Литмир - Электронная Библиотека

Twardokęsek zrazu próbował się opierać, ale jedno spojrzenie na wąsatą gębę szlachcica uświadomiło mu, że Pleskota wszelaki sprzeciw uzna za straszliwą obrazę. Westchnąwszy więc ciężko, poczłapał prosić o wstawiennictwo Koźlarza, licząc, że ten znajdzie dla niego jakieś zajęcie. Ale nie. Książątko akuratnie było w uprzejmym, ludzkim nastroju. Powinszowało Pleskocie dzieciaka, a opory zbójcy skwitowało lekceważącym machnięciem ręki.

– Idźże, zbójco, nie marudź – rzekł krótko Koźlarz. – Nie wiedzieć kiedy się znów trafi sposobność, aby wypocząć i pohulać.

– Tedy sami jedźcie – burknął z niechęcią Twardokęsek – i hulajcie do woli.

Na podobne słowa Pleskota, który z oddali przysłuchiwał się rozmowie, zmienił się na gębie. Przypadł do Koźlarza, pokłonił się nisko i ziemię czapką zamiótł.

– My jeno z nieśmiałości kniazia w gościnę nie prosili – jął się tłumaczyć niezręcznie. – My chudopachołki, za niskie nasze progi. Ale jeśli tylko kniaź by zechciał… Jeśli tylko…

– Dajcież pokój. – Koźlarz zaśmiał się. – Sami wiecie, że ani na jeden wieczór nie mogę się wyrwać, za dużo ode mnie zależy. Ale przekażcie waszej siestrze moje powinszowanie i ten podarek maleńki – zdjął z palca pierścień z czerwonym oczkiem – żeby dla synaczka pamiątkę zachowała.

Zbójca aż ślinę donośnie łyknął, rozpoznając szczery rubin w pozłocistej obejmie. Dar księcia wart był nie mniej niż ludną wioskę albo i dwie.

– Przecie nie trzeba, wasza miłość. – Pleskota z niedowierzaniem gapił się na klejnot.

– Trzeba, trzeba. – Szare oczy Koźlarza złagodniały na chwilę. Wsunął mu pierścień w dłoń i zacisnął palce starego szlachcica na upominku. – I weselić też się trzeba, bo jeśli wasz siostrzanek w wuja się wdał, narodził się nam wojownik, jakich nie tylko w Wilczych Jarach niewielu, ale i w całym żalnickim władztwie. Tedy jedźcie świętować. Nie chcę was w obozowisku oglądać wcześniej niż po niedzieli. I nie zapomnijcie spełnić kielicha albo i dwóch za moje zdrowie i pomyślność.

– Nie zapomnimy – rzekł słabym głosem Pleskota, którym pochwała księcia wstrząsnęła bardziej jeszcze niż szczodrobliwość. Uczynił gest, jakby chciał Koźlarzowi paść do kolan, ale ten szedł już dalej przez wielki plac obozowiska.

Cóż czynić? Musiał zbójca jechać na chrzciny, choć nastrój miał raczej na stypę sposobny, zwłaszcza że przez resztę dnia Pleskota, zazwyczaj człek dorzeczny i zbójeckie nastroje rozumiejący, pytlował nieustannie, na wszelkie sposoby wychwalając Koźlarza. Zbójca gryzł więc wąsy i w milczeniu złość własną hodował, bo nijak mu było zapał towarzysza niweczyć. Ale kiedy pod wieczór dojechali do rodzinnej wioseczki Pleskoty, zbójca był tak wściekły, że bez kija ani przystąp. A tu jeszcze widać wypatrzono ich z dala, bo ledwie w opłotki wjechali, wyszedł im naprzeciw cały korowód krewniaków. Z pochodniami, ze śpiewem i pohukiwaniami wysypali się aż na błotnisty gościniec.

Nim się zbójca obejrzał, wycałowano go siarczyście, napojono siwuchą, posadzono na honorowym miejscu u szczytu stoła. Chciał się dalej sierdzić, bo Pleskota zniknął gdzieś bez śladu. Ale gospodyni zakrzątnęła się żywo, podstawiając zbójcy pod nos wielką misę bigosu na dziczyźnie i sagan żuru z wędzonką. Jadło okazało się tak zacne, że grzech byłby się dalej gniewać. Kobieta w modrej sukni stanęła tuż obok ze dzbanem ciemnego piwa i dolewała, zanim zdążył do dna wychylić kubek. Sąsiedzi przepijali do niego grzecznie, z uszanowaniem, nazywając Pleskoty przyjacielem serdecznym. Ledwie podjadł, jakaś jasnowłosa niewiasta w wyszywanej sukni narzuconej na bieluśką koszulę przypadła mu do kolan i podała niemowlę, okutane grubą warstwą pieluch i betów.

Dziecko miało pomarszczoną, czerwoną twarzyczkę. Kiedy je wreszcie wziął na ręce – zestrachany niezmiernie, bo nikomu wcześniej nie przyszło do głowy, by włożyć noworodka w ręce herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy – nie wybuchnęło wrzaskiem, tylko gapiło się na niego oczkami jak dwa czarne paciorki, a potem dotkliwie udarło go za brodę. Zbójca roześmiał się mimowolnie, bo udał mu się rezolutny, silny chłopyszek. Przy czym owo rozradowanie ogłupiło go tak dalece, że wcisnął matce w garść sakiewkę szczerego srebra. Krzepił się tylko potem i w duchu rozgrzeszał z owej bezrozumnej szczodrości, że nie swoje daje, ale Kościeja. I dopiero ta myśl rozchmurzyła go tak dalece, że kiedy sprowadzono do izby grajków, razem z innymi walił kubkiem w stół i ryczał sprośne śpiewki. Wcale się nie uradował, kiedy Pleskota znienacka zaszedł go od tyłu i postukał palcem w plecy.

– Bawię się – burknął zbójca z niechęcią, a niewiasta w modrej sukni rzuciła mu zalotne spojrzenie.

– Później się pobawicie – ofuknął go szlachcic. – Bo ninie chcę was z kimś poznakomić. Babka do alkierza wzywa.

– No, a kiedy babka wzywa, to mus, jakby sam książę przez posły prosił – zadrwił Twardokęsek.

– Ano właśnie. – Szlachcic widać nie wyczuł kpiny, bo nie uśmiechnął się nawet. – Ruszcie się wreszcie.

Chcąc nie chcąc, zbójca zebrał z ławy pas z mieczyskiem i poczłapał do mrocznego alkierzyka. Pleskota, zdrajca, przepchnął go przez próg, ukłonił się do ziemi, po czym rzekł:

– Nie będę wam wadzić – i czmychnął.

W głębi pomieszczenia paliła się pojedyncza świeczka i zbójca dojrzał, jak kobieta w wysokim krześle odwraca się ku niemu. Była drobniutka, wysuszona od starości na wiór, na twarzy pomarszczona jak korzeń i odziana w ciężką wdowią suknię. Nos miała długi i przygięty, jakby z wiekiem postanowił przybliżyć się ku brodzie, a złożone na podołku palce pokrzywił artretyzm. Jednak spod prostego, czarnego czepca bystro patrzyły wypłowiałe oczy. Bez żadnego zmieszania omiotła nimi zbójcę, jego prostą baranicę, potężne kopiennickie mieczysko, włosy górskim zwyczajem zebrane obejmą w pojedynczy kosmyk.

– Więc tak właśnie wygląda nasz zbójecki hetman – odezwała się skrzekliwym głosem babka. – No, no.

– No, co? – nastroszył się od razu zbójca który wielce nie lubił, jak z niego szydzono.

– No, nic. – Niewiasta uśmiechnęła się bezzębnymi ustami. – Podejdźcie bliżej i siądźcie, przecie was nie ugryzę.

– Z wami nigdy nie wiadomo – odburknął, ale usłuchał.

Babka zaśmiała się głośniej, wyraźnie pochlebiona. Zbójca przysiadł na okutej żelazem skrzyni pod oknem, niepewny, czego od niego będą tym razem chcieli. W kopiennickich stronach było łatwiej. Baby pilnowały kądzieli i nie lazły między wojowników, więc zupełnie nie wiedział, czego się spodziewać ani jakie uszanowanie ma okazać tej dziwnej personie.

Staruszka wyczuła jego zakłopotanie.

– Nieradzica mojego przy sobie trzymacie – rzekła lekkim tonem. – Jakże on się sprawuje?

– Wyście Nieradzicowa babka? – Zbójca odtajał trochę.

– Zwyczajnie mówią o mnie jaśnie dobrodziejka Oczarzyna, pani na Ułudnie i Miecznicy. – Wydęła z kpiną wargi. – Ale może być też Nieradzicowa babka. Albo po prostu babka.

– Nie chciałem was obrazić. – Zawstydził się.

– Ani ja was. – Kobieta wygładziła fałdy spódnicy z czarnego kołtryszu. W jej starczych, zapadniętych oczach pokazały się prześmiewcze iskierki i zbójcy wydawało się, że nadal z niego drwi. – Nie traćmy tedy czasu. Nie poskąpicie chyba nowin wiekowej, steranej niewieście. Jakże tam mój wnuczek? Macie z niego wyrękę?

– A mam – odparł zbójca. Zresztą przy całej rezerwie wobec żalnickiej szlachty wielce dzieciaka lubił, rozwiódł się więc obszerniej nad ich pierwszą wspólną wyprawą do Książęcych Wiergów, spotkaniem z Pleskotą oraz wypadkami w chłopskiej zagrodzie, a także wieloma innymi trafunkami, które im się na trakcie przydarzyły.

Babka słuchała z uwagą, wychylona ku zbójcy. Tylko jej czasem głowa chodziła z zadziwienia.

– Chłopak jest jak złoto – dokończył zbójca szczerze. – Udał mi się jak rzadko.

– Tako i ja mniemam – zgodziła się staruszka, po czym wyciągnęła do Twardokęska zimną starczą rękę i poklepała go lekko po wierzchu dłoni. – I wyście mu się udali.

– Tak pisał? – zdumiał się zbójca który nie wiedział, że chłopak posyłał przez umyślnego listy do rodzinnego dworca.

– Pisać to wiele nie pisał – skrzywiła się – bo podkomorzy wciąż zły, a dzieciak też zajadły, tedy nawet do matki wieści nie śle. Ale słyszę przecież, co ludzie po okolicy gadają, i swoje wiem. Jeno was proszę, żebyście na niego uważanie mieli, jak się tutaj na dobre zacznie wojowanie. Nie, posłuchajcie. – Uniosła dłoń, gdy zbójca usiłował jej przerwać. – Rozumiem, że w polu człek lec może, bo takie jego rzemiosło i rycerska powinność. Mój świętej pamięci małżonek tymże właśnie sposobem ze światem się był rozstał, bo go w Rdestniku Pomorcy ubili. Więc jeśli przyjdzie nieszczęście i ktoś chłopaka w podjeździe mieczem zasiecze, żałować będę go szczerze i płakać, ale wam za złe nie wezmę. Nie w waszej mocy ostrze każde powstrzymać, co mu nad głową zawiśnie.

– Czego tedy chcecie?

– Dwóch rzeczy. Możeście nie słyszeli, ale brat Nieradzica rodzony Wężymordowi w Uścieży służy i chorągiew dla niego prowadza. I gdyby się tak niefortunnie złożyć miało, że go Wężymord w naszą okolicę pośle, aby rebelię tłumić, wasza będzie w tym głowa, aby się bracia nie spotkali w polu.

– Jeśli władny będę to uczynić. – Zbójca skinął głową: bratobójstwo było obmierzłą zbrodnią.

– Jeśli władni będziecie – powtórzyła jak echo babka. – A druga rzecz trudniejsza, choć bardziej w waszej mocy. Otóż czas, abyście swoich ludzi powściągnęli deczko, aby się z tymi gwiazdkami Pomorcom za bardzo w oczy nie pchali.

– Z czym? – Zbójca nie krył zaskoczenia.

– Nie bądźcież głupi! – ofuknęła go staruszka, a potem wyjęła coś szybko z fałd spódnicy i rzuciła ku zbójcy. – I rozejrzyjcie się wokół.

Twardokęsek odruchowo wyciągnął rękę, pochwycił w powietrzu małą srebrną gwiazdkę i syknął zaraz, kiedy ostra krawędź przecięła mu skórę.

– Bardziej jeszcze was ta drobina zranić może. – Babka ze ściągniętymi brwiami patrzyła na strużkę krwi, która popłynęła mu po palcach. – Onegdaj Pomorcy u nas pod stanicą czterech chłopyszków na dusienicy obwiesili. Za to jedynie, że ich na jarmarku przydybano z tym znakiem na kołpakach zatkniętym.

42
{"b":"89257","o":1}