Литмир - Электронная Библиотека

Wicher zerwał szmatkę i zaklekotał uwolnioną okiennicą. Kotara natychmiast nasiąkła deszczem. Staruszka w żółtej chuście żywo poderwała się i na nowo przewiązała skobel okiennicy. Gałganek był czerwony, jakby unurzano go w świeżej posoce. Selveiin uśmiechnęła się cierpko, rozpoznając kolejny babski wybieg dla odstraszenia topielicy, która zachodzi we ćmie do chat i podkłada w miejsce noworodków odmieńce ulepione z morskiego szlamu, z oczami z białych muszel i wodorostami zamiast włosów. To bajdy, pomyślała. Gawędy starych babek, które sprzedają popod murem wiązki tataraku dla odstraszenia złego i w noc Żarów obsypują dziewczyny chmielowymi szyszkami, by los darzył im bogactwem i szczęśliwością.

Jednak jej wzrok napotkał oczy czerwienieckiej niewolnicy, ciemne i wpadnięte głęboko w wyschłej na wiór twarzy. Staruszka wrzuciła w palenisko garść ziół. Płomienie zasyczały i przygasły, by zaraz wybuchnąć świeżym, żywszym ogniem. Strużka dymu uniosła się powoli i wpełzła w otwór pośrodku powały. Selveiin wydało się, że słyszy ostry nienawistny krzyk. Wzdrygnęła się, zła na siebie za cudaczne lęki. Jednak miała wrażenie, że nocnica naprawdę czai się na okapie dachu, żeby pod postacią nocnego ptaka wpełznąć do izby i porwać noworodka.

Zaczął padać deszcz. Stukotał po blaszanym dachu niczym drobne palce maleńkich dzieci, potopionych przez matki w gorzkim morzu. Selveiin prawie widziała blade widmowe twarze, jak tłoczą się za dębowym progiem i zaglądają w smużki światła pomiędzy deskami zatrzaśniętych okiennic.

Co się ze mną dzieje? – pomyślała ze zniecierpliwieniem. Skąd te majaki?

W cynowym kociołku nad paleniskiem wrzał makowy wywar do uśmierzania bólu, ale w jednostajnym szumie deszczu Selveiin coraz wyraźniej słyszała zduszone jęki kapłanki. Sinoborzanka przyzywała kogoś w gorętwie, lecz księżniczka nie rozpoznawała nic, prócz imienia Warka, powtarzanego bez końca – ze złością i błaganiem na przemian.

Niewolnica dotknęła ramienia Selveiin twardą starczą ręką.

– Musicie ją przytrzymać, pani – powiedziała chropawym, nienawykłym do rozmów głosem. – Wydobędziemy dziecko.

Selveiin przetarła powieki: musiała usnąć, lecz nie pamiętała tego. Woń palonych ziół nie tłumiła odoru świeżej krwi. Jedna z niewolnic okadzała w dymie nóż o szerokim ostrzu i żelazne cęgi, których przeznaczenie nie było całkowicie obce księżniczce.

– Przywiążcie ją – poradziła niechętnie.

– Nam trzeba raczej rozsupływać węzły – odparła cierpko tamta – nie nowych przysparzać. Jeśli wyjmiemy dziecko na czas, a bogowie okażą się łaskawi, będzie żyło. Inaczej jednak możecie przed świtem kazać kopać groby.

Księżniczka podeszła do łoża. Niewolnice rozplotły jej włosy, zdjęły pierścienie i bransolety, a nawet pas pani cytadeli, na którym zawieszono klucze do wszystkich pomieszczeń zamku – wszystko, co mogłoby zamknąć dziecku drogę. Kiedy skończyły, Selveiin została w samej spodniej sukni i boso.

Trzy staruszki pochyliły się w nogach posłania. Jak trzy święte służki Rożenicy – Wieszczycy, przeszło przez myśl księżniczce, ożywione przez boginię z lipowego korzenia, żeby wędrowały po północy i rozdzielały podarunki nad kołyskami noworodków. Nie zastanawiała się nad tym dłużej, bo kapłanka poderwała się z krzykiem z poduszek. Kątem oka księżniczka dojrzała powykrzywiane artretyzmem, okrwawione ręce jednej z niewolnic. Co było dalej, nie zapamiętała. Ktoś krzyczał, może ona sama. Coś trzepotało w płomieniach, a ogień syczał, kiedy ciśnięto weń kolejną garść ziela. Dym płożył się nisko nad wygiętym w łuk ciałem kapłanki, a niewolnica krajała go nożem jak świąteczny kołacz.

Deszcz uderzał miarowo o dach.

– Wypełniło się! – rzekł ktoś.

Nim słowa wybrzmiały na dobre, dźwierza komnaty rozwarły się, pchnięte podmuchem wichury. Oczy Selveiin zasnuły się ćmą. Nie pamiętała, co się stało potem. Ocknęła się dopiero na progu. Stała tam, z dziećmi w ramionach. Dwojgiem dzieci, owiniętych chustą z niebielonego płótna, wciąż pokrytych matczyną krwią i śluzem. A przez przymrużone z bólu powieki widziała wyraźnie ciemną postać po drugiej stronie progu, owiniętego gałązką powoju.

Więc jednak przyszedł odebrać swoją zapłatę, pomyślała. Niewolnice się nie omyliły.

Fala podpełzła ku księżniczce i z wahaniem przystanęła u czubków jej palców. Selveiin poczuła na twarzy ciepłe krople letniego deszczu. Owionął ją zapach sztormowego morza, śliskich gnijących wodorostów, rybiej łuski i martwych ptaków wyrzucanych na gładkie czarne kamienie, po których w zimne bezksiężycowe noce pląsają topielice.

– Nie dam ci go – usłyszała własne słowa.

Pierwsza fala cofnęła się jak zmieciona jej słowami. Jednak bóg nadal stał we drzwiach. W jego bursztynowych źrenicach nie było groźby, tylko niezmierzona cierpliwość nieśmiertelnej mocy. Zza poły płaszcza Mel Mianeta, z każdej fałdy, wychylały się chciwie inne oblicza. Bladolice, nabrzmiałe twarze utopców o długich smukłych palcach i włosach z martwego sitowia. Selveiin cofnęła się o chwiejny krok, widząc nocnicę, ptasimi pazurami wczepioną w ramię pana Wewnętrznego Morza. Krogulczy pokryty pozlepianym pierzem łeb plugastwa chwiał się na cieniutkiej szyi. Wydało przenikliwy pisk, od którego łzy nabiegły księżniczce do oczu.

Było ich jeszcze więcej. Wyłaniały się zewsząd, z fal i mlecznoszarej mgły nad morzem, z wilgotnego szlamu poza progiem. Drobne stworki na żabich łapach tłoczyły się wokół butów Mel Mianeta. Nakrapiane i pokryte brodawkami odmieńce rechotały głupkowato. Stadko pomniejszych mamników, co pojedynczym krzykiem sprowadzają śmierć na nadmorskie wioski, wczepiało się w skraj kapoty boga. Za plecami boga nocne dusznice, które uczyniono z piany i morskiej mgły, pochylały się ku wnętrzu chaty rzędem widmowych kształtów. Morska wiedźma – topielica, pokryta grubą skórą morsa, szczerzyła bezzębne usta i zachęcająco kiwała palcem do księżniczki.

Jeszcze dalej kłębiła się ciżba topielców. Zwajcy wciągnięci w toń z wojennych okrętów uśmiechali się prześmiewczo spod przeżartych morską solą szłomów. Sinoborskie dziewczęta, wciąż ciężkie od płodu, usiłowały podpełznąć bliżej; ich długie bladozielone włosy wlokły się po skałach jak węże. Wszystko to parło naprzód i wyciągało zachłannie ręce ku nowo narodzonemu. Lecz żadne nie ośmieliło się wyjść przed Mel Mianeta. On zaś stał nieruchomo na dębowym progu, przyglądając się Selveiin bursztynowymi oczami.

– Daleko zaszłaś, dziewczyno – odezwał się wreszcie z cicha i bez złości, ale każda deska, każdy kamień posadzki zdawały się wibrować jego głosem. – Czy jednak wystarczająco daleko, by odbierać bogom to, co im przyobiecano w uczciwym targu i bez przymusu?

Nocnica przestąpiła z nogi na nogę na jego ramieniu i przekrzywiwszy kurzęcą głowę, zaszczebiotała urągliwie.

– Podobnego targu nie można zawrzeć uczciwie – odparła księżniczka, lecz jej głos zdawał się niknąć w wilgotnej, pełnej upiorów mgle za plecami Mel Mianeta. – Nigdy. Nie miałeś prawa przyjąć dziecka, a matka nie miała prawa go ofiarować. Pod czerwonym księżycem nie ma ani jednej rzeczy, która byłaby warta podobnej ceny.

Dzieci leżały w jej ramionach nieruchomo. Były ciężkie jak kamienie i nie wydały ani najsłabszego kwilenia. Nie była nawet pewna, czy zdołały zaczerpnąć oddechu.

– Doprawdy? – Bóg uśmiechnął się łagodnie, a woda za jego plecami uniosła się i wypiętrzyła na nowo. – Sądzisz, że jedno śmiertelne szczenię to zbyt dużo za nieśmiertelną moc zamkniętą w rogu wykutym w kuźniach Kii Krindara? Nie sądzę, dziewczyno, by ona miała się z tobą zgodzić. – Skinieniem głowy wskazał posłanie.

Obejrzała się mimowolnie. Kapłanka leżała nieruchomo na stosie wysokich poduszek. Jej rozchylone usta ani drgnęły, półprzymknięte powieki nie uniosły się na powitanie morskiego boga. Paciornickie niewolnice przykryły miłosiernie białym prześcieradłem jej poszarpane ciało i kuliły się cicho u wezgłowia łoża.

– Teraz jednak umiera – odparła Selveiin. – A ponieważ przed śmiercią prosiła, bym świadczyła o jej dzieciach przed bogami, będziesz musiał mi je odebrać. Bo nie oddam ich z dobrej woli.

Wiedźma odrzuciła w tył głowę i wybuchnęła przeraźliwym, szyderczym śmiechem. Dusznice uniosły ciężkie głowy i zafalowały na deszczu jak rząd dmuchawców. Mały utopiec w czerwonym kubraczku wdrapał się na czubek buta Mel Mianeta i wetknąwszy w szczerbate usta kciuk, machał w powietrzu bosymi stopami. A potem druga fala zakołysała się i opadła na Selveiin.

– Naprawdę myślisz, że zdołałabyś mnie powstrzymać? – Mel Mianet przypatrywał się jej z uwagą poprzez smugi wody. – Sama przeciw mocy Wewnętrznego Morza? Przeciwko mrocznemu ludkowi? Nocnicy, która ukradnie ci życie pojedynczym krzykiem?

– Nie potrzebujesz upiorów – powiedziała bezdźwięcznie, choć wargi sztywniały jej ze strachu. – Są tutaj, by mnie przerazić. Chcesz, bym oddała dziecko z własnej woli, omamiona jarmarczną sztuczką. Lecz upiory nie przejdą bez zaproszenia przez próg omotany wilczomleczem i powojem. A ja nie zlęknę się garści przegniłych wodorostów i szlamu.

I następna, druga fala zakołysała się na posadzce komnaty, po czym cofnęła ku Mel Mianetowi. Dwie fale, pomyślała Selveiin, dwie próby. Jednak nim zdążyła cokolwiek uczynić, bóg przemówił kolejny raz.

– Babskie czary – rzekł szorstko i uczynił drobny gest.

Selveiin usłyszała jedynie szelest, plusk srebrzystych rybek i deszczu, śmiech bulgoczący w gardle wiedźmy, jakby i tam przelewały się wody Mel Mianeta. Naraz trzecia fala ruszyła ku księżniczce, niosąc pędy powoju, czerwoną nitkę i wilczomlecz, który nie był już niczym innym, tylko odrobiną poszarpanych liści. A potem bóg zrobił jeszcze coś. Zbyt szybko, by Selveiin zdołała się cofnąć z przestrachu czy krzyknąć. Nie, nie przeszedł nad dębowym progiem, nagim i odartym z zielnej magii. Po prostu tupnął w ziemię. Podkówki jego wysokich żółtych butów stuknęły jeden raz o skałę i maleńki utopiec z wyrazem zdumienia na twarzy spadł prosto w rozpadlinę skalną, która otwarła się o włos za obcasami.

Księżniczka mocniej przyciągnęła do piersi zawiniątko z dziećmi. Wiatr uderzył w nią chłodnym podmuchem. Potem wszystko zamarło.

64
{"b":"89257","o":1}