Razem z wiedźmą zostali pośrodku pożogi.
* * *
Łuna biła w oczy. Oślepiony Mroczek zacisnął powieki, lecz zaraz rozwarł je znowu, boleśnie świadom obecności szczuraków, co otaczali jego wózek szarą, kłębiącą się masą. Kapłan stał z przodu i z ponurą twarzą wpatrywał się w pożar. Sine kształty na jego czole kotłowały się tuż pod skórą.
To właśnie sługa Zird Zekruna opatrzył Mroczkowi rany, kiedy go odkryto, zbroczonego krwią, obok sali narad, i nakazał, aby niezwłocznie naszykowano go do drogi. Zbój jak przez mgłę pamiętał, że potem został wrzucony na dwukółkę, cienko zaścieloną słomą i nakrytą zbutwiałą płachtą. Kilku szczuraków przyprzęgło się do niej. Pozostawali w swej zwierzęcej postaci, więc nie rozumiał ich gniewnych pofukiwań, oni zaś nie śmieli otwarcie sprzeciwiać się kapłanowi. Ten, jak wyrozumiał Mroczek, musiał być kimś znacznym, gdyż wzbudzał respekt, choć plemię z Gór Żmijowych nie zwykło okazywać poważania poplecznikom obcych bogów.
– Nie ma ich tu. – Sługa Zird Zekruna powrócił do wózka i zacisnął ręce na dyszlu; jego wargi drżały od powstrzymywanej złości.
Czerniawy na gębie człeczyna, w którym Mroczek domyślał się jednego z przywódców zwierzołaków, poruszył się niespokojnie. W przeciwieństwie do reszty wspólplemieńców – ci bowiem ni na chwilę nie porzucili kształtu wielkich, szarych bądź brunatnych, szczurów – przywdział ciemny kabat, a jego chude, krzywe nogi opinały nogawice z miękkiej skóry. Miał nawet długi kord u pasa i kaptur ocieniający jego wąską, przebiegłą twarz. Nie sięgał wszelako Mroczkowi wyżej niż do łokcia i zdawał się tak wątły, że byle krzepki pachołek przełamałby go w palcach na pól. Przypominał zbójcy zabiedzonego poborcę podatków – bo i takich oglądano w Górach Żmijowych, jeśli zaraza stada przetrzebiła.
– W płomieniach ani chybi sczeźli – wyrzekł niewyraźnie szczurołak, jego szczęka była dziwnie zniekształcona i słowa przychodziły mu z trudem.
– Nie. – Kapłan potrząsnął głową. – Nie czuję nic w ogniu. Ktoś musiał ich przestrzec. Pewnikiem wiedźma.
Zwierzolak poddał w przód łeb. Nozdrza zaczęły mu drgać, jakby wietrzył w powietrzu nikłą a nienawistną woń.
– Tedy mi ją dacie, panie Ciecierko – wysyczał przez zęby. – Z siedm tuzinów naszych wśród pożogi zdechło.
Człowiek uśmiechnął się kwaśno.
– Jeśli ją sobie złapiecie. Bo zda mi się, żeście mocno nałgali względem waszej pomocy. Niby to mieliście z karczmarką umowę, coby zbiegów z gospody bez rwetesu wyłuskać. Tymczasem po nich ni śladu, jeno smród został i zgliszcza. Nie spodoba się to mojemu panu, wcale nie.
Kilku najbliższych szczuraków jęło na te słowa syczeć gniewnie, lecz przywódca uciszył ich głuchym warknięciem. Sam jednak też był zły, kiedy się zwrócił ku słudze Zird Zekruna.
– I wyście nam wszystkiego nie rzekli, tedy nas teraz nie wińcie. Z rozmysłu zatailiście, że jest tam przeklętnica. A z wiedźmą inna zgoła sprawa niż ze zwykłą dziewką.
– Nie czas nam teraz winnych szukać – uciął kapłan. – W pościg trzeba ruszać.
– A z resztą umowy co będzie? Bo dotąd żadne dla nas z niej pożytki nie przyszły, tylko wstyd i śmierć plugawa od ognia.
Mężczyzna wykrzywił wargi.
– Co niby ma być? Wszystko po staremu. Ile do świtu zagarniecie, tyle wasze zostanie, choćbyście i popod samą Spichrze dotarli. Póki nocy, mój pan osłoni was przed wzrokiem innych bogów. Potem wszelako sami sobie radźcie.
Szczurzy zapiszczał z uciechy, a jego żółte ślepia rozgorzały jak węgle. Mroczek poczuł, jak ze zgrozy jeżą mu się wioski na karku. Większość życia spędził w murach Spichrzy, która nigdy nie ucierpiała od najazdów szczuraków, wszelako dość długo snuł się po Górach Żmijowych, aby poznać opowieści o bezlitosnych zapasach, jakie tu kiedyś toczono. Nienawiść jednak przetrwała, podobnie jak pamięć o rzeziach, choć szmat już czasu nie oglądano po przysiółkach zwierzołaków. Jeśli więc Zird Zekrun poważył się wypowiedzieć pakt, którym ich niegdyś związano, rychło całe pogórze spłynie krwią.
Widać musiał zajęczeć albo jakimś gestem zwrócić na siebie uwagę wodza z Gór Sowich, bo ten obrócił na niego spojrzenie.
– Jego nam dacie? – Zaklekotał zębami niby kot do gołębia. – Przydałaby się jakowaś uciecha przed bitwą.
– Uciechy dość będzie – odparł kapłan. – Z niego zaś korzyść uzyskam, jeśli wystarczająco długo pożyje. Ściągnijcie tu jakąszamankę.
Szczurak przymrużył ślepia i jął kręcić palcami młynka. Zwlekał, popatrując spod obwisłych brwi na kapłana. Człowiek wszakże zniecierpliwił się prędko.
– Wiem, żeście je tutaj przywiedli, tedy mi nie kłamcie.
– Siedm tuzinów naszych w płomieniach zdechło – powtórzył uparcie szczurzy – a rannych ledwo zliczę. Czemuż tedy miałyby szamanki kogoś z waszego plemienia ratować?
– Bo gdyby nie mój pan, zgnilibyście do cna w więzieniu, którym się stały groty pod Sowimi Górami. Dlatego mi się nie dróżcie, warunków nie stawiajcie, boście przed jego obliczem larwy marne. Czy rozumiecie? – Pochylił się nisko nad szczurakiem, a znamię skalnych robaków na jego czole pulsowało czernią i fioletem, jak gdyby udzieliło mu się wzburzenie właściciela.
Zwierzołak cofnął się ze zgrozą. Uczynił dwa chwiejne kroki w tył, potknął się na wystającym korzeniu i prawie upadł. Wydałby się w tej chwili Mroczkowi nieomal pocieszny, gdyby zbójca nie podzielał jego lęku. W słowach kapłana zabrzmiała bowiem obca, metaliczna nuta, jakby przebijał spod nich przytłumiony, lecz potężny głos pana Pomortu. I niegdysiejszy kupiec bławatny zdał sobie nagle sprawę, że spomiędzy wszystkich dziwów i strachów, które objawiły mu się tej nocy, nie spostrzegł i nie docenił bodajże najważniejszego. Oto znalazł się w mocy Zird Zekruna. Choć nie pojmował przyczyny, dla której mógł mu wpaść w oko, bóg odległego Pomortu miał względem niego plany, a przywykł swe marionetki wodzić na krótkim sznurku.
– Niechaj już będzie jak chcecie, mości Ciecierko – zgodził się po chwili milczenia szczurak. Starał się mówić lekkim tonem, jakby zatarg nie miał żadnego znaczenia, lecz widać po nim było, że jest wstrząśnięty do głębi. – Przyślę szamanki, potem wyruszycie.
Kapłan uśmiechnął się zimno.
– Sami przodem idźcie. Krew nieprzelana czeka. Gdybyście zaś moich zbiegów zoczyli… – zawiesił głos -…wiecie, co macie uczynić.
* * *
Choć wiele się jeszcze potem miało w życiu Twardokęska przydarzyć rzeczy dziwnych lub strasznych, choć spoglądał w twarz przedksiężycowym i walczył na polach tak nasiąkniętych krwią, że zdawały się pokryte rdzą, nigdy nie zapomniał grozy, która go ogarnęła, kiedy stał pośród wiedźmiej pożogi, a płomienie zataczały kręgi po wypalonej ziemi, coraz bliżej i coraz szybciej. Chciał krzyczeć, lżyć bogów, złorzeczyć rudowłosej dziwce, która go zostawiła na zatracenie, przeklinać wiedźmę – lecz nie mógł, bo z popękanych od gorąca warg dobywał się tylko ochrypły, bezrozumny z przerażenia charkot. Od dymu i łez mało co widział. Skoro więc na koniec spośród pożogi i dymu wychynęła ryża, rozmazana w gorącym powietrzu smuga, wydała zbójcy się zrodzona z samego ognia.
Posłyszał jedynie przenikliwy pisk wiedźmy, potem zaś potężne szczęki zacisnęły się na jego kubraku i uniosły go bez trudu. Wpadł twarzą w gęste, skołtunione futro i otoczyła go fala ostrego, piżmowego smrodu. Ręce wiedźmy zamknęły się wokół niego jak kleszcze. Odruchowo zamknął palce na kłębie sierści, wbił pięty w boki zwierza – i tylko dlatego się nie zsunął, gdy wbiegli w ogień, pomiędzy zwęglone trupy wołów. Upojona pożogą, jasnowłosa niewiastka krzyczała w szale, zbójca zaś ze strachu. Ubranie tliło się na nim, rozgrzana sprzączka od pasa paliła w brzuch. A ona śmiała się, śmiała jak szalona. Jej włosy płonęły.
Z gardła pręgowanego zwierza raz po raz dobywało się głębokie, ponure warczenie. Gdy wreszcie wydostali się na otwartą przestrzeń, zatrzymał się gwałtownie. Miał nieco spłaszczoną u góry czaszkę, do której ściśle przylegały stulone teraz uszy, i bursztynowe ślepia ocienione masywnie sklepionymi łukami brwi. Poruszył paszczą i po zmierzwionych kłakach na brodzie pociekły mu strużki śliny.
– Zwierzołak! – wrzasnął Twardokęsek i niemal spadł na złamanie karku, bo spłoszony krzykiem stwór stanął dęba.
Nie przypominał w niczym plugawego, szczurzego plemienia spod Gór Sowich. Był tak olbrzymi, że siedząc na jego grzbiecie, zbójca, choć nie ułomek, nie sięgał nogami do ziemi. Pokryty długą rudą sierścią, znakowany czarnymi pasami po bokach, przypominał raczej drapieżne koty z południa. Po chwili potrząsnął grzywą i zwrócił łeb ku jeźdźcom. Twardokęsek bał się choćby drgnąć, póki bestia nie spuściła z niego złotawych oczu, w których połyskiwała moc przedksiężycowych. Wiedźma tylko zaśmiała się z uciechą, gładząc szorstkie od brudu kłaki. I nagle w otępiałym z przerażenia umyśle zbójcy wykluło się zrozumienie, czym jest ta istota i dlaczego tak łatwo zdołała ich wytropić pośrodku płomieni.
Powinienem był zgadnąć, pomyślał z goryczą, czując jak do ust podpływa mu kwaśna fala obrzydzenia. Przecież z dawien dawna gadali ludzie o potworkach, które wiedźmy hołubią i krwią niewinnych pasą, aby je potem w potrzebie na ratunek wezwać. Ale człek woli wierzyć, że bajdy to jeno i strachy, które matki nieposłusznym dzieciom w uszy kładą, jeśli je chcą przestraszyć i do szacunku nakłonić. Dlatego nikt się nie przypatrzył temu kociakowi, choć zdałoby się zastanowić, po co go wiedźma w tobołku włóczy. Ale tak zwykle bywa. Człek głupi swą nieświadomość piastuje, dopóki mu nie przyjdzie karku za nią nadstawić.
Przekleństwo cała ta magia, czyste przekleństwo, dodał jeszcze w myślach, nim jaśminowa wiedźma bodnęła go kościstym łokciem pod żebro. Zdjęła go obawa, że teraz zechce mu odpłacić za wszelkie grubiaństwa i krzywdy, za to, że ją porzucił przy Trwodze i nie znalazł ni jednego słowa pociechy, kiedy w karczmie zapijała lęk gorzałką. Lecz ona ani na niego spojrzała.