Zbójca wciąż się gapił bez słowa, ale z wolna poczynał pojmować.
– Nazbyt wielu wiedziało o waszych uczynkach i dla Koźlarza usługach. Ktoś się musiał przed Pomorcami o wozakach wygadać – ciągnęła sucho babka – albo dla korzyści was wydał. Zda mi się też, że nie wszyscy radzi przyjmują, że spomiędzy wszystkich swojaków was właśnie nasz książę szczególnym zaufaniem obdarza i ponad urodzonych szlachciców wynosi. Poszła więc pogłoska, żeście nie tylko zbój i rzezimieszek niecny, ale jeszcze włościan przeciwko panom judzicie i do buntu zachęcacie. A Wężymord na podobną rzecz drażliwy niezmiernie, bo mu się od paciornickiej strony chłopska rebelia gotuje. Musieliście słyszeć.
Twardokęsek tylko potrząsnął głową. Nie zaprzątał sobie głowy domowymi żalnickimi ruchawkami.
– Dziad jakiś proszalny po Żalnikach chodzi i brewerie gada, wieśniaków przeciwko panom buntując. Ponowne przyjście Bad Bidmone wieszczy, co je trzeba krwią a żelazem szykować – wyjaśniła.
– Nie pierwsza to i nie ostatnia włościańska rebelia. – Zbójca wzruszył ramionami.
– Tyle że ta od wcześniejszych gorsza być może, bo z herezją splątana. Przy tym Wężymord cięty na nią niezmiernie, prócz innych zdrad bowiem prorok jego żonę wiedźmą obwołał.
Zbójca zacisnął zęby. Przed oczami stanęła mu drobna twarz żalnickiej księżniczki, kiedy wędrowali wspólnie poprzez ludne ulice Spichrzy o poranku krwawego karnawału.
– Nie jest nią. Nie jest wiedźmą.
– Ale poślubiła Wężymorda, mordercę swego ojca – odparła oschle babka – i to jej przyjaciół w Żalnikach nie przyczyni. Co jest wszakże rzecz osobna. Dość, że kniaź wielką nienawiścią do proroka pała, bo się ustawicznie na uścieski dwór zamachowcy nowi zakradają, aby Selveiin skrytobójczo umorzyć. Dlatego kiedy mu powiedziano, żeście się z heretykami pokumali, rozjuszył się jako rzadko. I jest rozkaz knaziowski z samej Uścieży posłany, aby każdego, kto pod tym znakiem pojmany będzie – pokazała na okrwawioną gwiazdkę, którą zbójca wciąż obracał w placach – za pospolitego grabieżcę uznać i w katowni męczyć. Nawet jeśli szlacheckim klejnotem się wykaże, końmi go będą włóczyć i na rynku żelazem szarpać, a potem w ogień wrzucą, jak się zwykle z heretykami czyni. Rozumiecie?
– Co bym miał nie rozumieć? – odparł opryskliwie. – Tyle żem się nigdy z żadnym tutejszym obłąkańcem nie znosił i bezbożności nijakich nie słuchał. Łajno mnie jedno herezje wasze.
– To jeszcze lepiej zrozumcie. – Babka znów nachyliła się ku zbójcy i spojrzała na niego bystro. – Kniaź może przymykać oko na drobne grabieże. Ale nie ścierpi, jeśli ktoś się będzie na jego ślubną małżonkę zasadzał. Odtąd będą was kaźnić bez litości. Strach wnet po ludziach pójdzie, nawet najżyczliwszych. Nie będzie konszachtów ze starościńskimi pachołkami ni porwań więźniów na trakcie. Nadto ktoś z naszych Pomorców na was sprytnie podjudził i na życie wasze wciąż dybie. Ktoś z rebeliantów, dobrze w waszych sprawach uwiadomiony.
– Skąd wiecie?
– Bo w domu podkomorzego żyję. – Uśmiechnęła się nieznacznie. – Mój ziętaszek chętnie gości pomorckich komendantów. Suto ich podejmuje, nie skąpiąc gorzałki ni miodu, tedy wiele gadają. Nikt nie dba o stare niewiasty, mości zbójco, i nie troska się zbytnio, czy czegoś nie posłyszą. Macie wroga, mości Twardokęsku. I strzeżcie się go, bo między swojakami ukryty i chytry jak liszka.
– Dlaczego mnie ostrzegacie?
– Bo nie chcę zobaczyć, jak Nieradzica kat żelazem piętnuje i w ogień ciska jak wiedźmę. – Staruszka dumnie podniosła głowę. – Dziwicie się?
– Nie. – Zbójca poderwał się raptownie ze skrzyni i jął chodzić wzdłuż ściany alkierza, głośno wyłamując palce. – Jeno nie wiem, co czynić.
– A co tu wiedzieć? – Babka prychnęła. – Ludzi zbesztajcie, żeby się z tymi gwiazdkami nie obnosili jak durnie, i dalej swoje czyńcie. Nie ma nad czym dumać.
Twardokęsek zatrzymał się gwałtownie przy oknie i ze złością wbił gwiazdkę w ościeżnicę.
– Musieli się kryć dobrze – sapnął – bo nigdziem gwiazdek nie widział.
– Toście ani chybi jak kura ślepi. – Poprawiła się niecierpliwie na krześle. – Na czapkach je jawnie noszą. W karczmie, na jarmarku, w świątyni. Nawet Leśna Straż – gniewnie zacisnęła wargi – choć im najmniej uchodzi, bo nie młodziki przecie. Od pokoleń w kniaziowskiej są służbie, a wolą pod obcym znakiem służyć. Wstyd! – rzuciła z pasją.
Zbójca zmilczał. Babka aż się trzęsła, a nie chciał nieopatrznym słowem jej irytacji powiększać. Staruszka pohamowała się szybko.
– Dość o tym – oznajmiła, wypogadzając oblicze. – Pomóżcie mi powstać. – Wyciągnęła do niego rękę. Zbójca pospieszył z pomocą, ale ona już poderwała się, ledwie dotykając jego łokcia. – Miły z was chłopiec. – Poklepała go lekko po ramieniu. – Podobacie mi się.
Twardokęsek mało się nie zatchnął na podobne pochlebstwo. Babka nic nie spostrzegła. Podreptała żywo ku wyjściu.
– No, co się ociągacie – rzuciła przez ramię – i nos zwiesiliście na kwintę? Jak do świetlicy wejdziemy, ani się ważcie pokazać, że humor macie zwarzony. I niech was bogowie bronią rzec komuś, o czym gwarzyliśmy. Rozumiecie?
Skinął głową, bo już byli przed wielką salą. Muzykanci zdążyli spotnieć od wysiłku na twarzach, a muzyczka wirowała pod powałą, radosna i hałaśliwa. Babka postała chwilę na progu, przytupując do rytmu i obserwując taneczników. Potem zrobiła kilka szybkich kroczków naprzód, a spici, wąsaci ichmościowie rozstępowali się przed nią i rzucali się całować po rękach. Gwar w izbie milkł stopniowo, nawet muzykanci mniej żywo zawijali smyczkiem i dmuchali w dudy. Powoli wszystkie głowy obracały się na nią – i na zbójcę, który, nie wiedząc co z sobą uczynić, posłusznie człapał w tyle. Wreszcie babka przystanęła.
– Chodzonego! – huknęła, ale tak, że spod powały osypało się próchno, a muzykanci zamarli z rozdziawionymi gębami.
Zbójca chciał się cofnąć i ukryć w tłumie, lecz wokół niego uczyniło się dziwnie przestronnie.
Babka obejrzała się i wyciągnęła do niego rękę.
– No, co się tam w kącie kryjecie, mości zbójecki hetmanie? – zakpiła. – Trza tu młodszym pokazać, jak chodzonego prowadzić.
* * *
– Poczekajcież! – Tłusta szlachcianeczka biegła ku panu Krzeszczowi obsadzoną topolami aleją.
Z dala od zadymionej czeladnej izby jej twarz była jeszcze bardziej pospolita. Od szat, bezkształtnych i przyszarzałych ze starości, bił silny zapach macierzanki, bożego drzewka i hyzopu. Ot, durnaś, dziewko, pomyślał mimowolnie pan Krzeszcz, który wiedział, dla jakiej przyczyny panny zaszywają w szatkach zioła. Nie ożeni się on z tobą, choćbyś mu lubczyk całymi garściami pod poduszkę kładła.
Na dwór natknął się wczorajszego wieczoru i wylazł prosto na dziedziniec, strudzony wędrówką i przygięty pod ciężarem aptekarskiej skrzyneczki. Aptekarz napatoczył się znienacka kilka tygodni wcześniej. Korpulentny człowieczek w cechowym kapeluszu i czerwony na policzkach od ziołowej wódki wylazł ze swym osłem wprost na polankę, gdzie obozował pan Krzeszcz. Rychło weszli w komitywę, w czym niemało zaważyła ziołowa nalewka. A tuż nad ranem pan Krzeszcz poderżnął aptekarzowi gardło tak zmyślnie, że ten nawet ocknąć się nie zdążył z pijackiego snu.
Szlachcic skrupulatnie przetrząsnął skrzynki i sakwy, nie znalazłszy wszakoż nic, prócz noży, cążków, kilku pożółkłych urynałów i smrodliwego ziela. Byłby pan Krzeszcz cały ten kram dziadowski w ogień cisnął, gdyby nagle nie tknęło go przeczucie, kiedy pośród aptekarskich specjałów znalazł dokładnie taką flaszkę, w jaką nabrał trupiej wody z Trzęsawiska Moru. Głos bogini w jego umyśle naglił, domagał się zagłady. Pojął, że zesłała mu przebranie, aby tym łatwiej mógł rozsiać jej pomstę po całych Żalnikach. Nadział więc kapelusz, ozdobiony cechowymi znakami, i ruszył w drogę.
Ledwie panny służebne rozpoznały profesję gościa, piszcząc z radości, powiodły go do czeladnej. Płowowłosa szlachcianeczka siedziała przy kołowrotku. Jej dłonie migały chyżo u wrzeciona, czerwone, o nieledwie chłopskich grubych palcach, i pan Krzeszcz zrazu wyrozumiał, że nie była dziedziczką we dworze. Nie odezwała się ani słowem. Zerkała tylko łapczywie spod opuszczonych powiek, kiedy pan Krzeszcz pokazywał kolejne cuda – żabi kamień, czyli remedium niezawodne przeciwko wszelakiej truciźnie, czarom i puchlinie, skórę amfisbeny, węża dwugłowego, która odpędzi gadzinę jadowitą, jeśli ją jeno człek roztropny popod progiem domostwa zakopie, beryle zielone, co matrony ciężarne od poronienia chronią, mężom zaś w wojennej potrzebie męstwa dodają.
– Bo to wiecie, panny – gadał – bezoary są nic innego, jeno łzy jelenia z najdalszych krańców Turzni. Onże zaś jeleń, kiedy go starość zmoże, nad jamy ziemne lezie, gdzie się gnieżdżą żmije a węże jadowite. Wyciąga je z jamy i pożera, póki sił starczy, potem zaś w strumień wstępuje z wodą wartko płynącą i rzewliwymi łzami płacze, aż zeń ze łzami cała trucizna wyciecze. Wnet też cały cudownym sposobem młodnieje, z łez zaś kamień się formuje, z warstw się jako cebula składający. – Tutaj pan Krzeszcz wydobył zza pazuchy jeden z owych bezoarów i podał go najkształtniejszej z posługaczek, aby nożykiem poskrobała.
– Tu ninie nie bezoary potrzebne, ale ekstrakt pewny na przywrócenie panieństwa, przeszłej niedzieli nadwątlonego okrutnie przez jaśnie panicza za gumnem w stodole! – zarechotała od pieca piersiasta kucharka.
Pan Krzeszcz niby tylko garniec z żurem bliżej przysunął, lecz dobrze widział, jak twarz tłustej szlachcianeczki u kołowrotka skurczyła się i zbrzydła.
Dojadał właśnie, gdy w sionce zaszurało coś, a bury kot prysnął od progu jak zmieciony wichrem. Panieneczka wsunęła się głębiej w mrok pomiędzy ścianą i stertą drew na opał. Dziewki naprędce rozbiegły się po kuchni, porzucając na stole wiązki bobrownika, macierzanki, koczanka i garść miodowych ciasteczek z płatkami róży z tajemnym znakiem wypisanym od spodu piórkiem.
Gdy we drzwiach stanął młody panicz, w izbie aż pojaśniało. Błyszczały purpurowe guzy przy kołpaku i tkany srebrną nicią pas, lśniły przy kubraku sute szamerunki i perłowe aplikacje. Szare oczy chłopaka też błyskały bezczelnie spod opadających na twarz kosmyków jasnych włosów. Dziedzic rozejrzał się z jawną pogardą, uciął puginałem kawał jałowcowej kiełbasy znad komina i przysiadł śmiało na stołku obok pana Krzeszcza. Służebne zachichotały głupawo i zaraz zmilkły pod karcącym wzrokiem klucznicy.