Литмир - Электронная Библиотека

– Tak lepiej – pochwalił go kpiąco Szydło. – Milczcie i słuchajcie. Pomorcką armię Zird Zekrun chroni i zasłania przed wzrokiem niepowołanych, a Sen Silvar podobnie dla swoich czyni. Inaczej dawno bym ich wyczuł. No, ale jest jedna korzyść. – Uśmiechnął się chełpliwie. – Gdyby nie ja, nikt by was nie przestrzegł. A moi drodzy bracia nie wzięli pod rozwagę jednej mało istotnej osoby. Mnie. – Wykrzywił się szyderczo i Bogoria pojął, że waśnie bogów są równie głębokie jak śmiertelników. – Nie będą się spodziewali oporu.

Szlachcic desperacko spróbował zebrać myśli.

– Ile zostało nam czasu?

– Niewiele. – Karzeł znów sposępniał. – Zależy, gdzie chcecie się spotkać. Cztery dni, nie więcej.

– Kiedy księcia nie ma! – wyrwało się Bogorii z głębi duszy. – Ani nawet Twardokęska nie ma! Kto ludzi poprowadzi?

Wstyd mu się zrobiło, ledwie posłyszał własny głos, cienki i piskliwy od przestrachu. Co gorsza, spostrzegł, jak pół tuzina szlachty u ganku odyma się po pańsku i ukradkiem szacuje postawę reszty. Jakby mógł, sam by się w gębę strzelił za krewkość i głupotę. Przecież powinien przewidzieć, że skoro się trafiła podobna gratka, wilczojarscy panowie z lubością zaczną debatować, który z nich najbardziej zasłużył, by pod nieobecność Koźlarza przewodzić rebeliantom. Cud boski, jeśli tym razem obejdzie się bez burd i zajazdów. Zazwyczaj się nie obywało.

– Co u was jest z tym zwierzchnictwem – zadrwił niziołek – że je sobie jak zgniłe jaje podrzucacie? Miał książę powstaniu przewodzić, ale na morze wypłynął, Twardokęska na swoje miejsce naznaczywszy. A Twardokęsek do Książęcych Wiergów pognał, komendę przy Bogorii zostawiając. To ja się zapytuję, dokąd teraz Bogoria umknie, aby się kłopotu pozbyć? – dokończył kąśliwie. – Do mysiej dziury?

Na wywód karła panowie szlachta gwałtownie przestali podkręcać wąsa i macać koło rękojeści szabli. Jedynie w milczeniu wodzili wzrokiem od Bogorii do niziołka, który go spotwarzył i nieledwie tchórzem obwołał w przytomności sąsiadów.

– Racja – wtrącił Chąśnik. Siedział na trawie pod gankiem i nie bez ukontentowania przysłuchiwał się rozmowie. – Jak kto piwa nawarzył, niech je teraz wypije.

Bogoria błyskawicznie odwrócił się do kamrata Twardokęska.

– A tobie co do tego? – warknął.

– A nic, nic. – Stary zbój zrobił niewinną minę. – Jeno mnie się zdaje, że wyście tę awanturę zaczęli, wedle Czymborskiej Debrzy Pomorców mordując. To wy się teraz martwcie, ot co!

– Wozacy was usłuchają – nieoczekiwanie odezwał się Pleskota. Stary szlachcic stał przy ganku i wyraźnie skonfundowany obecnością tylu znacznych osób, obracał czapkę w dłoniach. – Póki się zaciąg nie zbierze, tylko na rebeliantach możemy polegać i tych, co pod znakiem gwiazdy służą. A oni za innym nie pójdą, aby za wami. Za Twardokęska druhem.

Bogato odziany szlachcic, chorąży wilczojarskiej chorągwi, spurpurowiał na twarzy. Uczynił krok do przodu i otworzył usta, jakby chciał coś rzec, lecz zamknął je szybko. Plotki po obozie rozchodziły się szybko i wokół placu zaczynali się gromadzić rebelianci. Chorąży znał wystarczająco dobrze Wilcze Jary, by wiedzieć, że jeśli teraz wystąpi przeciwko woli pospolitaków, wybuchnie burda i powstańcy rozniosą go na szablach.

Znienacka Bogoria pochwycił za cebrzyk, wylał sobie na łeb resztę wody i otrząsnął się jak pies.

– Co się gapicie? – prychnął. – Konie siodłać i wozy gotowić!

– Kędy ich zatrzymacie? – zapytał chorąży.

Szlachcic zawahał się na chwilę.

– Na Rogobodźcu – odparł krótko. – Zacne miejsce. Niejeden kupiecki konwój my tam złupili.

Pomiędzy rebeliantami gruchnął śmiech. Tylko chorąży wyglądał, jakby go zaraz miała cholera zdjąć.

Kamrat Twardokęska nieznacznie przesunął się za węgieł chaty.

– A ty dokąd, Chąśnik? – spytał z przekąsem Bogoria, który jakoś nie ufał pomorckiemu zbójcy. – Gęsi pasać czy konie pławić? Czy też strach cię obleciał albo nie masz ochoty z pobratymcami wojować?

Chąśnik spojrzał na niego spode łba.

– Mnie tam za jedno, komu kark skręcam – burknął – jak długo mi się opłaci. A jaśnie książę Koźlarz opłacił mnie sowicie. Ale po mojemu zdałoby się Twardokęskowi naprzeciw z wieścią wyskoczyć, żeby wiedział, gdzie nas szukać, kiedy z pomocą powróci.

Jeśli powróci, poprawił w myślach Bogoria, po raz pierwszy chyba przyznając się przed sobą, że nie ze wszystkim ufa hersztowi z Przełęczy Zdechłej Krowy.

– Nie wiedzieć, kiedy Twardokęsek z Wiergów przybędzie – rzekł twardo – ani którą drogę obierze. A nie mam dość ludzi, aby ich na poszukiwanie rozsyłać. Nie, mości Chąśniku. Nie będziem się oglądać ani na Twardokęska, ani na nikogo innego. – Spode łba popatrzał na Szydło. – Załatwimy tę sprawę po swojemu. Po wilczojarsku.

Karzeł uśmiechnął się drwiąco i byłby pewnie coś rzekł, gdyby zza pleców szlachty nie pokazał się stary Podręba. Szedł powoli, podpierając się na lasce, bo był już w leciech podeszłych niezmiernie i prawie ślepy. Ale inni schodzili mu z drogi i pozdrawiali z uszanowaniem. Ktoś wziął go pod łokieć i sprowadził po schodach na murawę. Macając wokół kijaszkiem, starzec posuwał się ku Bogorii. Śmiechy i gwary milkły, kiedy kolejno dostrzegali, co trzyma w dłoni, aż w końcu stało się zupełnie cicho.

Podręba zatrzymał się o krok przed Bogorią. Uniósł głowę, jakby chciał mu zajrzeć w twarz niewidzącymi oczami.

– Jeno że tym razem nie sam pojedziesz na Rogobodziec – oznajmił mocnym głosem i wcisnął Bogorii w garść pęk sznurów. – Roześlij wici.

Bogoria nigdy później nie umiał sobie przypomnieć, kto pierwszy zdjął czapkę i pokłonił się przed nim do ziemi u studni, na dziedzińcu lipnickiego obozowiska. Nie pamiętał twarzy młodziaków, którzy wyjęli mu z ręki wici i pognali pędem przez Wilcze Jary, niosąc wieść o zaciągu. Nie wiedział też, kto wrzeszczał jego imię, aż się konie płoszyły. Jedyne, co zostało mu w pamięci, to paradna chorągiew żalnickich kniaziów, która rozwinęła się na wietrze, kiedy wyjeżdżali za bramę obozowiska.

Nie sądził, że kiedykolwiek zobaczy ją nad swoją głową.

* * *

– Nigdzie się stąd nie ruszę! – Złociszka odrzuciła włosy z twarzy i buntowniczo zadarła brodę.

Zbójca popatrzył na nią z uznaniem. Oczy jej błyszczały jak u dzikiej kotki, na policzki wystąpiły rumieńce, a długie rozpuszczone włosy aż kusiły, aby wpleść w nie palce. W złości stawała się naprawdę śliczna. Burmistrz Staroźrebca, mincerz Lubicha, z wdzięczności za ocalenie zaprosił zbójcę pod własny dach i Twardokęsek rad by się nieco nacieszył swoją młodą małżonką. Miała fantazję, musiał przyznać. Właściwie był dumny, że się tak chytrze przemknęła pod samym nosem Pomorców zaledwie z trójką człeka. Ale oczywiście w niczym nie wpływało to na jego decyzję. Byli daleko od Książęcych Wiergów i nie zamierzał tolerować tutaj niewieścich swawoli.

– Zrobisz dokładnie, jak powiem! – sapnął ze złością.

Nadąsała się.

– Bo co? – spytała płaczliwie. – Psami mnie wyszczujesz z wdzięczności, że ci życie ocalam?

Zbójca uniósł oczy ku powale, prosząc wszystkich bogów, aby mu dali cierpliwość.

– Złociszko, tutaj wojna będzie – począł tłumaczyć. Sam nie umiał zliczyć, który raz powtarza te słowa. – Widziałaś przecież, że heretycy mało miasta ogniem nie strawili. A to kupa zbuntowanego chłopstwa, nie wojownicy. Z pomorckim wojskiem inna byłaby sprawa. Całe złoto twojego ojca nie zdoła cię ocalić, jeśli wpadniesz w ręce Zird Zekruna. Dlatego zaraz ruszysz w powrotną drogę. Bez zwłoki i dalszych kłótni. Bo i tak nic nie wskórasz.

Złociszka podniosła na niego błękitne oczy. Nie udawała dłużej rozpaczy i nie pociągała nosem. Była zła.

– Tak na noc? – zakpiła. – Jeszcze mnie wilki zeżrą albo inne dzikie zwierzę. No, ale widać chcecie, aby się nasze matrymonium co prędzej zakończyło.

Ręce mu opadły. Wiedział, że drażni go rozmyślnie, i tylko dlatego wciąż nie przełożył jej przez kolano i nie złoił skóry, jak zasługiwała. Może byłby to nawet wstęp do nieco milszej rozrywki i w końcu udałoby im się osiągnąć jakieś porozumienie, skoro inaczej nie dawała sobie przemówić do rozsądku. Ale zbójca nie miał pewności, czy mincerz Lubicha puści mimo uszu wrzaski krewniaczki.

Nie rozumiał, czym zawinił bogom, że mu zesłali na kark taką nieroztropną, swarliwą niewiastę. Servenedyjka Vii, jaśminowa wiedźma ani nawet Kalina nigdy nie ośmielały się traktować go w podobny sposób. Ale żadna z nich nie była rozbisurmanioną bankierską córką.

– Nie na noc – oznajmił, starając się, by jego głos brzmiał spokojnie i stanowczo. – Teraz pójdziemy na bankiet, który jaśnie pan burmistrz wyprawił na naszą cześć i dla uczczenia zwycięstwa. Będziemy się grzecznie uśmiechać i dwornie przyjmować powinszowania z powodu zaślubin. Oboje. A rano odjedziesz do Książęcych Wiergów. Choćbym cię miał własnymi rękami związać i rzucić na wóz jak kukłę.

Złociszka zrobiła zatroskaną minkę i przyłożyła palec do ust, jakby się nad czymś głęboko namyślała. Zbójca aż wstrzymał oddech z niepokoju. Coś knuła.

– Tak się trochę zastanawiam… – zaczęła powoli. – Pewnie tylko z babskiej głupoty, mój mężu… Ale zastanawiam się, gdzie te wozy, co mnie na nie rzucić zamierzasz…

Jeszcze nie wybrzmiały ostatnie słowa, a zbójca już pędził przez komnatę ku drzwiom.

* * *

Posiadlca wyjechał na pagórek i rozejrzał się po okolicy. Zmierzchało. Nie miał ochoty na kolejną noc pod gołym niebem, a wokoło jak na złość nie widział ani śladu ludzkich osad. Zmarszczył brwi. Żebracy, pochwyceni na trakcie, zaklinali się na wszystkie świętości, że jest tu nieopodal miasteczko, zasobne wcale i ludne. Posiadlca nie ufał przesadnie zapewnieniom, wiedząc, że człowiek wszystko powie, jeśli mu się podłoży pod stopy garść gorących węgli. Ale zapędził się już bardzo głęboko w Żalniki i ufał, że w końcu natrafią na gęściej zamieszkaną okolicę. Przecież nawet w tych lasach siedzieli ludzie. Choć barbarzyńcy.

123
{"b":"89257","o":1}