Литмир - Электронная Библиотека

– Et, wszystko jedno. – Posiadlca wzruszył ramionami. – Potem się ich wypyta. Jak który przeżyje.

Obejrzał się. Jezdni obserwowali wozy jak stado wilków. Posiadlca obnażył pałasz i uniósł go wysoko w górę.

– Naprzód! – wykrzyknął, a potem spiął konia do biegu.

Zdążył jeszcze pomyśleć, że wuj miał rację, odsyłając go ze stolicy. Zapowiadała się całkiem przyjemna wojna.

* * *

Pierwsze wozy były już na szczycie pagórka, kiedy Skalmierczycy ruszyli do szarży.

– Szybciej! – żywo gestykulując, Cherchel rzucił się ku tylnej straży. Nie było już czasu wyprzęgać koni. – Szyk zamykać. Koło do koła!

Tego momentu bał się najbardziej, bo wystarczyło, aby jeden wóz wykoleił się nie w porę. Ale na razie wszystko szło jak należy. Woźnice krzykiem zachęcali konie do większego wysiłku. Pawężnicy trzymali się po bokach w zwartych grupkach, osłaniając zaprzęgi. Cherchel zobaczył, jak najbliższy wóz kolebie się w wertepie, a czterech suliczników podpiera go ramionami i popycha pod górę.

Za nimi Skalmierczycy nabierali pędu.

Trójkąt furgonów już się domykał. Kątem oka Cherchel dojrzał, jak kusznicy Złociszki wysuwają się naprzód, na szpicę. Przełknął ślinę, wspominając krótki, toporny bełt, którym przebito Kościeja. Broń była skuteczna, musiał to przyznać. Miał tylko nadzieję, że równie dobrze nadaje się do bitwy, jak do skrytobójstwa.

– Cherchel! – Wekiera kiwał na niego ponaglająco. Potężny zbój stał na jednym z wozów z nabijaną krzemieniami maczugą w ręku i wesoło szczerzył zęby. – Bywaj tu, Cherchel!

Bard jednak wyminął go w biegu, bo dojrzał czarnobrodego Zwajcę, który przewodził kusznikom. Najemnik stał na jednym z wozów, ze spokojem obserwując szarżę Skalmierczyków. W ręku trzymał narychtowaną kuszę. Bard aż się wzdrygnął z obrzydzenia. Niby wiedział, co te małe łuki potrafią, ale było w nich coś przeciwnego naturze.

– Aby celnie mierzcie! – wykrztusił zasapany. – I nie stchórzcie przed czasem. Niech bliżej podjadą.

– A po co? – spytał flegmatycznie najemnik. – Patrzajcie!

Wyprostował się i uniósł ponad wysoki bok furgonu, dając znak swoim ludziom.

Cherchel wstrzymał oddech.

* * *

Posiadlca był szczęśliwy jak nigdy w życiu. Gnał na czele oddziału z obnażonym pałaszem. Grudki ziemi pryskały spod końskich kopyt, wiatr świstał w uszach, ale ani myślał hamować konia. Gdzieś w głębi umysłu kołatało mu się niejasne wrażenie, że powinien prowadzić tę szarżę ostrożniej i zwolnić do stępa, aby nie łamać szyku. Jednak nie zamierzał psuć sobie zabawy. Ostatecznie na szczycie wzgórza czekała marna grupa kupców.

Ustawili wozy w trójkąt – zupełnie jakby kilka kupieckich fur mogło powstrzymać skalmierską szarżę. Ale Posiadlca umiał docenić ducha, choćby w najmarniejszym przeciwniku. Uroczyście obiecał sobie, że powywiesza ich co do nogi.

Do szpicy wozów zostało jeszcze z dwieście kroków. Widział już bardzo wyraźnie przyczajoną przy wozach czeladź z cepami i sulicami. Kupcy musieli zaiste wieźć niezmiernie cenny ładunek, skoro bronili go tak zajadle.

Mieli nawet łuczników. Z rozbawieniem spostrzegł, że szykują się do strzału. Równie dobrze mogli mierzyć w słońce. Przecie i ze zwajeckiego łuku niełatwo było przeszyć skalmierski puklerz, a broń kupieckiej straży nie wyglądała zbyt znacznie.

Łucznicy podnieśli łuki. Posiadlca roześmiał się głośno, odrzucając głowę do tyłu.

Nie zobaczył strzały. Nie poczuł ni uderzenia. Gruby wiergowski szyp przeszył jego zbroję z najzacniejszego skalmierskiego żelaza i wbił się głęboko między żebra.

* * *

Kiedy kusznicy wypuścili pierwsze szypy, Cherchel do bólu ścisnął rękojeść miecza. Obok niego wozak z rohatyną bezgłośnie powtarzał słowa modlitwy. Mały bard aż się wychylił zza wysokiej ściany wozu, żeby zobaczyć, jakie szkody poczyni wiergowski wynalazek. I gębę rozdziawił ze zdumienia.

Pyszne skalmierskie puklerze okazały się marną ochroną. Pierwszy szereg jezdnych zwalił się na ziemię. W skłębionej ciżbie mignął Cherchelowi srebrzysty szyszak dowódcy. Zaraz zniknął bez śladu, bo kolejni jezdni, nie mogąc wyhamować koni, wpadali na swych rannych i konających towarzyszy.

– I jakże się wam podoba? – Zwajecki najemnik zaczepił hak, bez wysiłku napiął cięciwę i posłał w powietrze drugi szyp. – Patrzajcie na to!

Następna ława skosiła co najmniej tuzin nieszczęśników, którzy miotali się po pobojowisku. Ale co przytomniejsi Skalmierczycy zdołali zapanować nad rozpędzonymi wierzchowcami. Cherchel z uznaniem patrzył na dziesiętników, którzy sprawnie wydawali rozkazy przerażonym żołnierzom. Oddziałek rozdzielił się, omijając kłębowisko konających, rannych oraz wierzchowców, które, pozbawione jeźdźców, miotały się z przerażeniem. Teraz podjeżdżali już ostrożniej, w luźniejszym szyku.

Ale kusznicy znów wystrzelili.

Cherchel dał znak. Sulicznicy nastawili ostrza.

Wekiera wyprostował się i, wrzeszcząc przeraźliwie, jął wywijać nad głową maczugą.

Bard zobaczył, że skalmierskie natarcie zwalnia i gubi impet, a karny oddział rozpada się na grupki wystraszonych zbrojnych. Niektórzy próbowali jeszcze walczyć. Trzy wozy dalej dwóch suliczników wybiegło zza ogromnej pawęży ku Skalmierczykowi na siwym wierzchowcu. Lecz bitwa została już rozstrzygnięta i najrozsądniejsi z napastników umykali chyłkiem.

Na darmo.

– Nareszcie! – Cherchel wykrzyknął najgłośniej jak potrafił i wskazał mieczem szczyt najbliższego wzgórza.

* * *

Twardokęsek był tak wściekły, że niemal nie widział na oczy. Cherchel oczywiście powinien pilnować się herszta, a nie gdzieś zwłóczyć po krzakach. Ale zbójca nie potrafił pojąć, jak to się stało, że pochłonięty kłótnią ze Złociszką zapomniał o własnych ludziach. Smarkula źle na niego działała. Zamierzał jak najszybciej odesłać ją do domu. Wojna nie była miejscem dla kobiet. Nawet Servenedyjki prędzej czy później stawały się przyczyną waśni.

Wyjechał na szczyt pagórka i stanął, zadziwiony. Po przeciwnej stronie płytkiej kotlinki jego ludzie ustawili furgony w trójkąt i oganiali się właśnie od resztek zbrojnych. Wozakom szło całkiem nieźle. Na błoniu leżało już kilka tuzinów trupa w obcej barwie. Twardokęsek spostrzegł grupki jezdnych, którzy zawracają konie i roztropnie umykają. U wylotu niecki raźno kolebały się trzy wozy taboru. Ich woźnice wywijali biczami nad końskimi grzbietami, aby skłonić zaprzęgi do większego wysiłku. Normalnie zbójca może pozwoliłby im uciec, bo Wiktoria i tak była przemożna. Nie chciał jednak, aby wieść o jego powrocie rozeszła się przedwcześnie.

– W nich! – wrzasnął. – Wybić psubratów do nogi!

Sam zamierzał zostać na szczycie wzniesienia i z oddali przyglądać się bitewnym przewagom swych ludzi. Ale kiedy kolejno zjeżdżali po łagodnym zboczu, kątem oka dojrzał błękitny kaftanik Złociszki i jasne włosy, które powiewały za nią na wietrze jak proporzec. Ze zdławionym krzykiem ruszył za nią.

Musiał przyznać, że jeździła po męsku, śmiało przeskakując nad wykrotami. Nie zawahała się ani razu. Dobrze, że napastnicy byli już w rozsypce i nikt się za bardzo nie kwapił do walki, bo dopędził smarkatą dopiero na pobojowisku. Twardokęsek nie wierzył własnym oczom, gdy w biegu zeskoczyła z konia i pochyliła się nad rannym Skalmierczykiem. Od strony furgonów też wysypywali się wozacy, aby co prędzej zabrać się do grabienia trupów. Twardokęsek w skrytości ducha również uważał, że to najprzyjemniejsza część każdej bitwy. Nie sądził jednak, że poślubił kobietę, która będzie przetrząsała sakiewki konających. Myśl o tym napełniała go dziwnym niesmakiem.

– Co robisz? – Złapał ją za łokieć.

Zobaczył, że Złociszka trzyma w ręku mizerykordię.

– Zostaw! – syknęła, uwalniając ramię.

Za jej plecami ranny z wysiłkiem uniósł miecz. Mierzył w zbójcę, ale ostrze drżało w jego czerwonych od posoki dłoniach. Złociszka odwróciła się ku niemu płynnie i wbiła ostrze tuż nad górną krawędzią puklerza, po czym przyklękła nad żołnierzem. Zbójca zesztywniał nieco.

– Co robisz?

Dziewczyna zacisnęła dłonie na wystającej części szypu i z wysiłkiem wydobyła go z piersi martwego.

– Widzisz? – Uniosła ku zbójcy rozradowaną twarz. – Moje kusze! Działają!

Stał jak skamieniały, kiedy zarzuciła mu dłonie na szyję.

* * *

Bogoria obejrzał się przez ramię. Pochodnie połyskiwały nad oddziałem powstańców jak sznur świetlików i nikły za zakrętem przecinki.

– Daleko jeszcze? – sarknął Szydło. – Od tych wertepów skóra mi już na zadku oblazła.

– Niedaleczko – odparł Bogoria, który dawno temu zdecydował, że nie da się pokurczowi sprowokować do kłótni. – Rychło u bartników staniem. Tam wypoczniemy.

– Akurat. – Karzeł pociągnął nosem. – Dobrze, jeśli znajdzie się miejsce na sianie, by głowę złożyć. No, ale nie narzekam. Obiecałem Szarce, że będę was strzegł, a u mnie słowo od złota droższe.

Szlachcic nie podjął rozmowy. Zdążył się nauczyć, że pozostawiony samemu sobie Szydło nudzi się szybko i milknie.

– Wiecie, że ten zbójca – zgadnął go znów karzeł – Chąśnik go chyba wołali, dwie noce temu czmychnął?

– Od początku mi się zdawało, że to człek niepewny – mruknął mimo woli Bogoria. – I nie omyliłem się.

– Nie trwoży was nieco, że do pobratymców pognał? – spróbował znów karzeł, rad ogromnie, że mu się w końcu udało skłonić szlachcica do pogawędki. – Wie dobrze, gdzie naznaczyliście szlachcie spotkanie, a Wężymord szczerym złotem za podobną wieść zapłaci.

Bogoria długą chwilę rozmyślał w milczeniu.

– Nie, nie zdaje mi się – odparł w końcu.

– Czemu? – naciskał Szydło, coraz bardziej zadowolony z siebie. – Przecie szczery Pomorzec, a pewnie jeszcze od innych gorszy, skoro go precz wygnali. Ani chybi was wyda. Właściwie – podrapał się po głowie – Wężymord obiecał taką nagrodę, że sam bym was wydał. Za Twardokęska też obiecano tyle złota, ile waży. A nasz zbójca grubas… – zachichotał złośliwie.

125
{"b":"89257","o":1}