Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Da. – Szarka bez ceremonii wywlokła pijaną na posadzkę.

Niewiastka pozwoliła się oprzeć o ścianę, lecz chwiała się przy tym i zanosiła cichym śmiechem jak nieprzytomna. Płócienna koszula wysunęła się jej spod spódnicy i opadła aż do kolan, dekolt przekręcił na bok, odsłaniając ramię tak chude, że litość brała patrzeć. Morwa bezdusznie chlusnęła jej w twarz brudną wodą z dzbanka. Jaśminowa wiedźma prychnęła, ale zaraz przytomniej zaczęła wybierać muchy z włosów. Mimo wszelkich cucących zabiegów wciąż chichotała, lecz jakoś zdołały szczęśliwie sprowadzić ją na dół. Po części zawdzięczały to budowniczym, którzy upstrzyli gospodę coraz niższymi przybudówkami o łagodnie opadających dachach. Ledwo stanęły na ziemi, wiedźma wzdrygnęła się gwałtownie i dziwka na wszelki wypadek zatkała jej gębę. Przemykały się przez dziedziniec w cieniu, pod płotem, wlokąc pomiędzy sobą otępiałą wiedźmę.

Na podwórzu było cicho, tylko wiśnie kołysały się lekko, rzucając zmienne cienie w kępy hortensji i porzeczek, nasadzonych gęsto pod ścianami gospody.

Tymczasem Twardokęsek zamierzał zbójeckim obyczajem odeprzeć wrota i wyprowadzić wierzchowce ze stajni. Choć podpalanka w karczmie smakowała przednio, a dziewki wręcz lepiły się do rąk, nie wiedzieć czemu trwożyła go ta cała Goworka. Nie podobało mu się, że w izbie nie ma ani najnędzniejszej gałązki wilczomlecza, co złe moce odstrasza, że belka nad drzwiami nitką czerwoną nieomotana, że okna na głucho zabite deskami. Na Przełęczy Zdechłej Krowy nauczył się wyczuwać niebezpieczeństwo, jak ranny jeleń wietrzy idące jego śladem posokowce, i aż go świerzbiło, żeby jak najszybciej zmykać z gospody. Kiedy Morwa wydyszała mu w ucho majaczenia wiedźmy, natychmiast zebrał się w sobie i nie zdejmując łap z cycków karczmarki, począł przemyśliwać o ucieczce.

Po prawdzie miał przemożną ochotę czmychnąć samotnie, ale wyszedłszy na podwórko, dojrzał na jaworze przy studni wpatrującego się weń jadziołka.

– Nie tędy. – Płowowłosa niewiastka wparła się piętami w ziemię i w żaden sposób nie mogli jej z miejsca ruszyć. – Nie bramą, tam straż stoi.

Twardokęsek rzucił jej jedno spojrzenie i pospiesznie odstąpił od skobla.

– Kuna woły chodził opatrzyć furtką koło wychodka – przypomniał sobie. – Tam popróbujmy, ale krzaki za wygódką okrutne, kolczaste. Widzi mi się, że nie tylko koni nie przeprowadzimy, i a sami ucierpimy niezgorzej… – zawahał się.

Morwa jęknęła.

– Bez koni daleko nie odbieżym.

Wiedźma jednak skwapliwie skinęła rozczochraną głową.

– Tamtędy! – pokazała ledwo widoczną zza węgła wygódkę. – Chyżo!

Próbowali się więc spieszyć, lecz, jak zapowiadał Twardokęsek, zaraz za szopką zagrodziły im drogę nad wyraz wybujałe, zdziczałe maliny. Zbójca szedł pierwszy, zajadle walcząc z kolczastymi pnączami, które jakby się zmówiły, by opóźniać ucieczkę. Czepiały się odzienia i aby przejść kilka kroków, musiał łamać i wyrywać całe kępy. Spocony, zadyszany, w pewnej chwili usłyszał przeraźliwy, zachrypnięty jęk nieoliwionego żelaza. Zamarł, czując, że z napięcia tężeją mu mięśnie na karku.

– Prędzej! – syknęła zamykająca pochód Szarka.

Ale i bez ponaglania wiedział, że za ich plecami właśnie otwarto bramę.

Milczenie stało się gęste. Tylko Morwa urywanym szeptem odmawiała litanię do Cion Cerena, opiekuna wędrowców i maliny trzeszczały jak potępieńcy.

Byli już prawie przy ścieżce na pastwisko.

Wtedy właśnie zbójcę dobiegło jeszcze coś, jakiś nieznaczny odgłos, znad samej ziemi, spomiędzy splątanych kłączy. W panice odwrócił się, usiłując zmacać mieczem ten szelest. W krzewinie trzasnęło, coś dało gwałtownego susa w bok i zobaczył kilka par wściekłych, świecących oczu, które zniknęły zaraz, by nieoczekiwanie pojawić się w zupełnie innym miejscu.

Dziwka wrzasnęła i oburącz wczepiła się w plecy herszta. Odepchnął ją z przekleństwem. Zgoła już nie dbając o hałas i orające ciało kolce, rzucił się do przodu. Na przełaj, byle jak najszybciej do ścieżki. We wrogiej malinowej chrzęśli rozległy się przyciszone szydercze piski, ale Twardokęsek gnał naprzód, ile sił w nogach, siekł szarszunem po zbitych pnączach, deptał je i tratował w rozpaczliwym pragnieniu, by wydostać się wreszcie na wolną przestrzeń.

W gospodzie ktoś zaskowytał przeciągle – urwanym, charczącym głosem mordowanego człowieka – i w tej samej chwili pierwszy zwierzołak wbił zęby w nogę Twardokęska. Był drobny, szarawy i ze wszystkim podobny do szczura, choć sięgał człowiekowi wyżej kolan. Zbójca skręcił mu kark, nim plugawiec zdołał przegryźć cholewę buta z licowanej skóry. Jak zwierzynę nas osaczyli, pomyślał z rozpaczą.

Wypadł na ścieżkę, omal nie krzycząc z radości i zaraz przystanął, bo po obu stronach, nisko przy ziemi, świeciły się dziesiątki wąskich żółtych oczu.

– W czymeśmy wam zawinili? – zaskowytała Morwa.

W odpowiedzi nadszedł pojedynczy i niemal ludzki śmiech. Twardokęsek pamiętał, że podobnie śmiała się Vii, która zwyczajem Servenedyjek lubiła patrzeć, jak ofiara szamocze się przed śmiercią i błaga o litość.

Od furtki dzieliło ich nie więcej niż dwadzieścia kroków, ale herszt był pewien, że nie dobiegnie już na pastwisko, bo zwierzołaki opadną ich całą kupą i żywych rozedrą na strzępy. Głośno przełknął ślinę. Nie prosił nawet, by Szarka przywołała jadziołka, w malinach bowiem aż połyskiwało od ślepi, jak gdyby tej nocy całe Góry Sowie wyroiły się w gospodzie.

Trwali przyczajeni: szczuracy i ludzie, czekając, kto uczyni pierwszy krok w stronę furtki. Z nagła wiedźma wywinęła się ku krzakom i błuznęła w nie strugą rzygowin. Lecz nie była to osławiona podpalanka Goworki, tylko żywy ogień, wysnuty z dzikiej magii i przelanej krwi.

Morwa zawyła z przerażenia. Jej palce jak kleszcze zacisnęły się wokół ramienia zbójcy.

Fale płomieni pomknęły chyżo przez gęstwę ku skrytym przy ziemi zwierzołakom i dalej jeszcze, do chaty, skacząc po dachach przybudówek coraz wyżej, coraz jaśniej. Pożarły po drodze wiekowy jawor i cembrowinę studni, spopieliły łapczywie wygódkę, drewutnię i podparty kolumienkami ganek. W okamgnieniu zajęły się stare drzewa. Pożar szedł koronami i zagarnąwszy po drodze palisadę, przesadził na skraj gościńca. Drzwi karczmy się otworzyły, jakiś człowiek, nie widzieli kto, wybiegł na oświetlone pochodniami z wiśni podwórze. Ogień liznął go po plecach, rzucił w płonące maliny.

Oszalałe ze strachu konie zdołały się jakoś uwolnić. Wypadły na dziedziniec i skacząc pomiędzy gorzejącymi balami palisady, usiłowały wydostać się na trakt. Twardokęsek odwrócił oczy, by nie widzieć, jak siwy ogier Kuny wali się ze złamaną nogą.

Był to przedziwny pożar, który nie oszczędzał nawet gołej ziemi, mlecznobiały i rozumny, bo upatrzywszy ofiarę, ściągał ją ku sobie z daleka, sięgając aż na gościniec długimi mackami płomieni. Szczuracy miotali się rozpaczliwie, lecz gdziekolwiek się zwrócili, pożoga kroczyła przed nimi i wokół nich. Tuż przed śmiercią nie potrafili zapanować nad swoją dwoistą naturą. Morwa, skowycząc niczym lis z przetrąconym grzbietem, gapiła się, jak zdychali w obłąkańczym kłębowisku ludzkich i zwierzęcych kształtów.

Od wiedźmy i jej towarzyszy ogień trzymał się z daleka, jakby na razie nie chciał występować przeciwko magii, która go zrodziła. Twardokęsek nie umiał oprzeć się wrażeniu, że przygląda im się uważnie, dumając, co uczynić. A pochylona nad ogniskiem malin jaśminowa wiedźma rzygała i rzygała bez końca.

Szarka ocknęła się pierwsza. Nie bacząc na ogniste strugi płynące z ust wiedźmy, chwyciła ją mocno, poderwała za włosy ku górze i coś krzyknęła do Twardokęska. Pożar huczał coraz głośniej i zbójca jedynie z ruchu warg odgadł, że ma biec pomiędzy płonącymi kłączami ku zbawiennej furtce. Zza zagrody niosło się ryczenie przerażonych bydląt, które daremnie próbowały wyrwać się z matni. Pognał zatem ku temu ryczeniu z Morwą uczepioną ramienia, ciągnąc ją po ziemi jak szmatę. Płomienie utworzyły wokół ścieżki falujący szpaler i w głębi widział ciemne kształty zwierzołaków. Kiedyś, gdy był jeszcze zasmarkanym dzieciakiem, chadzali ze stryjem topić szczury, jeśli się zanadto rozpleniły w matczynej piwnicy, i wówczas wyglądały podobnie. Oszalałe ze strachu rzucały się na ściany i na siebie nawzajem.

Ognisty jęzor liznął jego brodę, wspaniałą czarną brodę – Twardokęsek nie przestał dbać o nią nawet w lochach Traganki – i spopielił ją w tej samej chwili, gdy kopnięciem otwierał furtkę. Ale magia wiedźmy sięgnęła już po pastwisko. Pożar osaczył woły, zbił je w gromadę i nie zatrzymał go krąg nagiej, zrytej kopytami ziemi. Dopadł pierwszego szeregu bydląt, wczepił się w nie, zakorzenił na dobre i poszedł dalej, pozostawiając spalone, cuchnące kawały mięsa, ryczące rozpaczliwie, póki nie zdechły w męczarniach.

Wówczas jednak Twardokęsek nie zawracał sobie głowy stadem, przekonany, że tak czy inaczej nikt nie zdoła ich wyrwać rozpętanemu przez przeklętnicę żywiołowi. Z jej spódnicy ostały się jedynie osmalone strzępy, lecz patrzyła przytomniej. Ale szał nie minął, w oczach jaśminowej wiedźmy dalej buzowała ciemna, dzika magia, jednak przynajmniej nie była pijana.

– Przeprowadzę go! – oznajmiła, chwiejnie przytrzymując się zbójcy. – Jest źródło wedle Spichrzy, przy północnej bramie, tam się znów obaczymy.

Szarka nie zwlekała. Wyjęła drobną, kościaną świstawkę i dmuchnęła. Cienki gwizd przebił się przez huk ognia, lecz herszt był tak oszołomiony, że ujrzał skrzydłonia dopiero wówczas, gdy nadleciał z góry, spoza kłębów dymu. Języki ognia natychmiast runęły ku niemu i znowu wydały się hersztowi podobne do żywego stworzenia, rozjuszonego i zachłannego. Skrzydlaty wierzchowiec przez chwilę szybkimi skrętami ciała wymykał się płomieniom, niemal otarł się o twarz Szarki i powrócił wyżej, tam, gdzie nie sięgał żar. Usłyszeli jedynie jego dziki wizg.

Pożar zacieśniał się wokół nich.

Jednakże zaraz potem skrzydłoń ponownie uczynił rozpaczliwy wysiłek i opadł wystarczająco nisko, by Szarka zdołała uchwycić się grzywy. Pociągając za sobą Morwę, wdrapała się na grzbiet. Jej wierzchowiec był równie zwinny i szybki wśród płomieni, jak skrzydłonie, które Twardokęsek zapamiętał z tamtego dnia, kiedy norhemni krążyli nad pogorzeliskiem jego wioski, a matka niosła go na plecach stromą ścieżką ku pokrytym śniegiem wierchom. Nagle dym przesłonił mu oczy. Dobiegł go jeszcze rozpaczliwy wrzask Morwy.

83
{"b":"89211","o":1}