Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Taka bystra dziewczyna, jak ty – zwróciła się do niej księżniczka – na pewno mimo straży umie wymknąć się do miasta. Służba ma swoje sposoby, czyż nie? W każdej twierdzy są furtki, którymi się wywozi nieczystości, i ukryte drzwiczki w murze, aby panowie po cichu sprowadzali sobie nierządnice. Czyżbyś dotąd nie zdążyła poznać takich przejść?

Zarzyczka mówiła na pozór łaskawie, lecz Marchia zlękła się nagle cierpkiej ironii, przebijającej z tej wypowiedzi. A może, pomyślała ze strachem, ona bardzo dobrze wie, po co mnie do niej posłano? W tej chwili nie miało to jednak żadnego znaczenia, tak jak i dalsze opieranie się księżniczce.

– Znam je – odparła, siląc się na spokój. – Zaraz przeprowadzę waszą służkę.

– A także jutro i pojutrze, jeśli będzie trzeba – uzupełniła Zarzyczka. – Bacz, aby powróciła bezpiecznie i aby nikt się nie dowiedział, a wynagrodzę cię sowicie.

Marchia pochyliła się w czołobitnym ukłonie i nie rozprostowała grzbietu, póki księżniczka nie opuściła komnaty. Wówczas jednak, wciąż kryjąc twarz w cieniu, pozwoliła sobie na szybki, drapieżny uśmieszek. Tajemnica żalnickiej księżniczki stanowiła towar, za który bez trudu wydobędzie z Jasenki tyle srebra, by starczyło na zajazd, a może i dobry szmat ziemi.

* * *

Niebo szybko stało się fiołkowe od porannego słońca, a gościńcem nadciągali wciąż nowi wędrowcy, gromadami i pojedynczo, pieszo, w powozach i konno, bez końca – ku miastu. Wyniosła, najeżona wieżami cytadela księcia Evorintha ciemniała na szczycie Jaskółczej Skały, a poniżej, pomiędzy pięcioma pagórkami rozciągała się Spichrza. Opasane pierścieniem wysokich białych murów, naznaczone strzelistą wieżą świątyni, najpiękniejsze miasto Krain Wewnętrznego Morza. To, które było, jest i będzie. Miasto nieśmiertelne.

Rozległe błonia wokół Spichrzy migotały od ognisk pątników, przybyłych ze wszystkich stron na Żary. A że do święta zostały tylko dwie nocki, obozowano radośnie, pijąc wino i głośno wydzierając się pod murami.

Twardokęsek smętnie tarł resztki opalonej brody. Nie mógł spać. Nieustannie zerkał za siebie, jakby spośród rzadkich krzy czy z miedzy przyprószonej żółtym wiosennym kwieciem mogli znienacka wychynąć szczuracy. Kiedy przymykał oczy, pod powiekami tańczyły mu płomienie i widział rozmazane sylwetki rozrywanych żywcem niewiast i dzieci. W tej rzezi, zgotowanej śmiertelnikom przez rozjuszonych zwierzołaków, było bowiem coś wykraczającego poza zwykłe zbójeckie doświadczenie, chociaż nie raz przecież oglądał zabawy urządzane po wsiach albo w rabowanych klasztorach przez grasancką tłuszczę. Jednakże, choćby najbardziej pijany, nie potrafił się tak zapamiętać w pragnieniu mordu, jak szczuracy. I niezmiennie dreszcz go zimny przechodził, gdy pomniał, jak parli ku niemu w malinowym chruśniaku na tyłach gospody Goworki, obojętni zarówno na śmierć towarzyszy, jak i płomienie, co ich lizały po grzbietach.

Wreszcie pozbierał się jakoś, dźwignął z ziemi i powlókł za sobą wiedźmę. Dziwna rzecz, ale o świcie cała magia opadła z niej bez śladu, jakby uszła wraz z nocnym mrokiem. Znów wydawała się jedynie nędznie odzianą, kościstą niewiastką, tyle że osmaloną i brudniejszą od chłopek, co z koszami pełnymi towaru ciągnęły na przedświąteczny targ. Oporządzili się trochę, zmyli z twarzy sadzę. Twardokęsek przystrzygł obojgu opalone włosy i powlekli się gościńcem ku bielejącym w dali murom Spichrzy. Wiedźma zgubiła trzewiki i pochlipywała, że ciężko iść po kamieniach, póki zbójca, znudzony babskim biadoleniem, nie wziął jej na plecy.

Szczęśliwie była chuda i drobna, bo przepędziła Twardokęska niemalże po całych błoniach: tu jej się nie podobało i tam źle było, stąd za daleko od skały, stamtąd gościńca nie widać. Na koniec przylgnęli w porośniętej krzami wyrwie i rozpalili maleńki ogienek. Płowowłosa niewiastką wnet wypatrzyła obozującą niedaleko grupę żebraków i ku zaskoczeniu zbójcy zagadnęła ich żywo, chichocząc przy tym jak głupia. Ani się Twardokęsek spostrzegł, jak weszła z nimi w taką komitywę, że wypożyczyli jej pogięty blaszany czajnik. Bez słowa sprzeciwu zaczerpnął wody ze strumyka, który ciurlikał leniwie w kępie drzew nieopodal, potem zaś przez chwilę przyglądał się z oddali, jak wiedźma zadzierzga coraz bliższą znajomość z jałmużnikami, wypytując ich o świeże wieści z miasta, w szczególności zaś obyczaje straży i najtańsze gospody. Choć jej niebieskie oczy rozwierały się w bezbrzeżnym zdumieniu, a w twarzy widniała niczym niezmącona naiwność, zbójca musiał przyznać, że poczyna sobie nader zręcznie. Umiała się przygodnym towarzyszom przypochlebić i zaskarbić sobie ich zaufanie, choć po prawdzie niewiele mogła im zaoferować – garść ploteczek, zasłyszanych w opactwie Cion Cerena, i chude, kościste ciało, któremu daleko było do kunsztu spichrzańskich ladacznic.

Radziła sobie jednak naprawdę nieźle i Twardokęsek przypatrywał się temu z niejakim uznaniem, póki nie dojrzał, jak zza pazuchy wyłazi jej pręgowaty, rudy kociak. Aż mu targnęło wnapiem. Zwierzak tymczasem wzbudzał powszechną wesołość, ścigając unoszące się w powietrzu drobiny dmuchawców i wyskakując czterema łapami do góry w nieudanej próbie pochwycenia muchy. Nagrodzony kilkoma skrawkami słoniny, z zapałem jął buszować pomiędzy żebraczymi sakwami.

Zbójca poczuł przelotną pokusę, aby przestrzec nieświadomych niczego jałmużników, kogo przyszło im gościć, lecz pohamował się szybko. Nie przepadał za proszalnymi dziadami, z których większość to byli niegorsi od niego hultaje, skłonni raczej do złodziejstwa, rabunku i opilstwa niż modlitwy. Poza tym rychło padłoby pytanie, skąd jest tak obeznany w prawdziwej naturze zwierzęcia, a jakakolwiek odpowiedź, choćby najbardziej wymijająca, wnet zawiodłaby go, jako wspólnika przeklętnicy, do Wiedźmiej Wieży. Niech no się tylko, pomyślał z trwogą, rozejdzie po mieście wieść o najeździe szczuraków, nikomu książę pan nie przepuści, kleszczami każe mnie szarpać albo jeszcze gorzej. Nic, trzeba teraz gębę trzymać zawartą i drżeć, aby nie wyszło na jaw, gdzieśmy tej nocy bywali.

Podniósł przelotnie wzrok i ujrzał na skraju jaru skrzydłonia przyczajonego w kępie drzew. Nie zastanawiał się, jak ich Szarka z Morwą odnalazły, skinął im tylko posępnie głową i zawiesił nad ogniem czajnik. Odkąd odbili z Traganki, Twardokęsek widział dość, by nie pytać i nie myśleć zbyt wiele. Rudowłosa również nie była przesadnie rozmowna. Obracała w palcach drobny czarny kamyk, pogrążona we własnych myślach. Morwa wyciągnęła ku ogniu chude ramiona, poparzone i pokryte świeżymi zadrapaniami od malinowych kolców, jak gdyby chciała się ogrzać, choć dzień wstał pogodny i ciepły. Ten czy ów z żebraków zagadnął ją sprośnie, od pierwszego spojrzenia odgadnąwszy jej profesję, lecz bez nijakiego skutku. Zbójcy wydawało się, że chwilami dostrzega w jej obliczu rozgoryczenie i złość.

Wreszcie przybiegła do nich wiedźma, radosna i roześmiana niby psiak, zupełnie jakby w jej pamięci całkiem zatarł się ślad po wypadkach wczorajszej nocy. Sypnęła na war garść wyproszonego u żebraków krwawiennika, po czym nalała napoju w jedyny kubek, jaki im pozostał, i podała go Szarce. Rudowłosa dziewczyna drgnęła, niby wybudzona z głębokiego snu, i sięgnęła po tobołek, który ze sobą przyniosła. Zbójca przełknął ślinę, kiedy wyjęła bochenek chleba, kilka drobnych, czerwonych cebulek oraz napoczęty małdrzyk sera i podzieliła wszystko starannie na cztery części.

– Niewiele tego – mruknęła. – Ale sakwa z jadłem mi w zamieszaniu przepadła, przyjdzie więc zadowolić się tym, co jest.

Morwa podniosła głowę. Skołtunione włosy opadły jej do tyłu, odsłaniając postarzałą nagle, porytą zmarszczkami twarz.

– Co z was za ludzie? – odezwała się urywanym głosem. – Kto ona jest? – wymierzyła w Szarkę brudny palec o czarnym, ułamanym paznokciu. – Człek nam drogę na trakcie zastąpił, to łeb mu rozszczepiła, bez zwłoki żadnej, bez żalu. Jeszcze drgać nie przestał, a kubrak na nim przetrząsnęła. Co z was za ludzie, pytam? – powtórzyła, wpatrując się tym razem w zbójcę.

– Szkoda, że golec był – wtrąciła Szarka – bez sakiewki nawet. Tyle że strawy miał trochę i kabat z niego zdarłam, bo nasze okopcone, a obwieś wydał mi się twego wzrostu, Twardokęsek. A ty – zwróciła się ku dziwce i jej spojrzenie stwardniało – zastanów się, czy aby z czystej przychylności człek ów z kiścieniem dwie samotne niewiasty na trakcie witał.

– Tylko pożoga wokół was i śmierć, nic więcej! – zaskowyczała w odpowiedzi Morwa.

Twardokęsek uczynił za jej plecami wymowny znak. Nie dziwiło go, że ladacznicy pomieszało się we łbie od wczorajszej rzezi. Wszak i jego strach zdejmował na samo wspomnienie, a był przecież lepiej obeznany z obyczajami Szarki i naturą wiedźmy.

Cebula chrupnęła w zębach jasnowłosej niewiastki. Dziwka przymrużyła oczy i spojrzała na nią z zapiekłą nienawiścią.

– A żebyś zdechła, niecnoto – wycedziła. – Żeby cię więcej święta ziemia nie nosiła. Jam, durna, myślała, żeś tylko kołowata, że na umyśle słabujesz, a ty jesteś przeklętnica parszywa, plugastwo ludziom i bogom obmierzłe. I pewnie samaś szczuraków sprowadziła, bo ci się juchy zachciało czerwonej.

Wiedźma aż się cofnęła, przerażona, a i Twardokęsek się wzdrygnął nieznacznie, taka zajadłość biła ze słów ladacznicy.

Twarz Szarki stężała. Gwałtownie odstawiła naczynie z krwawiennikiem i krople napitku rozprysły się na trawie jak posoka.

– Milczże, głupia – wysyczała do Morwy – bo dłużej twego skomlenia nie zdzierżę. Lepiej cię było, niedojdo, zostawić w ogniu na zatracenie, przynajmniej byś mi nie krakała jak wrona. Ale teraz zejdź mi z oczu, żebym nie dokończyła tego, co zaczęli szczuracy. A sama wiesz, że nie zadrży mi ręka.

Dziwka wydała z siebie jakiś stłumiony dźwięk, ni to szloch, ni protest. Zaraz wszakże cofnęła się z lękiem pomiędzy krze, zalegające na skrajach jaru, i okręciła resztkami lawendowego kubraczka. Dygotała. Z opuchniętych warg ściekała jej strużka śliny.

Jeden z żebraków krzyknął coś nagląco i zamachał ku wiedźmie. Szarka dała jej znak, żeby biegła do nowych znajomków.

87
{"b":"89211","o":1}