Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie wiem, czy to roztropne – zaczął z namysłem Twardokęsek, kiedy jasnowłosa oddaliła się na tyle, że nie mogła ułowić ich słów.

– Za dużo ona – wskazał brodą na Morwę – wie. Niech jutro wyjdzie na jaw, co szczuracy pobroili, a na każdym rogu powroźnicy będą wiedźm wypatrywać. Tymczasem myśmy tu obcy, przy tym szczęśliwie z gór zeszliśmy, choć wielu innych gardło dało. Łatwo przyjdzie nas ze szczurakami zrównać i o ten pogrom obwinie. A prawo tutaj twarde. Może więc lepiej… – zawiesił głos i szybko ciachnął dłonią po szyi – sztyletem.

Szarka przysunęła się do ognia.

– Może i lepiej. Ale Morwa była nam życzliwa, a to rzadka rzecz, więc chciałabym jej odpłacić w tej samej monecie, póki mnie jeszcze stać. Jeśli nawet po pijanemu coś wygada, kto nas w ogromnym mieście odnajdzie? Jestem zmęczona – przyznała nieoczekiwanie.

– Ta noc przypomniała mi coś, o czym pragnę zapomnieć. Jadziołek przydreptał do nich niezgrabnym, rozkołysanym krokiem i skrzecząc z cicha, otarł się o cholewę wysokiego buta Szarki. Dziewczyna okręciła dłoń szmatką, by podrapać go po podgardlu. Raptem wydała się Twardokęskowi markotna i zniechęcona. Przyszedł mu na myśl klasztor Cion Cerena i słowa jasnowłosej niewiastki.

Nerwowo potarł opuchniętą skórę na brodzie.

– Naprawdę zwali cię niegdyś Szarka?

– Sharkah – poprawiła bezwiednie. – Tyle że to bardziej przekleństwo niźli imię. Widzisz, zbójco, rodziliśmy się razem z bratem. Ja wyszłam pierwsza, on się udusił. Czemu, jak łatwo wnosić, mało się radowano.

Zbójca nie zdziwił się. W Górach Żmijowych takoż nie świętowano narodzin dziewczynek i w co bardziej odludnych okolicach zdarzało się, że je matki wynosiły na pustkowie, by sczezły w maleńkości, nie narażając rodziców na kosztowne wiano.

Szarka tymczasem oparła brodę na kolanie i zapatrzyła się w wątłe płomyki, pełgające po gałęziach.

– Moi rodzice bardzo się miłowali – odezwała się po chwili. – Pewnie dlatego, że kraj wojna pustoszyła i czegoś się w tym zamęcie pragnęli uchwycić, więc chwycili się siebie. Właściwie byli zaledwie dwójką smarkaczy, tak samo jak inni przerażonych mrokiem, który nastał. Radzono im, aby uciekali, póki czas, skryli się gdzieś głęboko na bagnach lub w leśnych uroczyskach. Ale im się zdawało, że skoro mają siebie, mają cały świat. – Uśmiechnęła się smutno. – I zaparli się w stołpie. Pobuntowane wojsko szło ku nim ze wszystkich stron, a wewnątrz pozostała zaledwie przygarść straży i najemników. Mówiono później, że mój ojciec poprzysiągł, że nie będzie umykać z własnej ziemi, lecz wnet się okazało, że ten jego upór był tyle wart, ile błysk światła na sztylecie, co podrzyna gardło – i równie szybko znikł. Mówiono też, że matka utwierdzała go w błędzie. Dobrze już przy nadziei, obchodziła z nim mury, brzuch przed sobą obnosząc niczym bitewny bęben i bredząc o mścicielu, co go w żywocie hoduje…

Zbójca pokiwał głową. Góry Żmijowe takoż miały swe waśnie. Zaślubiny, które zamiast być początkiem pojednania, zamieniały się w krwawe rzezie. Znaczne rody do ostatniego człeka gorzały nocką we własnych domach, pod które podłożono ogień, zaparłszy wprzód drzwi i okna. Znał też kotlinki w lesie, gdzie podczas polowania nie tylko pokorne łanie dawały szyje pod nożem. Tak, pomiędzy Kopiennikami spory nie wygasały łatwo, a swarzyli się i szlachetnie urodzeni, i wieśniacy.

– I na cóż im wreszcie przyszło?

Szarka przymrużyła oczy.

– Kiedy jatki rozpoczęły się na dobre, najemnicy Dumenerga wywieźli matkę ze stołpu. I wtedy nas urodziła, oboje. Przed czasem i gdzieś w rowie. Z niebem jasno oświetlonym od płonącego zamku, bo w zamęcie rebelianci ogień zażegli. Rodziła pod tą łuną, buntownikom zemstę obiecując. I tam nadała mi imię.

– A wasz ojciec? – zapytał z nagłą łapczywością, świadom, że i w Szarce zeszła noc obudziła jakąś dziwną słabość i jeśli się dziś nie odważy, to być może już nigdy nie zdoła usłyszeć końca jej historii.

– Przy bramie go szafelinami zakłuli jak odyńca. A matkę w rowie musiał Dumenerg zostawić, wykrwawioną. – Podniosła głowę, tęczówki błysnęły jak dwa zielone kamienie i widział, jak w jednej chwili z jej twarzy spływa cała zaduma i smutek. – Dość o tym. Nie podpytuj mnie więcej, Twardokęsek. Dosyć się dzisiaj jeszcze namłócisz jęzorem. I oby tylko jęzorem – dodała ciszej. – Nie mieczem.

Dreszcz uniósł mu na karku resztki opalonych włosków. Aż się lękał dociekać, co też miała na myśli.

– No, ciekawym, na co nam teraz przyjdzie – rzekł zbolałym głosem. – Spichrze podpalim czy szczuraków do miasta wpuścim, czy może tylko księcia łaskawie utrupim?

Szarka rzuciła mu zdziwione spojrzenie spod opuszczonych powiek.

– A skąd ci to we łbie zaświtało? Lepiej gardła własnego pilnuj, żeby ci go ktoś nie poderżnął chytrze. Co prędko się może we Spichrzy przydarzyć.

Twardokęsek zakłopotał się trochę. Pojadł chleba z cebulą, pomilczał posępnie.

– Niełatwo to wyjaśnić – podjęła dziewczyna – ale wciąż mi się zdaje, że słyszę pogoń za plecami, dźwięk rogów i psów granie. Może mnie tylko jadziołek mami i strachem pasie. Ale widzisz, zbójco, ja się chowałam w obławie i polegam na swoich zmysłach. Te zaś podpowiadają mi, że idziemy w pułapkę.

Zbójca przygryzł w zamyśleniu wargę. Bynajmniej nie lekceważył jej obaw, bo podczas długich lat na Przełęczy Zdechłej Krowy również nauczył się ufać przeczuciom. Tym bardziej jednak nie miał ochoty pchać się w obce miasto, zwłaszcza z wiedźmą, jadziołkiem i zwierzołakiem na karku. Nie sądził wszelako, aby Szarka dała się przekonać i umknęła w bezpieczne góry – albo puściła go wolno, skoro taki szmat kraju musiał się z nią wlec.

– Nic innego jeno wiedźma, przeklętnica, nieszczęście na nas ściąga – skonstatował w końcu ze złością. – Iluż ludzi w tej gospodzie ogniem wygubiła…

Rudowłosa się roześmiała.

– I cóż stąd, póki miała kaprys, aby cię obronić i bez szwanku spomiędzy szczuraków unieść? Już ty mi nie bzdurz, Twardokęsek – odezwała się znowu, lecz poważniejszym tonem. – Wciąż słucham, jakie wiedźmy obmierzłe, od bogów przeklęte, a ludziom zatracenie knujące, ale o ich prawdziwej naturze nikt wiele rzec nie potrafi.

– Bo i o czym tu gadać? – burknął z niechęcią zbójca. – Lepiej od razu łeb skręcić.

Szarka puściła jego słowa mimo uszu.

– Tymczasem mnie inna rzecz zastanawia. Pomnisz te księgi, jakie mi ze skryptorium mnisi pożyczali? Były tam i kroniki napomykające o wiedźmach, które ze szczególnym okrucieństwem prześladowały Góry Żmijowe. O Łysuli, co za najazdu norhemnów spustoszyła brzegi Kanału Sandalyi, i o starej Pustułce, grasującej w czas wojen Vadiioneda. I tak mi się zdaje, że im większy zamęt wybucha w Krainach Wewnętrznego Morza, tym dotkliwiej przeklętnice ludzi trapią. A kiedy nastanie spokój, to i one czemuś przycichają. Nie darmo ludzie po przysiółkach gadają, że ich magia z krwi się bierze, z czarnej posoki.

– A z krwi! – zaperzył się zbójca. – Jeno że z tej plugawej, którą co miesiąc zrzucają!

Szarka prychnęła z pogardą.

– To wszystkie byśmy już przeklętnicami były! Nie, Twardokęsek, nie daj sobie zamącić w głowie wiejskim przesądem. Wystarczająco długo siedzieliśmy z wiedźmą w klasztorze, by się w jej naturze rozeznać. I żadnej w niej magii nie spostrzegłam ani do ludzi nienawiści, choć znać, że nielekkie miała życie. Ale tak bywa, choćby i bez czarów. – Uśmiechnęła się do siebie ponuro. – A potem, ostatniej nocy, nagle zaczęła bredzić o ogniu i krwi przelanej… – Przygryzła wargę, myśląc o czymś. – I tak mi się wydaje, że to za przyczyną tych zbójców, których jadziołek nad Trwogą przydybał. Jeden wszak nieledwie na niej zdychał z opuszczonymi spodniami.

– A cóżże za różnica – złośliwie zauważył herszt – czy wiedźma nas wygubi z powodu tej krwi, co z kupra ciecze, czy też innej zgoła?

– Różnica niezawodnie żadna – przyznała Szarka. – Ale gdyby nie wiedźma, pewnie bym się w tej gospodzie na noc ułożyła i by mnie zwierzołacy we śnie zeżarli, z tobą zresztą pospołu.

– No, może nie z dobrego serca tak nas ratowała – odparł zbójca burkliwie. – Widzicie, co tam na podołku piastuje? – pokazał na rudego zwierzaka, uśpionego rozkosznie na kolanach płowowłosej niewiastki. – A to nie kocię wcale, lecz ludojadek przebrzydły.

– Nie może być. – Szarka uśmiechnęła się lekko.

Rozbawienie w jej twarzy natychmiast rozjątrzyło Twardokęska.

– Ludojadek, powiadam – powtórzył z naciskiem. – Znaczy się, zwierzołak, choć z innego plemienia niźli ci, co wczoraj z Gór Sowich w dół zleźli. Ale gdy się przemienił, wielki był jak krowa i od tamtych dzikszy. Pół nocy gnał bez wytchnienia, póki nas tu nie przyniósł.

– Zatem winieneś mu podziękowanie – zażartowała dziewczyna – albo i mleka miseczkę za ocalenie życia. Starczy o tym, zbójco – rzekła po chwili, poważniejąc. – Nie pozwolę jej odpędzić, choć jasno pojmuję, że nie panuje nad swoją mocą i może na nas ściągnąć nie lada nieszczęście. Ale innymi oczyma na świat patrzy i widzi rzeczy zakryte, takie, których nawet jadziołek nie potrafi sięgnąć. A ja potrzebuję sprzymierzeńców. Wszystkich, których znajdę.

Ziewnęła i przetarła oczy. Twardokęsek dopiero teraz spostrzegł, że powieki ma opuchnięte i zaczerwienione ze znużenia.

– No, dość już. – Okręciła się burą, przetartą derką, niezawodnie zrabowaną obwiesiowi, który miał pecha zastąpić im drogę zeszłej nocy. – Zdrzemnęłabym się krztynę, zanim otworzą bramy, a potem jakoś wkręcimy się do tego kurnika – machnęła dłonią ku cytadeli księcia Evorintha.

– A jakimże to sposobem? – spytał podejrzliwie.

– Bardzo tradycyjnym – odparła sennie. – Przekupstwem.

* * *

Kiedy tylko pachołkowie uchylili wierzei, tłum rzucił się ku miastu zwartą ławą. Przemęka przymrużył oczy i z odległego pagórka obserwował, jak rozochocona tłuszcza coraz silniej szturmuje bramy Spichrzy.

– Żalnickie chorągwie wiszą nad cytadelą – zauważył ze zdziwieniem. – Ani chybi Zarzyczka jest w mieście. Dziw, że ją Wężymord luzem puścił. Bo chyba sam tu się z nią nie przywlókł?

88
{"b":"89211","o":1}