Литмир - Электронная Библиотека

Kilku udało się już spotkać… Posiadlca skrzywił się na wspomnienie osiedla węglarzy. W polewce, którą go uraczono, pływały włókna przegniłej kapusty. Kiedy łeb wsunął do kurnej chaty, pociemniało mu przed oczami od smrodu mieszkańców i inwentarza, którzy gnieździli się razem w pełnej komitywie. Nawet baby cuchnęły łojem, przy tym były tak paskudne, że żadnej nie kazał wyszorować i przyprowadzić do namiotu.

Niezupełnie tak sobie wyobrażał zwycięski pochód przez Żalniki. Co gorsza, jego ludzie powoli zaczynali sarkać. Sam Posiadlca też miewał chwile zwątpienia, gdy zastanawiał się, dlaczego doża postanowił się połaszczyć na ten dziki, smutny kraj. Owszem, podobno i tutaj były dostatnie wioski, szlacheckie dworzyszcza, a nawet ponoć miasta z kamienia. Ale odkąd odłączył się od reszty wojsk, Posiadlca jakoś nie mógł na nie trafić.

Nie, właściwie nie złamał rozkazu doży. Po prostu twórczo go zinterpretował.

Stał w grupie dworzan i obserwował czujnie, jak podpisywano traktat pokojowy z Wężymordem. Widział zadowolenie w dostojnej starczej twarzy doży, kiedy odczytano, że oto ziemie zagrabione przez żalnickich barbarzyńców wracają szczęśliwie do macierzy. Bankiet, który wyprawiono w pałacowych ogrodach, zaćmił wszystko, co Posiadlca pamiętał. Oczywiście doża nie uczestniczył w powszechnym pijaństwie. Kiedy wstał od stołu, Posiadlca bez zastanowienia ruszył za nim przez ciemne korytarze. Pałac znał bardzo dobrze – nie odmawia się majętnemu wujowi, który po śmierci ojca zapragnie przygarnąć siostrzeńca pod dach. Nawet jeśli czyni to, aby powściągnąć rozrzutność, rozpustę i pychę młodzieńca. Posiadlca z niechęcią przyjmował umoralniające zapędy swego dobroczyńcy. No, ale nie odmawia się majętnemu wujowi. Zwłaszcza jeśli jest dożą.

Nie kryjąc się szczególnie, wszedł za starcem do niewielkiej, surowo urządzonej komnaty, gdzie zwykle zbierała się Tajna Rada. Dostojnicy odeszli, ale w trójnogu wciąż żarzyły się węgle, a pośrodku stołu leżał pergamin, na którym wykreślono nową granicę pomiędzy Żalnikami i Skalmierzem. Doża podniósł kartę, przez chwilę lustrował ją wzrokiem, a potem przedarł na pół i rzucił w trójnóg. Posiadlca wstrzymał oddech i cicho cofnął się w cień. Za późno. Wuj odwrócił się ku niemu.

– A co ci się zdawało, synku – zapytał pięknie modulowanym głosem, który teraz był pełen szyderstwa – że jak wojna nastanie, to ktoś się będzie na pergaminy oglądał, jak granice ustalać? Tego ziemia będzie, kto ją sobie zagarnie i zdoła utrzymać. Tak powstawały fortuny. Ale co ty o tym możesz wiedzieć, próżniaku?

Posiadlca bardzo dobrze zapamiętał te słowa i nie opierał się przesadnie, kiedy go wuj wyprawił na wojnę. Oczywiście nikt nie oczekiwał po siostrzeńcu doży, aby się rwał do prawdziwej bitwy. Zresztą pomorckie garnizony zwinęły się już wcześniej i na pograniczu nie pozostało wiele wojska. Ale zwiad trzeba było wysłać. Generał zdziwił się nieco, kiedy młody utracjusz zaoferował się poprowadzić podjazd, lecz w niczym nie okazał zdumienia. Ostatecznie doża mógł mieć swoje zamysły względem siostrzeńca, skoro go posłał na podobną wyprawę. Generał machnął więc ręką.

Tym sposobem cztery dni temu Posiadlca znalazł się pośrodku żalnickiej głuszy z ośmioma tuzinami wybornych sinoborskich jezdnych. To, co zrobił później, szczerze zaskoczyłoby i dożę, i generała. Osobiście poderżnął gardło dziesiętnikowi, który nie chciał złamać rozkazu, i skręcił z gościńca na zachód, ku spichrzańskiej granicy. Nie wiedział, dlaczego tam – każdy kierunek był równie dobry.

Jechał przez ponurą żalnicką okolicę, jakże inną od Skalmierza, z jego winnicami i różanymi ogrodami. W głowie tętniły mu słowa wuja. I zamierzał znaleźć sposób, aby wykroić sobie w tym kraju własną małą fortunę. Albo i wielką, jeśli się trafi okazja.

Skalmierskim dowódcom rozkazano przeć jak najdalej na północ, ale unikać wszelkich starć z wojskiem Wężymorda. Posiadlca nie wątpił jednak, że wuj udzieli błogosławieństwa śmiałkowi, który zbrojną ręką wydrze Pomorcom szmat kraju – byle rzecz stała się szybko i bez rozgłosu. Później się powie, że w mapy i rozkazy wkradła się pożałowania godna omyłka, a dowódca, człek miecza, nie pióra, w porę jej nie zoczył. Ale nikt już nie wydrze spod panowania doży raz zagarniętego kraju. Nie darmo Skalmierz miał w herbie czarnego smoka. Powiadano, że potwór ów nigdy nie oddaje tego, co raz pochłonął.

Posiadlca uśmiechnął się krzywo. Nie zawsze. Zdarzyło się przecież, że żalnicki kniaź wyrwał kawał ziemi i, co gorsza, zdołał go obronić. Do czasu jednak. W trzy pokolenia po nieszczęsnym wypadku żalnicka szlachta miała się przekonać, że czarny skalmierski smok nie przebacza.

W tej mierze instrukcje doży były jasne. Wężymord podpisał traktat, a żalnicka szlachta miała go przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wszelki opór będzie uznany za bunt. A w Skalmierzu bunt poddanych karano publiczną kaźnią, wygnaniem męskich krewnych oraz konfiskatą dobytku. Dlatego od dwóch wieków w państwie dożów nie zdarzały się ohydne przypadki warcholstwa. Posiadlca nie wątpił, że niedługo skończą się też żalnickie rebelie. A przy okazji zwolni się sporo ładnych majątków.

Właściwie Posiadlca nie miał nic przeciwko temu, aby jakiś butny żalnicki szlachcic zastąpił mu drogę. Z lubością wyobrażał sobie starcie skalmierskiej jazdy z czeladzią, przyodzianą w skórzane pancerze i przerdzewiałe kolczugi. Na razie jednak Posiadlca musiał wychynąć z dziczy. Puszcza wprawdzie przerzedzała się z wolna i coraz częściej wyjeżdżali na obszerne polanki, ale tubylców nadal nigdzie nie było widać. Na domiar złego znów zaczynał siąpić deszcz. W Żalnikach nieustannie padało.

Minęli pagórek, niewielki brzozowy zagajnik w dolince i wspięli się na kolejne wzgórze, tym razem porośnięte jedynie bujną wiosenną trawą. Posiadlca przymknął powieki i kołysał się w rytm monotonnych kroków ciężkiego skalmierskiego ogiera. Nagle coś go wybiło z odrętwienia. Nieznaczna zmiana w końskim chodzie albo szmer za plecami. Poderwał głowę i daleko przed sobą zobaczył rząd wozów powoli wspinający się po zboczu jednego z pagórków.

Uniósł rękę i skalmierski oddziałek zatrzymał się karnie. Jakkolwiek wolałby zasobne miasteczko do złupienia, nie zamierzał przecież pogardzić pokaźnym kupieckim konwojem. Wozów było sporo – doliczył się pełnego tuzina – a z mrowia kręcących się przy nich pachołków Posiadlca wnioskował, że wiozą nielichy ładunek. Uśmiechnął się pogodnie, pierwszy raz od czterech dni.

– No, jak tam, chłopcy? – rzucił przez ramię do swoich ludzi. – Obwieścimy im radosną wieść o skalmierskim panowaniu?

* * *

Cherchel dowiedział się o podjeździe Skalmierczyków sporo wcześniej. W przeciwieństwie do zbójcy mały bard nie miał ochoty napatoczyć się na jakiś pomorcki podjazd, więc ciągnął ostrożnie, rozsyłając czujki. Natychmiast też rozpoznał chorągiew, która powiewała nad oddziałkiem.

– Skalmierczycy – oznajmił.

Był nieco zaskoczony. W żaden sposób nie potrafił zgadnąć, co tu robią jego rodacy. Doża nie miał zwyczaju mieszać się w wojny sąsiadów, a jego żołnierze nie bywali najemnikami. Ale bard bynajmniej nie zamierzał zaniechać ostrożności.

– Wozy w dwa rzędy ustawić – rozkazał hetmanom wozów. – I blisko siebie jechać. Kusznicy do środka. Reszta sulice naszykować. I pawężami konie osłaniać.

Z lubością patrzył, jak wozy płynnie zmieniają szyk. Cherchel nie był pewien nowych zaciężników i niezupełnie dowierzał kusznikom Złociszki, ale wozaków znał bardzo dobrze. Potężne, zabudowane furgony toczyły się równo po łagodnym stoku pagórka. Woźnice uspokajali wiergowskie koniki, inni szykowali łańcuchy, aby na znak barda sczepić wozy w ruchomą zaporę. Cepiarze i pawężnicy ochraniali boki. Nawet kusznicy wydawali się całkiem spokojni. Maszerowali raźno pomiędzy dwoma szeregami wozów, wymieniając zwyczajowe prześmiewki z woźnicami.

Cherchel patrzył na nich i serce w nim rosło z dumy. W przeciwieństwie do żalnickiej szlachty, która najchętniej walczyła wierzchem, mały bard szczególnie ukochał zbrojne furgony. Może nie dorównywały zwrotnością konnicy i nie wyglądały równie pięknie, jak smocze łodzie Zwajców pod pełnymi żaglami, ale Cherchel zachwycił się dziełem wiergowskich rzemieślników. Ich wozy były jak twierdze na kołach. Solidne, pozbawione zbędnych ozdób. Doskonałe. I w razie potrzeby zwierały się w zbrojny obóz jak palce w pięść.

Właściwie nabierał ochoty, aby Skalmierczycy ich zaatakowali. Owszem, wozacy wyszli wcześniej zwycięsko z kilku drobnych potyczek. Ale Cherchel był ciekaw, czy sprawdzą się w prawdziwej bitwie.

Jakby wyczuwając jego myśli, dowódca Skalmierczyków zatrzymał się na szczycie pagórka. Uniósł dłoń. Znak czarnego smoka powiewał nad jego głową.

– Chorągiew! – rzucił bard.

Twardokęsek wprawdzie zżymał się straszliwie, gdy widział nad wozami Srebrną Gwiazdę, ale Cherchel nie zamierzał odmawiać ludziom odrobiny przyjemności. Mieli prawo do godła, które sobie wybrali. I to bez względu na to, jak głupie mu się wydawało.

A poza tym niemal widział minę skalmierskiego dowódcy, kiedy usiłuje zgadnąć, czyj to herb.

* * *

Posiadlca z pobłażliwym uśmiechem patrzył na krzątaninę kupców. Dziwne, ale zachowywali się, jakby nie rozpoznali znaku Skalmierza i wzięli jeźdźców za zwyczajnych zbójców. Wyraźnie gotowali się do obrony. Cóż, pomyślał z rozbawieniem, przynajmniej będzie więcej zabawy. I ludzie się trochę rozerwą.

Musiał przyznać, że kupcy mieli wcale pokaźną eskortę i nie tracili głowy. Ale stanowczo przesadzali z bezczelnością.

Przywołał starego dziesiętnika.

– Co to jest? – Wskazał palcem chorągiew, powiewającą ponad konwojem.

Jako siostrzeniec doży był człowiekiem obytym i wykształconym. Znał gmerki wszystkich kupieckich gildii ze Szczeżupin, Spichrzy i Książęcych Wiergów, a nawet herby książąt Przerwanki i największych żalnickich rodów. Ale ten znak nie przypominał mu niczego.

– Nie wiem, wasza wielmożność. – Dziesiętnik bardzo szybko skłonił głowę. Dobrze pamiętał, co stało się z jego poprzednikiem.

124
{"b":"89257","o":1}