– Nawet gdybym postanowiła zabawić się w boga – księżniczka potrząsnęła głową – potrzebowałabym znacznie więcej. Ale jak miałabym odnaleźć pośrodku wiecznych śniegów kohortę Org Ondrelssena i odebrać harfę jednemu z widmowych królów, kapłanko?
Lecz nagle znała odpowiedź. Znała ją, choć pytanie nie zdążyło wybrzmieć pod niskimi łukami sklepienia. Moce zbiegają się do siebie niczym kuleczki żywego srebra na kamiennej podłodze, pomyślała, odszukują się i łączą w jedno. Zawsze tak było i tak pozostanie.
– Dostaniesz ją – powiedziała stłumionym głosem kapłanka. Jej tęczówki były szare jak Wewnętrzne Morze w czas jesiennych sztormów. – Nie pytaj, jaka jest cena. Ale dostaniesz je. Miecz i harfę. Reszta zależy od ciebie.
Selveiin nie odrywała spojrzenia od wąskiego prześwitu nieba w szparze opony.
– Nie zrobię tego – odezwała się cicho. – Odgadłam, czym jest harfa Szarki. Ale nie mogę odebrać im znaków. Ani jej, ani Koźlarzowi. Nie teraz. Równie dobrze mogłabym poderżnąć im gardła. Albo gorzej jeszcze. Oddać ich Zird Zekrunowi.
– Oni już nie żyją – rzekła płaskim głosem kapłanka. – Jej śmierć przyobiecano córce doży, gdyż taką cenę naznaczyła za Fletnię Wichrów, a on… Królowie umierają, księżniczko. Sinoborze jest pełne kurhanów, w których złożono kości dawnych bohaterów, lecz nikt już nie pamięta ich imion. A twój brat kroczy niebezpieczną ścieżką i Sorgo nie zdoła go chronić bez końca. Może nawet już teraz…
– O czym ty mówisz? – odwróciła się, czując krew napływającą gwałtownie na policzki.
– Wark zabrał ze sobą wiedźmi war, który wnet wybuchnie płomieniem pośrodku Wewnętrznego Morza. Nikt nie zdoła już tego powstrzymać.
Coś w jej głosie sprawiło, że w komnacie pomroczniało nagle. Selveiin odsunęła kotarę. Zmierzchało. Rybacy wyciągali na brzeg łodzie ciężkie od połowu, a ich kobiety, w spódnicach z niebarwionego samodziału, po dwie, po trzy schodziły od chat po nadmorskich skałkach z wielkimi pustymi koszami na głowach. Troje bosonogich dzieci w przykusych koszulinach ukradło kilka chudych śledzi i umykało przed wygrażającym im pięścią rybakiem; łuski ryb w ich rękach połyskiwały srebrzyście, a słońce wisiało już bardzo nisko nad krawędzią morza i czerwone odblaski rozpryskiwały się szczodrze na falach.
Jedna z kobiet zaczęła nucić z cicha, głosy innych wnet dołączyły do pieśni. Śpiewały o letnim deszczu, który jest jak łzy, i o chłopcu, który przewędrował poprzez siedem bram piekła w poszukiwaniu ukochanej. W każdej z bram zapłacił za przejście odrobiną samego siebie, jednak dziewczyna i tak go nie rozpoznała, ponieważ martwi nie pamiętają żywych.
Selveiin zamrugała. Coś kłuło ją pod powiekami. Ziarenko piasku. Powoli odwróciła się ku kapłance.
– Opowiedz mi – poprosiła łagodnie.
– Będzie uczta. I będzie kielich wysadzany rubinami wielkimi jak gołębie jaja. A także trucizna na dnie kielicha. Podstępny jad, który z wolna wysysa siły i pokona ich oboje. Szarkę i Koźlarza.
– Trucizna? – powtórzyła martwo Selveiin. – Jaka trucizna zdoła pokonać moc Sorgo?
– Pamiętasz legendy o źródle Ilv, o jasnej wodzie, która odwraca przekleństwo i niweczy nieśmiertelne moce? – Kapłanka oblizała spieczone wargi. – Zeszłej jesieni Lelka posłała sługi ścieżką wywieszczoną w majaczeniach wołw. Na Wyspach Hackich zaczerpnęli wody, ale źródło zostało skalane śmiercią żmijów i mocą Zird Zekruna. Potem podarowałyśmy ją Warkowi. Nie chcesz wiedzieć, jak.
Selveiin przymknęła oczy. Przypomniała się jej twarz Koźlarza w owej krótkiej chwili w ogrodach księcia Evorintha, kiedy stali naprzeciw siebie w milczeniu, nie śmiejąc postąpić ni kroku naprzód. Nie jesteśmy dziećmi, które chowają się pod parasolami łopianowych liści, powiedziała wówczas. I nic nie można poradzić.
– Więc wydajecie ich Zird Zekrunowi – powiedziała wreszcie. – Na długą bolesną śmierć albo coś zgoła gorszego. Oboje.
– Taka była istota umowy zawartej z córką skalmierskiego doży, księżniczko.
Nie sądzę, pomyślała z nagłą złością. Krew Iskry nie podda się, jakiekolwiek pakty ułożono w podziemnych komnatach treglańskiego przybytku.
Znów wyjrzała przez okno. U podnóża falochronu kobiety patroszyły ryby na wieczerzę. Siedziały w kucki na płaskich kamieniach, a woda u ich stóp była czerwona od krwi. Stado morskich ptaków, białych mew, rybitw i wydrzyków walczyło o wnętrzności, przywodząc księżniczce na myśl Ptaszniczkę i chmarę gołębi wirującą wokół jej palców.
Chrapliwe, urywane krzyki ptactwa wibrowały w uszach niczym lament płaczek.
Zasunęła kotarę i przywołała położne, trzy staruszki o twarzach pomarszczonych jak korzenie. Na czołach miały piętna łapaczy niewolników, wypalone żelazem. Księżniczka wiedziała, że pochodzą z Czerwienieckich Grodów, a wiele lat temu sprzedano je na służbę żalnickiemu kniaziowi. Nie pamiętała, czy widziała je wcześniej. Cytadela była obszerna i nie brakowało w niej służby.
Na widok kapłanki niewolnice zaczęły mamrotać niechętnie. Selveiin odsunęła się i nalała sobie wystygłego naparu z krwawiennika. Ból w kolanie znów się odezwał, a napój nie przynosił ulgi. Pod belkowaniem pojedyncza ćma zataczała zwichrowane kręgi wokół kaganka. Zmienne cienie padały na rozwieszone na ścianach opony. Na jednej sfora ogarów ścigała białego jednorożca poprzez krzewy haftowane zieloną i srebrną nicią.
Czerwienieckie niewolnice przykucnęły kręgiem przy palenisku. Pierwsza nabrała w gołe dłonie popiołów i zasypała żar pozostawiony przez służebne księżniczki. Następnie starannie zgarnęła do środka dymiące resztki, aż ukazały się nagie, okopcone kamienie. Wówczas druga wyjęła spod koszuli ciasno związane zawiniątko z lnianej szmatki i dobyła z niego odłamek piorunowego kamienia, który rodzi się w skałach, gdzie stąpają żmijowie. Obróciła go trzykrotnie w dłoniach i poczęła miarowo uderzać w poszczerbiony kawałek metalu. Żadna nie patrzyła ku księżniczce nawet wówczas, kiedy krzesały świeży, czysty ogień.
Pierwsza iskra padła na wierzbową hubkę. Niewolnice siedziały w kucki, kolejno karmiąc ogienek drobnymi gałązkami – czarnego bzu, gorzkiego głogu, lipy i srebrzystej olchy, której liście zwinęły się i czarnymi płatkami pofrunęły aż pod powałę. Księżniczce zdawało się, że płomienie zmieniają kolor przy każdym kawałku drewna. Wiedziała, że to święty ogień, rozpalony dla odpędzenia złej mocy od posłania rodzącej i podsycany zaklęciami starszymi niż mury uścieskiej cytadeli. Jednak dziecko kapłanki przyobiecano samemu panu Wewnętrznego Morza i wiedziała, że jeśli bóg zechce je odebrać, nie zlęknie się babskich czarów.
Na razie jednak wokół strażnicy panowała cisza, mącona jedynie szumem morza. Nawet rybaczki uporały się z połowem i odeszły.
Selveiin siedziała oparta o chłodną ścianę, rozcierając obolałe kolano. Ciepło płomieni przyniosłoby ulgę, lecz nie śmiała podchodzić do paleniska, póki niewolnice nie dokończą błogosławieństw. Kapłanka również milczała. Leżała na wysokim posłaniu, nieruchoma i bledsza od wykrochmalonego płótna. Dopiero gdy położne zaczęły wzywać kolejno jedenastu bogów, aby obdarzyli dziecko swymi darami, położnica uśmiechnęła się krótkim cierpkim uśmiechem.
Czasem dary bogów odnajdują nas bez żadnych zaklęć, pomyślała z goryczą Selveiin. Trąciła czubkiem stopy sakwę. Kryształowy naszyjnik zabrzęczał cicho i nawet przez safianową skórę trzewika czuła bijący odeń chłód. Wody Cieśnin Wieprzy są jeszcze zimniejsze, przeszło jej przez myśl. Gdybym w nie skoczyła, nie odnaleźliby mnie z pomocą Mel Mianeta.
Staruszka w połatanej żółtej chuście na ramionach nakreśliła poślinionym palcem kilka znaków na sosnowej desce. Inna oplatała tymczasem próg wiotkim pędem ciemnego powoju, aby zła moc zgubiła się w splotach ziela i nigdy nie znalazła drogi do położnicy ani jej dziecka. Trzecia, stukając niewolniczymi chodakami, podeszła do okna. Rozesłała na parapecie kolczaste gałązki wiciokrzewu i spięła kotarę kościanym grzebieniem z dwoma wyłamanymi zębami. Selveiin uśmiechnęła się mimowolnie. W baśniach taki grzebyk zmienia się w dziką puszczę, pełną buków o srebrnych pniach i jodeł, które sięgają samego nieba, i zatrzymuje wszelkie złe moce. Tyle że to nie była baśń, a życie tego dziecka oddano jednej z najpotężniejszych mocy Krain Wewnętrznego Morza.
Niewolnice również czują, pomyślała księżniczka, że tej nocy będą odbierać kogoś zgoła innego niż dziecko portowej ladacznicy, i dlatego próbują je ochronić.
Niewolnica popatrzyła na nią wyblakłymi, zapadniętymi oczami i bez słowa sypnęła w ogień garść okruchów bursztynu. Na sinoborskim brzegu mówiono, że jantar to łuski pradawnych żmijów, które spadły z nieba prosto w głębie Wewnętrznego Morza. Wierzono także, że odpędzają wszelki urok i odwracają złe oko.
Kapłanka jęknęła. Niewolnica otarła jej czoło zmoczonym w chłodnej wodzie gałgankiem i przysunęła do warg czarkę ze wzmacniającym napitkiem. Położnica jednak uchylała głowę, aż w końcu czerwona struga napoju rozlała się po poduszkach.
– Wypij – poprosiła cicho księżniczka. – Czy myślisz, że Zird Zekrun naprawdę nie zdoła cię wytropić, skoro potrafił sięgnąć spojrzeniem poza śmierć Stworzycieli? Kilka kropel naparu nic nie zmieni.
– Być może. – Kapłanka zwróciła się ku niej lekko. – Ale dobiłam targu z Morskim Koniem i zamierzam go dotrzymać. A skoro oddałam wrzeciono, Kea Kaella nie będzie mnie dłużej chronić.
– Nawet za cenę swojej śmierci?
– Jeśli nie będzie innego sposobu.
Księżniczka potrząsnęła głową. Nie wiedziała, jak przemóc jej upór. Nie miała cierpliwości do głupców.
– Jak masz na imię? – zapytała nagle.
– Jakie to ma znaczenie? – Kapłanka skrzywiła się.
Selveiin milczała.
– Firlejka – odpowiedziała po chwili służka Kei Kaella, ale zaraz jej twarz ściągnęła się z bólu.
Niewolnica w żółtej chustce syknęła i gestem nakazała ciszę.
Położne ostrożnie rozdziały kapłankę z sukni z grubego kołtryszu, północnym zwyczajem zebranej na ramionach dwiema fibulami w kształcie żmijów, i zzuły trzewiki z opuchniętych stóp. Z rozplecionymi włosami, w samej koszuli z niebielonego sukna Firlejka wydawała się krucha jak figurka wyrzeźbiona z lodu. W słabym świetle księżniczka widziała delikatną niebieską nitkę pulsującą pod skórą na jej skroni. Ponownie zadziwiła ją myśl, że Mel Mianet naprawdę miałby jeszcze tej nocy przybyć po dziecko pod postacią olbrzymiego białego ogiera z grzywą sztywną od zaschniętej morskiej wody i kopytami, które bez wysiłku strącają w toń nadmorskie skały. Nie była jednak pewna, czy bóg zdoła je zatrzymać, kiedy Kea Kaella dowie się o zdradzie kapłanki.