miedzę. Kto wie, może sobie nawet do gardeł skoczą, zanim pierwszy z ludzi Wężymorda nogę w okolicy postawi.

– Toż gadaliście, że tymczasem sam się gorzałką wspiera. Jaki więc z niego pożytek? – zakpił.

– Zanim dnieć zaczęło, ruszył objeżdżać co znaczniejszych posesjonatów – powiedział powoli Pleskota. – Wojska do obozowiska chce ściągać.

– Choćby całe Wilcze Jary na koń siadły, jeszcze za mało będzie – odparł zbójca któremu nagle zaświtała we łbie doskonała wymówka, aby wyruszyć na południe po kamratów. – Nadto piechoty nam trzeba, łuczników, jazdy cięższej. A czasu braknie, by ich więcej uzbierać. I gotowizny. Bo Kostropatka prędzej zdechnie, niż mnie do skarbca dopuści.

– Trochę się po okolicy zbierze.

– Za mało. – Zbójca potrząsnął głową. – Siedzimy na półwyspie jako niedźwiedź w matni. Mieli nas Zwajcy od morza wspierać, lecz bez Suchywilka ni o piędź się nie ruszą. Tak mnie się zdaje, że tylko na sobie możemy polegać. A to niewiele.

– Nie kraczcie dłużej jak wrona. – Pleskota zniecierpliwił się.

Zbójca podrapał się po zarośniętym policzku.

– Tak sobie wszystko we łbie układam i zbieram – wyjaśnił. – I jedno mi wychodzi. Muszę do Wiergów jechać, Kościeja o pomoc prosić.

W istocie jednak nie trapił się wcale obroną Wilczych Jarów. Oby stary łajdak zgodził już najemników, strapił się przelotnie. Bo nader szybko poszło. Szybciej, niż śmiałem oczekiwać.

– Kogo innego poślijcie. – Pleskota nie krył niezadowolenia. – Wyście tu nam potrzebni.

– Kościej człek ostrożny, innemu nie zaufa – odparł zbójca spiesznie. – Nie, mus mi jechać co prędzej. Najlepiej jeszcze dzisiaj.

– Przecie za słabi jesteście! – żachnął się szlachcic. – Na nogi się nie dźwigniecie, nie mówiąc już o podróży.

– Et, byle na koń usiąść – rzekł rześko zbójca. – Jakoś będzie. No, co tak stoicie? – ponaglił Pleskotę, wyciągając ku niemu ręce. – Pomóżcie mi.

Stary potrząsnął karcąco głową, jednak usłuchał. Stękając ciężko, Twardokęsek zdołał wstać i przyodziać się jako tako. Starał się nie pokazać po sobie bólu, lecz przypalone boki bolały niezmiernie i wnet musiał przysiąść na stołku.

– Daleko nie zajedziecie. – Szlachcic wyraził głośno zbójeckie obawy. – Rany się wam otworzą. W pierwszej karczmie zlegniecie…

– Albo i nie.

Zbójca aż podskoczył, słysząc znienacka głos Szydła.

Karzeł miał paskudny zwyczaj podkradać się niepostrzeżenie. Stał teraz przy progu i szczerzył się obrzydliwie. Zza jego pleców wyglądał Chąśnik – miał osobliwy wyraz twarzy i popatrywał niepewnie ku zbójcy. Nic dziwnego, że się wstydzi, skonstatował cierpko zbójca. Przecie ktoś musiał się w tej karczmie o planie wygadać.

– Czego chcecie? – burknął.

– Pono ku Książęcym Wiergom jechać zamierzacie – powiedział karzeł. – Pomóc zatem chciałem.

– A jak? – spytał cierpko zbójca. – Będziecie szydzić i jęzorem mnie nękać, aż do zdrowia przyjdę?

– A tak. – Niziołek przesadził kilkoma susami izbę i bez żadnej racji zdzielił zbójcę przez gębę trzcinką, co ją w ręku trzymał.

Niewiele myśląc, Twardokęsek pochwycił pokurcza za kołnierz kubraka, uniósł i potrząsnął nim sierdziście. Byłby jeszcze o powałę nim wyrżnął, ale Szydło wyciągnął palec i odezwał się karcąco:

– No! Starczy.

Zbójca opuścił go na ziemię, dysząc ciężko z wściekłości. A potem nagle zrozumiał i dech zaparło mu ze zdumienia. Ból zniknął bez śladu. Niepewnie pomacał się pod kubrakiem. Pod palcami poczuł świeżą, zdrową skórę. Wzdrygnął się ze strachu.

– Teraz możecie ruszać – powiedział chełpliwie karzeł. – Jak przyobiecałem.

– Tyle że z Książęcymi Wiergami kłopot będzie – odezwał się od proga Chąśnik.

Coś dziwnego pobrzmiewało w jego głosie i nagle spojrzenia wszystkich obróciły się w stronę Pomorca.

– Kościej ubit – powiedział w głuchej ciszy grasant.

97
{"b":"89257","o":1}