Литмир - Электронная Библиотека

Tymczasem panicz bez ceremonii grzebał w skrzynce medyka. Pan Krzeszcz ślinę szybko przełknął i odwrócił wzrok. Ani myślał swoich specyjałów bronić, rozumiejąc, że za podobną bezczelność grzbiet mu kijami otłuką albo do ciemnicy rzucą.

– A ziele mencholiki macie? – Szlachcic uśmiechnął się krzywo.

Głos miał wciąż po młodzieńczemu piskliwy, ale wyniosły.

– Co bym miał nie mieć? – Pan Krzeszcz z ulgą począł gmerać w zakamarkach kuferka.

Wprawdzie za nic nie potrafił wspomnieć owego ziela, ale doświadczenie podpowiadało mu, że na podobne żądania wystarczy badylek jaki mocno obsuszony albo i zwyczajnej trawy źdźbła pokruszone, byle w słojeczku alabastrowym, kosztownym. Miał ich niemałą liczbę nagotowanych na dnie skrzynki.

– Nie za wiele tego. – Szlachcic potrząsnął flakonem, odkorkował i przesunął pod nosem. – Myszowymi bobkami jedzie. A drogo sobie policzycie za ono remedium?

Pan Krzeszcz podrapał się po karku, poprawił cechowy kapelusz i pokornie powiedział:

– Wedle spichrzańskich murów za dwa grosze szczyre kupione. Ale jaśnie paniczowi darmo oddam. Niechaj mocą wszelaką służy a wspomaga.

– Nie dla mnie ono – odparł lekko chłopak. – Pannie Ciemiężycy raczej przystoi jako alegorya cnót pokornego serca popod powłoką ukrytych grubą a mizerną. Wiele alchemicy w księgach o tym ziółku piszą i zaletach jego, bo za dnia urok skrywa i w kształcie ohydnym tai, nocką za to jego kwiat w pełnej krasie rozkwita. Prawie jako nasza panna Ciemiężyca! – Ze śmiechem rzucił jej flakonik na podołek.

Któraś z posługaczek zachichotała piskliwie. Szlachcianeczka upuściła wrzeciono i ze zdławionym krzykiem wybiegła z czeladnej. Panicz rechotał długo a plugawie. Potem gorzałki zawołał, ucapił wpół najładniejszą służebną i wyciągnął ją na podwórzec.

Głupiaś, panno, pomyślał z niechęcią pan Krzeszcz, patrząc na płowowłosą szlachcianeczkę, która stała przed nim w brunatnej domowej sukni, z rękoma splecionymi na piersi. Nie trza się było w amory bawić, panicza w alkierzu przyjmować, licząc, że ci się od cudzołożnej przygody dola odmieni.

– Czegóż panna o zaranku biega? – zagadnął. – Kury ledwo piać poczynają.

– Prośbę do was mam serdeczną. – Dziewczyna wcisnęła mu w dłoń przybrudzony gałganek, w którym dawało się wyczuć kilka monet.

Bardzo drobnych monet, spostrzegł pan Krzeszcz, który potrafił po brzęku nieomylnie odróżnić miedziaka od książęcego grosza.

– A omywania w wodzie z młyńskiego koła spływającej próbowała panna? – spytał pobłażliwie. – Pono dla przywrócenia miłości utraconej wielce pomocne. Trza się u świtania na czczo obmywać i po trzykroć za słonkiem obracać a słomkę połamaną za się rzucić.

– Nie dręczcież mnie. – Dziewczyna pochyliła się ku niemu, przyciskając do piersi złożone ręce. – Wszystkiegom próbowała. Do babkim chodziła i zioła od niej brała, lubystkęm mu w napój kładła i włosy własne spalone w chlebie podawała. Na darmo wszystko. Trzy niedziele przeszły, jak u mnie ostatni raz był. A teraz śmieje się i przy ludziach szydzi.

– A pani dobrodziejka?

– Chce go z kasztelańską dziewką swatać, choć ona na gębie kaprawa i z usposobienia wściekła. O, nie tak by było, gdyby się mój ojciec z wojny drzewiej wrócił! – Wyprostowała się, jej oczy zaświeciły gniewnie i przez chwilę pan Krzeszcz rozumiał, jaka mogłaby być, gdyby nie złamały jej ubóstwo, praca niemalże służebna i krewniacza litość.

Pokiwał głową. W całych Żalnikach niemało szlachty przyszło do nędzy po tym, jak nastało pomorckie panowanie.

– Wiele tutaj gadają o kasztelanki wianie i zaszczytach, co spowinowacenie ono na ród nasz niechybnie ściągnie. A co to za honor wielki? – syknęła napastliwie. – Jej ojciec wagant był czysty, jak się tu przypałętał, bez miana, bez dobytku, bez godności żadnej. A jak się przywlókł, tak i precz pójść może. Jeno sposobu mi trzeba. Berylu, magnesu, by serca złączyć, koralu, co domowe kłótnie uśmierza, dziewanny, hyzopu i czartopłocha.

– O niełatwą rzecz panna prosisz. – Pan Krzeszcz obrócił w palcach gałganek i monety zagrzechotały słabo. – Niełatwą i nietanią, bo nie dostaniesz jej za garść miedziaków w jarmarcznej budzie.

– To wszystko, co mam! – Dziewczyna szarpnęła głową. – Nic więcej ze mnie wydobyć nie zdołacie, chyba że tę obrączkę, co mi ją ukochany zostawił. Ale tyle wam powiadam, żebyście przyszłej wiosny w nasze strony na nowo przyjechali. Bo niech się jeno wszystko wedle mojej myśli obróci, a za rok panią we dworcu będę. Nie zabędę łaskawości, którą mi w potrzebie okazujecie.

Ani za rok, ani za dwa, pomyślał drwiąco pan Krzeszcz, ani za lat tuzin nie będziesz, dziewko, we dworcu rozkazywać. Kiedy przymknął oczy, prawie ją widział, jak budzi się dzisiaj w niziutkiej komnatce tuż pod krytym łupkiem dachem, gorącej latem i wyziębłej zimą, gdzie nie mieści się nic prócz wąskiego łóżka, skrzyni malowanej w kwiaty jabłoni, niskiego zydla i miedniczki.

Ochlapuje pospiesznie twarz, czerwoną i opuchniętą, bo znów przez całą noc dusiła poduszką płacz, i stara się nie dostrzegać wielkich błękitnych much na powierzchni wody. Przez chwilę siedzi nieruchomo na stołku, z bosymi stopami ułożonymi równo na sosnowych deskach, i przesuwa w palcach modlitewne paciorki.

Dziewczyna nie modli się jednak. W dziwnym porannym odrętwieniu wspomina tuziny podobnych poranków, te kilka minut wykradzionych dla samej siebie, zanim służebne zaczną pokrzykiwać głośniej od studziennego kołowrotu, a pstry kogucik rozedrze się chrapliwie z wieżyczki przy bramie. Wówczas narzuci fartuch na siermiężną suknię i zbiegnie po wąskich schodach, popędzana stukotem podkówek wysoko sznurowanych trzewików. Dziewki pokłonią się z uszanowaniem, wystarczająco nisko, aby ukryć szyderstwo. Lecz w ich oczach, wielkich jak u jałówek i po chłopsku bezmyślnych, szlachcianka zobaczy coś jeszcze prócz uniżenia. Nieznaczny pokost pogardy dla panienki ze dwora, która z własnej chuci uczyniła się im równą. Bo przecież nie tylko w jej okno stukano po zmierzchu i nie ona jedna słuchała zaklęć szeptanych na sianie słodkim od zapachu macierzanki.

Służebne nic nie mówią i z uniżeniem chylą głowy. Ale wiedzą bardzo dobrze, że ta historia wydarzyła się już wiele razy i zawsze miała ten sam koniec. Czekają więc cierpliwie, aż wreszcie zobaczą tę hardą panienkę ze dwora, jak przemyka się wśród dogasających cieni pomiędzy jabłonkami, niską ścieżką na skraju lasu, żeby wybłagać od ślepawej babki odrobinę czerwonego proszku, który zabija płód, zanim żywot wydmie się i wysklepi.

Szlachcianka również milczy i nie skarży się ani słowem. Zdradzają ją czerwone, opuchnięte obwódki oczu. I ów gest, którym splata palce na brzuchu. Dłonie pamiętają, choć dziewczyna usiłuje zapomnieć i ze wszystkich sił odpycha myśli natarczywe jak żółte podwórzowe kundelki, które przybiegają do niej po resztki pańskiej wieczerzy. Sama także czepia się ochłapów.

Siedzi w czeladnej izbie, nieświadoma niechętnego zmarszczenia brwi klucznicy, gdy wrzeciono zbyt długo zamiera w jej dłoniach, nasłuchując tętentu koni na dziedzińcu. Czeka – aż wreszcie jej kochanek stanie na progu, wysoki i smukły w ciemnym obramowaniu ościeżnicy, ze śmiechem przyczajonym na dnie gardła, gotowym wybuchnąć bez powodu, tylko dla niej. Oddałaby tak wiele za jedną chwilę dawnej beztroski, żeby podszedł do niej jak kiedyś, tamtego dnia, gdy wplótł dziką różę w jej włosy. Wsunęła kwiat pomiędzy kartki matczynego modlitewnika i czasami o świcie wyjmuje go, obraca w dłoniach. Wypłowiałe płatki kruszą się w palcach, lecz dziewczynie wydaje się, że wciąż czuje nikły zapach krzewów, które rozkwitały duszno wokół dworu, kiedy panicz pierwszy raz zastukał w jej okiennicę.

Pan Krzeszcz otworzył oczy, odpędzając wizję. Przez chwilę było mu niemal żal tłustej dziewczyny, ale przełknął ślinę i bez słowa począł grzebać w kuferku. Kiedy wysupłał obrączkę wysadzaną kolorowymi szkiełkami, usłyszał jej westchnienie, płytkie i świszczące.

– Beryl, magnes i koral – rzekł, wciskając jej w dłoń błyskotkę.

– Beryl, magnes i koral – powtórzyła z namaszczeniem.

– We włosy ją panna wpleć albo za stanikiem noś – poradził szorstko. – Przy samej skórze, własnym ciepłem ogrzewaj. A tutaj masz napar, z czystej źródlanej wody uwarzony przy rosnącym księżycu. – Podał jej flaszeczkę z odrobiną mętnego trunku. – Krwi miesięcznej przymieszaj dla większej mocy. Część większą ukochanemu zadaj, wzywając mocy Kwietnej Panny, aby cię w nieszczęściu poratowała i od hańby ustrzegła. Co zostanie, w studnię lej dla czaru umocnienia. Jeno się, dziewczyno, strzeż, aby cię przy tej robocie języki oszczercze nie oglądały. Bo choć w ziołach tych i kamuszkach żadnej wiedźmiej mocy przeklętej nie masz, jeno natury siły szlachetne a dobroczynne, przecie kapłaństwo wielce krzywo na nie spogląda.

– Szlachcianka jestem! – Dziewczyna wyprostowała się dumnie. – Nie masz takowego prawa w Żalnikach, aby mnie mieli o wiedźmienie przed starostą badać i mękami straszyć.

– Nieledwie dwie niedziele przeszły – powiedział cicho – jak wedle Blwocinnej strugi dwie białki Pomorcy za wiedźmienie kaźnili. Choć panie były we dworach, a na mękach wszystkich bogów na świadków wzywały swej niewinności.

Wydało mu się, że jej twarz pobladła pod czerstwą wiejską opalenizną. Nic jednak nie rzekła, odwróciła się tylko na pięcie. Doskonale nieświadoma wiosek i dworców, które czarny mór wyludnił i miał jeszcze wyludnić za przyczyną pana Krzeszcza, ruszyła ku domowi pomiędzy rzędami topoli. Poranne światło wyzłacało jej włosy, rzucało pod nogi migotliwe, przesiane przez listowie refleksy. Zerwała garść złocistych jaskrów, wplotła we włosy. Przez kilka chwil, nim przeszła pod podkową zawieszoną we dźwierzach dla odstraszenia złego losu i zniknęła w ciemnej sionce, jej twarz, wygładzona i rozjaśniona od nadziei, była prawie ładna. W sadzie kwitły jabłonie. Panienka nie przeczuwała nawet, bo nie mogła przeczuć, że tej jesieni owoce przygną gałęzie do ziemi, lecz nikt nie zdoła ich oberwać.

Minie pięć niedziel od odjazdu wędrownego aptekarza, zanim szlachcianka uwarzy napar z dziewanny, hyzopu i czarnopłocha i wleje do studni resztki napoju, do którego przymieszano trupiego jadu. Potem będzie patrzyła, jak jej kochanek pokrywa się czarnymi strupami, wyje od gorączki i przeklina jej imię. Nim jeszcze kostucha zabierze go wraz z rodzicem, pachołkowie cisną pannę Ciemiężycę do ziemnego loszku, będą szarpać cęgami i palić ogniem, póki nie przyzna się, że jej pomsta i nienawiść sprowadziły do dworca pomór i zagładę. Nie zdołają jednak wyrwać z niej tajemnicy studni i kiedy wreszcie czeladź powlecze ją na stos pośrodku podwórca, poprzez dym i cierpienie zobaczy nad nimi, nad głową każdego z domowników i chłopstwa, co się zbiegło z okolicznych siół, aby oglądać zagładę wiedźmy, połyskliwe płomyki zarazy.

44
{"b":"89257","o":1}