Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dziewczyna gniewliwie targała kosmyk włosów.

– Tyle ci, Twardokęsek, rzeknę – powiedziała – że mus nam był w drogę ruszać, a tego ni twoje, ni moje dąsy nie zmienią. Co się zaś tyczy jadziołka, pamiętasz niezawodnie, jak się w łeb wwiercić potrafi. – Posłała mu krótkie, złośliwe spojrzenie. – A teraz z nagła zaczął mnie dręczyć, jak zeszłej wiosny w Łysogórach, kiedy tak długo nalegał, póki nie popłynęłam na Tragankę. Bądź zatem ostrożny i oczy miej wokół głowy. Może i trafnie niebezpieczeństwo przeczuwa, ale go pokazać nie umie, bo licha z niego przepowiednia i zwichrowana.

– Jako i wróżba wszelaka – przytaknął posępnie zbójca. – Toż na wiedźmę naszą patrzajcie… – urwał, bo Szarka istotnie spojrzała.

W głębi namiotu, w gieźle prawie popod szyję zadartym, wiedźma pochrapywała melodyjnie. Tuż obok drzemał ryży kociak, wyciągnięty na grzbiecie, z łapami rozwalonymi na wszystkie strony, i zębami przez sen szczękał. Niewiastka miała twarz zaróżowioną od snu i gorąca, a może i od zbójeckich karesów, bo przydyrdał do niej ukradkiem z wieczora. Widok był tak nieobyczajny, że zbójca na chwilę języka w gębie zapomniał. Wprawdzie wprzódy zrobił, co swoje, po czym poprawił portki i poszedł, nie oglądając się na wiedźmę, lecz ani w głowie mu postało, że niewiastka po prostu zaśnie, gdzie figlowała, i nawet koszuliny nie obciągnie.

– No, coś się tak, Twardokęsek, spłonił? – Szarka uśmiechnęła się półgębkiem. – Oczy mam, więc widzę, że się nocami do niej zakradasz, a karcić cię nie będę, bom ci ni matka, ni gamratka. Cóż więc mi rzec chciałeś? Że głupia wiedźma jest? Ze się jej od tego wiedźmienia rozum pomieszał? Że ją na koniec w ogień wrzucą albo popod płotem kamieniami utłuką?

Zbójca istotnie chciał coś podobnego powiedzieć, a i doradzić, żeby się jak najszybciej pozbyli przeklętnicy z kompanii, bo niezawodnie na nich nieszczęście sprowadzi. Zmilczał jednak, bo jakoś mu było niesporo, kiedy tak golizną w oczy kłuła.

– Widzisz, Twardokęsek – podjęła Szarka po chwili – chociaż głupia i słaba, wiedźma ma moc. Prawdziwą i niszczącą jak pożar, a my niebawem możemy potrzebować mocy. Dlatego strzeż jej jak źrenicy oka, bo jadziołek rzadko się myli. Coś nam się rychło przydarzy.

Kiedy odeszła, siedział jeszcze długo w mroku. Buty wypolerował, aż zaczęły błyszczeć. Patrzył, jak jasnowłosa śpi z twarzą ukrytą w dłoni, mrucząc do siebie z cicha. Co rano poili ją z Szarką odwarem z maku, bielunki i szaleju, który im poczciwy mnichaptekarz podarował, aby wiedźmi szał przytłumić i w zarodku zdusić. Chodziła po nim otępiała i senna, lecz Twardokęsek bał się, że gdy nadejdzie czas, żadne zioła nie zdołają powstrzymać przekleństwa. Jakbyśmy wściekłego psa do kompanii przyjęli, pomyślał ze złością. Niby łasi się i obejścia strzeże, ale prędzej czy później ukąsi, jeno człek dnia ni godziny nie zna.

Wiedźma zaskomlała płaczliwie przez sen, aż spłoszony kociak poderwał się i uciekł w ciemność. Kiedy się poruszyła, jej włosy opadły do tyłu, odsłaniając jasną, delikatną szyję. Jak u kurzęcia, przeszło zbójcy przez głowę, dość byłoby ścisnąć… Ale gdy sięgnął do niej, niepewny jeszcze, co ma uczynić, tak mu się dziwnie otarła rozgrzanym policzkiem o palce, że wnet mu się ręka omsknęła na krągłości piersi. Pochylił się nad nią i poczuł na skórze miękkie, przychylne wargi. Co z tobą począć, niedojdo? – westchnął, kiedy przywarła do jego boku. Wszystkich nas przez ciebie napalę naniżą.

A potem, sam nie wiedząc, dlaczego, zaczął jej szeptać o miejscu, do którego zmierzają, gdzie nie ma powroźników i stosów. Dopiero kiedy był w niej i kołysał ją powolnym, łagodnym rytmem, pojął, że takiego miejsca nie ma w Krainach Wewnętrznego Morza.

* * *

Sowa przeleciała nisko nad gościńcem, prawie zawadziwszy skrzydłem o czuprynę pana Krzeszcza. Od nagłego przestrachu potknął się o wystający korzeń. Wciąż nie odszedł daleko od włości Piorunka, bo zesłabł bardzo po tym, jak go oćwiczono u pręgierza. Dowlókł się nad strumień i kilka dni niemal bez życia przeleżał w wysokich trawach, tyle tylko przytomności mając, by się z rzadka wody napić. Ale niedomaganie poniekąd obróciło się na jego korzyść, śmierć Działońca bowiem ogromnie rozjuszyła okoliczne chłopstwo. Oczywiście nikt nie śmiał czynić wstrętów samemu księciu Piorunkowi i jeśli wygadywano na niego, to bardzo cicho i ostrożnie, zwłaszcza że rozniosła się wieść, jakoby wcale nie pragnął umorzyć starego znachora. Za to lud się burzył wielce przeciwko pomorckiemu kapłanowi, który podbechtał pana do tej niegodziwej zbrodni. Żałowano nawet, że go książę wypędził, tym samym odebrawszy miejscowemu ludkowi szansę na wymierzenie własnej sprawiedliwości. Nim jednak minęły dwie niedziele, zwalono wszystkie świeżo pobudowane kapliczki Zird Zekruna, jego wizerunki wrzucono w ogień, a z ukrycia powyłazili braciszkowie Cion Cerena i jakby nigdy nic jęli przywracać stare porządki. Piorunek im nie przeszkadzał, widać na jakiś czas dość miał religijnych nowinek. Wobec takiego obrotu spraw cała nienawiść zwróciła się przeciwko panu Krzeszczowi, którego uznano za głównego podżegacza i sprawcę nieszczęścia. I gdy tylko rozniosła się nowina o jego ucieczce, kmiecie poczęli go bardzo pilnie szukać.

Pan Krzeszcz domyślał się po trochu tego polowania. Skoro nieco oprzytomniał, wystrugał sobie laskę i brnął, nieboraczek, na przełaj przez lasy. Żywił się korzonkami i inszym puszczańskim śmieciem, a choć głodny niezmiernie, ludzkich siedzib unikał jak ognia. Z przerażenia tak się w nim zmysły wyostrzyły, że z dala dym czuł i na byle stuknięcie siekiery podskakiwał ze strachu, toteż ni razu nie wyszedł na wioskę bartników czy osadę węglarzy.

Zmierzał ku północy, pomny, co mu pod pręgierzem rzekł sługa Zird Zekruna. Starał się iść prędko, ale nogi, nienawykłe do długich marszów, straszliwie mu popuchły, a rany na obdartym do żywego mięsa grzbiecie jątrzyły się, zwabiając całe chmary much i innego żarłocznego plugastwa. Wędrował więc przeważnie nocami, jako że chłód łagodził nieco jego cierpienia i robactwo mniej dokuczało. Dnie przesypiał w co suchszych wykrotach. Wpełzał głęboko pod paprocie, okręcał się resztkami opończy, a drzemał czujnie, niby suseł, bo się lękał bobaków oraz innych leśnych potworków.

Z głodu i wyczerpania poczynał słyszeć rozmaite głosy i wydawało mu się, że przy jego boku kroczy jakaś postać wielka a złowieszcza. Wszelako szybko zżył się z owymi majakami i uwierzył, że czuwa nad nim moc boska, co nie da mu marnie sczeznąć. Ona też niechybnie musiała go przeprowadzić przez niegościnne pustkowie, pewnego wieczoru bowiem pana Krzeszcza obudziło wielkie bicie dzwonów.

Oprzytomniawszy cokolwiek, ośmielił się wychynąć z lasu i ujrzał w oddali potężne mury opactwa Cion Cerena. Ów widomy znak powrotu do cywilizacji natchnął pana Krzeszcza świeżym animuszem, zwłaszcza że pamiętał dobrze o wieloletnich sporach między zwierzchnikiem klasztoru a księciem Piorunkiem. No, jest wciąż w świecie prawo i sprawiedliwość, pomyślał, ściskając w garści podróżny kostur. Są sądy, co się za moją krzywdą ujmą, a księciu panu za bezbożność i okrucieństwo karę wymierzą. Chętnie mi opat Ciecierka ucha przychyli, wszak on tylko czeka pozoru, żeby księcia pognębić.

Pokrzepiony, ruszył ku biciu dzwonów i z każdym krokiem lżej mu się robiło na duszy.

Ale kiedy stanął pod bramą, wsparł się dumnie pod boki i kazał wołać opata, braciszek furtian zaśmiał się tylko sucho.

– Gdzie tobie, dziadu, do opata! Wedle kolei przy kuchniach czekaj, może się jeszcze dla ciebie jadło znajdzie.

Pan Krzeszcz się żachnął.

– Nie po jałmużnę, ale z wiadomością do świątobliwego Ciecierki przychodzę!

– Ot, trafił mu się posłaniec! – zakpił braciszek. – Lecz szczęścia nie masz, biedaku, bo opat na cię nie czekał i precz z klasztoru uciekł, nie wiedzieć, kędy. I więcej się, dziadu, nie dopytuj, byś sobie jakiej biedy nie napytał.

– Jam jest pan Krzeszcz z Krzeszczowego Jaru! – rozgniewał się szlachcic, zgoła nienawykły do podobnego traktowania. – Wy tu czas mitrężycie, a po okolicy wałęsa się Smardzów syn! Ścigać go trza! Chwytać! Idź straży wołać, klecho, a pędem. Bo ja lepszych od ciebie batogami smagać kazałem…

Furtian widywał w opactwie wielu ludzi o pomieszanym rozumie, toteż ze spokojem wysłuchał przemowy. Nie miał wszelako do nich cierpliwości, przy tym niezmiernie nie lubił, gdy go nazywano klechą.

– A ja – wycedził przez zęby – każę cię w klatce zamknąć i nad bramą ludziom ku uciesze zawieszę. Powiadam, dziadu, poszedł precz!

75
{"b":"89211","o":1}