Wark chciał roześmiać mu się w twarz i oznajmić, że nie potrzebuje wybaczenia. Ale stali już w bramie wieży i pośrodku dziedzińca zrujnowanego klasztoru zobaczył Iskrę z dwoma zakrzywionymi mieczami w dłoniach. Ćmy zlatywały się i wirowały wokół niej, jakby była pochodnią.
Pacholik przyniósł Warkowi kawałek płótna. Zrazu nie wiedział, dlaczego. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że twarz ma obryzganą posoką. Otarł ją niecierpliwie i odepchnął sługę.
– Powiedz mi jedno, mój książę. – Miękko jak kot Szarka podeszła bliżej. Miecze trzymała przed sobą, skrzyżowane ostrzami na wysokości kolan. – Czy nie żałujesz? Bogowie zadrwili z ciebie tej nocy. A ja cię pokonam.
Poczekała, aż podadzą mu pałasz i lewak do parowania ciosów. Miał wrażenie, że przygląda się tym przygotowaniom z pobłażliwością, prawie tkliwie. Mimo to wciąż nie pragnął jej zabić. Nawet jeśli była szalona, w Krainach Wewnętrznego Morza rzadko zdarzało się tyle piękna, ile dostrzegał w jej smukłej, pełnej gracji sylwetce, kiedy jeszcze raz uniosła miecz i pozdrowiła go, ceremonialnie rozpoczynając pojedynek.
Już w pierwszym zwarciu zrozumiał, że bawi się nim tylko. Z łatwością sparowała uderzenie. Miał przewagę dwóch dłoni w długości miecza, lecz nie potrafił jej sięgnąć. I wciąż nie chciał jej zranić. Nazbyt wyraźnie widział jej źrenice, wyzłocone od ognia, i usta, które poruszały się nieznacznie, jakby wciąż szeptały jego imię.
Ciosy następowały po sobie tak szybko, że nie mógł ich prześledzić wzrokiem. Nawet nie próbował. Z trudem uniknął finty wymierzonej w udo. Jego ramiona parowały uderzenia, lecz nie umiał zebrać myśli. Tańczyli na podwórcu zrujnowanego klasztoru, Wark zaś wciąż się cofał, boleśnie świadom utkwionych w nim oczu wojowników. Nie mógł się zdecydować.
Jej riposty były tak prędkie, tak doskonałe, że wzbudzały zachwyt. Czuł, jak zmienia się nastrój ludzi stojących wokół dziedzińca. To już nie była plugawa rąbanina na ciemnych schodach. Wojownicy potrafili docenić sztukę, nawet najbardziej śmiercionośną. Ich podziw nie miał nic wspólnego z miłosierdziem. Wark dobrze rozumiał, że jeśli tylko da im szansę, rzucą się na Iskrę i rozniosą ją na ostrzach. Lecz ich zachwyt nie był przez to mniej prawdziwy.
Nieoczekiwanie potknęła się, upadła na jedno kolano. Ktoś krzyknął.
Nie wypuściła mieczy i Wark nie był pewien, czy zdołałby jej dosięgnąć. Jednak nie spróbował. Wyhamował ostrze i zatrzymał się, dając jej czas, aby wstała.
Podniosła głowę i poprzez zasłonę rudozłotych włosów spojrzała na niego.
– Och, mój złoty książę – powiedziała, lekko rozbawiona. – Należało uderzyć. Nie jestem tym, czym sądzisz. Pomyliłeś się.
W jej głosie nie było zmęczenia, zupełnie jakby przed chwilą nie zamordowała sześciu ludzi.
– Być może ty również się pomyliłaś – rzekł, choć rozumiał, że powinien oszczędzać oddech.
Pytająco uniosła brew.
– W tym, czym jesteś – dokończył, wiedząc, że nie zostawi mu już wiele czasu.
Nie omylił się. Poderwała się. Zamarkowała uderzenie z lewej strony, jednocześnie godząc prawym mieczem w jego brzuch. Przechwycił cios i aż cofnął się pod jego naporem. Przez moment trwali w zwarciu. Czuł na twarzy jej oddech i dopiero teraz zdał sobie sprawę, jaka jest wysoka. Wychyliła się ku niemu, jakby zamierzała go pocałować. Na policzku miała rdzawe cętki zaschniętej krwi, a rozszerzone jak u wiedźmy, złote tęczówki były przerażające i nieludzkie. Jednak kiedy była tak blisko, krew tętniła mu w skroniach i zupełnie nie umiał rozpoznać własnych pragnień.
Wreszcie zdołał ją odepchnąć. Smuga złotych włosów smagnęła jego twarz jak ognisty bicz. Krzyknął, czując, jak skóra kurczy się i pęka od żaru. A ona roześmiała się tylko.
Wtedy coś usłyszał. Nieco z boku, spomiędzy obłamów zrujnowanej kolumnady. Znajomy szczęk zwalnianej cięciwy.
– Nie! – wykrzyknął z rozpaczą, pewny, że jest zbyt późno.
Jednak nie było. Nigdy potem nie umiał zrozumieć, jakim cudem udało się jej przeciąć strzałę w locie. Podobne rzeczy były po prostu niemożliwe. Nawet jeśli naprawdę była wichrową sevri z orszaku boga.
Odwróciła się do Warka. Pierwszy raz widział w jej twarzy złość.
– Dosyć – powiedziała. – Nie mam więcej czasu, mój słodki książę.
– Co chcesz zrobić? – spytał, dotykając policzka, aby się upewnić, że naprawdę oparzyła go samym dotykiem włosów.
Rana był prawdziwa. Ból też.
– Zabić cię. – Uśmiechnęła się. – Jak obiecałam.
Uwierzył jej od razu. Tym razem nie było zabaw i zwodów, tylko szybka, prosta palestra. Przechwycił ją bez trudu i wtedy poczuł potężne uderzenie w pierś. Przewrócił się, runął plecami na kamienie, czując głuchy ból w płucach. Miecz wypadł mu z dłoni. Ale nie było krwi. Zrozumiał, że najpewniej walnęła go rękojeścią. W chwilę potem zobaczył ją nad sobą. Przyklęknęła nad nim. Jej włosy opadły, otoczyły ich jak zasłona z płomieni.
W ręku trzymała miecz. Ostrzem w dół. Piórem dotykała punktu tuż pod jego mostkiem.
Więc jednak jej się udało, pomyślał bezsensownie, bo przecież od pierwszego starcia wiedział, że nie zdoła jej pokonać. Była ogniem. Wichrową sevri, ściągniętą z nieboskłonu, aby go zabiła.
– Oszczędź go, Llostris – usłyszał nad sobą głos Koźlarza. – Było już dość śmierci.
Iskra zmrużyła oczy.
– Dlaczego miałabym to zrobić?
– Ponieważ jest moim bratem.
– Zabiłam już kiedyś twojego brata. A ty nie masz prawa o nic mnie prosić – odparła Iskra z wściekłością, obracając się ku żalnickiemu księciu.
Jej ogniste włosy znów omiotły twarz Warka. Chciał krzyknąć z bólu, lecz kiedy otworzył usta, dobył się z nich jedynie nieartykułowany skrzek.
– Wyrzekłeś się mnie – ciągnęła coraz głośniej, nie dbając o wojowników, którzy przysłuchiwali się uważnie. – Przeszłam dla ciebie przez siedem bram piekła, a ty mnie nie rozpoznałeś! – dokończyła, krzycząc. – Nie rozpoznałeś mnie!
– Więc może mnie powinnaś ukarać. Nie jego.
Ręka Iskry drżała, lecz miecz nie cofnął się ni odrobinę. Wark był pewien, że zaraz uderzy.
– Zdążę to jeszcze uczynić – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Mam prawo.
– Nie zamierzam ci go odmawiać.
Zacisnęła zęby. Jej twarz była kredowobiała.
– Och, dosyć – zdecydowała nagle i podniosła się. – Wystarczy tych głupot.
Wark ze świstem wciągnął powietrze i poczuł, jak jego mięśnie rozluźniają się. Wciąż nie wierzył, że zdołał przeżyć.
– Zabiorę cię na morze – powiedział cicho Koźlarz. – Już czas.
– Już czas – powtórzyła jak echo Iskra.
Wark zobaczył, że Koźlarz ujmuje dłoń rudowłosej kobiety, zupełnie jakby nie czuł bijącego z niej ognia, i pociąga ją ku szczelinie w murze i stromej ścieżce, która prowadziła na brzeg.
– Zatrzymajcie ich! – wykrzyknął Zbiegun. – Zabiła kniazia i nie może uciec.
Wark spróbował zaprzeczyć, osadzić wojowników rozkazem w miejscu, bo żył przecież i rozumiał, że tamci dwoje powinni odejść, aby ta upiorna noc dobiegła wreszcie kresu. Tyle że z jego gardła nie dobywał się żaden dźwięk. Bezradnie patrzył, jak sinoborska drużyna sięga po broń. A potem spostrzegł jeszcze Suchywilka, który staje tuż przed wyrwą w murze z wielkim zwajeckim toporem w garści i zasłania przejście.
* * *
Z pogruchotanych blanków wieży jaśminowa wiedźma patrzyła, jak Koźlarz prowadzi Szarkę stromą ścieżką na brzeg. Na klasztornym dziedzińcu na nowo rozgorzała walka i błękitnooka niewiastka nie potrafiła zgadnąć, czy Iskra oszczędziła w końcu sinoborskiego kniazia. Na rozkaz kapłana wojownicy unieśli go do zrujnowanego refektarza. Wydawało się jej, że poczułaby jego śmierć. Jednak nie była pewna. Tej nocy przelano bardzo wiele krwi. I jeszcze więcej miano rozlać.
Zwajcy trzymali się blisko muru, wciąż broniąc wąskiej wyrwy, która prowadziła na dróżkę do przystani. Nie pozostało ich wielu, najwyżej półtora tuzina. Zbili się ciasno, porąbanymi tarczami osłaniając rannych. Na samym przodzie wiedźma wciąż widziała rogate szłomy obu Wilków. Musieli wiedzieć, że nie uda się im uciec. Nigdy nie przebiją się na brzeg, do sinoborskich okrętów. Próbowali jedynie kupić odrobinę czasu dla tamtych dwojga.
Wiedźma poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. Ale dla Zwajców nic nie mogła już zrobić.
Wicher przywiał do niej znad morza zapach szlamu i krwi. Poruszyła się niespokojnie. Długą chwilę wietrzyła w powietrzu, usiłując odszukać niebezpieczeństwo. Wreszcie jej się udało. Krzyknęła ze zgrozy.
Nikt wprawdzie nie zdołał wyrąbać sobie drogi przez Zwajców, ale kapłan był sprytny i nie zamierzał czekać. Poprowadził wojowników bokiem, drogą, którą niegdyś podjeżdżały wozy z przystani. Spieszyli się. Niemal biegli, aby zatrzymać Iskrę na samym skraju morza.
Jeszcze tylko kilka skrętów ścieżki dzieliło Szarkę i Koźlarza od sinoborskich okrętów. Wark nie spodziewał się, aby ktokolwiek wydostał się z klasztornego dziedzińca, i nikogo nie pozostawiono na straży. Ale ludzie kapłana wpadali pomiędzy wilgotne kadłuby, które na drobnym żwirze Przychytrza wyglądały jak ciała monstrualnych bestii z głębin Wewnętrznego Morza. Wiedzieli dobrze, skąd nadejdzie Iskra. I tym razem nie zamierzali dać jej żadnej szansy. Nie spodziewała się zasadzki. Nie zdążyłaby nawet obnażyć mieczy.
Jaśminowa wiedźma uśmiechnęła się krótkim złym uśmiechem.
Wicher rozpędził na chwilę chmury. Czerwony letni księżyc wisiał tuż nad wieżami klasztoru flagellantów, wielki i spęczniały od posoki.
Gdyby to nie było Przychytrze i gdyby tej nocy nie rozlano tyle krwi, zapewne nie umiałaby się zdobyć na coś podobnego. Jednak dzisiaj jej umysł był czysty jak zwierciadło, a konanie kolejnych wojowników, zarąbanych na dziedzińcu, wyostrzało jej wzrok. Moc była wszędzie wokół. Pulsowała, tętniła, jakby ta wyspa była olbrzymim, krwawym sercem, które wciąż biło, choć żywcem wyrwano je z piersi.
Obnażyła maleńki nóż, dar Suchywilka, który zazwyczaj nosiła na szyi na łańcuszku, ukryty pod suknią. Wąskie ostrze błysnęło jak język żmii. Jego dotyk nie niósł bólu. Tylko chłód.