Литмир - Электронная Библиотека
A
A
* * *

– Pani? – Niewolnica nie odważyła się wejść na balkon, klęczała tylko na progu z nisko pochyloną głową.

Jasenka drgnęła, niemile zaskoczona, że ktoś wbrew rozkazom ośmiela się ją niepokoić.

– Czyż nie poleciłam…? – zaczęła ostro, ale w tejże chwili dostrzegła zarys jeszcze jednej postaci, majaczącej za niewolnicą.

Stał w cieniu, nie rozpoznawała więc rysów, ale niewątpliwie był mężczyzną, wysokim, choć szczupłym. Z postawy nie przypominał jej nikogo. Zresztą nie sądziła, by któryś z dworzan, choćby najbardziej pewnych książęcej łaski, śmiał ją nagabywać nieodzianą i w prywatnych apartamentach.

– Wybaczcie. – Przybysz uczynił krok wprzód, grubiańsko odsuwając nogą niewolnicę. – Byłem przekonany, że zechcecie ze mną mówić.

Postąpił jeszcze trochę ku światłu i ze zdumieniem ujrzała na jego czole zarys znamienia skalnych robaków. W pierwszym impulsie chciała się cofnąć, bo choć w Spichrzy rezydował poseł zakonu Zird Zekruna i spotykała go czasami podczas dworskich uroczystości, przecież nigdy nie wyzbyła się strachu i obrzydzenia, jakie budził w niej widok obłych, wijących się pod skórą kształtów. Powstrzymała się jednak. Nie mogła w równie głupi sposób dawać mu nad sobą przewagi.

– Czym mogę służyć, wasza dostojność – spytała, starannie modulując każde słowo i skłaniając się przed nim lekko – skoro tak niecierpliwie pragnęliście mnie spotkać, że wtargnęliście do mojej sypialni?

Nie znała tego człowieka. Na ramiona narzucił grubą podróżną opończę, toteż nawet z kształtu i zdobień świątynnej szaty nie rozpoznawała jego rangi. Jeśli wyczul jej przyganę, nie wywarła na nim żadnego wrażenia. Zdecydowanym krokiem wszedł na balkon, odprawiwszy wprzódy służkę.

Jasenka uniosła brwi na ową jawną bezczelność. Właściwie powinna wezwać strażników i kazać im przepędzić zuchwałego intruza. Była jednak ciekawa. W jej życiu nie brakowało rozrywek, lecz rzadko dostarczali ich kapłani.

– Czujcie się jak u siebie – zakpiła. – Jeśli zechcecie się ochłodzić napojem, sama wam usłużę.

Sługa Zird Zekruna obrócił na nią spojrzenie zimnych, brązowych oczu i zdjął opończę, ukazując wyszywaną srebrem szatę i ciężko kuty łańcuch.

– Jestem Kierch, zwierzchnik kapłańskiego kolegium Uścieży i opiekun Zarzyczki – oznajmił bez żadnych wstępów. – Właśnie przybyłem do Spichrzy.

Jej źrenice rozszerzyły się z szoku i mimowolnie umknęła wzrokiem w dół, ku pochodowi, który znów ruszył przez ukwiecone miasto. Książę Evorinth i ona spodziewali się przybycia tego człowieka, odgrywał on poczesne miejsce w ich planach, nie przypuszczała jednak, że spotka go tak wcześnie i nieprzygotowana. Owszem, zamierzała go poznać, może nawet nieco oczarować, bo wciąż przynosiło jej to wiele przyjemności. Ale jeszcze nie teraz. Dzisiaj kapłan powinien stać u boku księżniczki.

– Cóż mogę dla was uczynić? – Starannie skryła zmieszanie. – Jestem tylko pokorną sługą mego pana.

– To ja mogę uczynić coś dla was, moja piękna pani Jasenko. – Uśmiechnął się wąskimi wargami i miała dziwne wrażenie, że jej imię zabrzmiało w jego ustach jak obelga. – Słusznie robicie, spoglądając w dół, bo tam, na ulicach Spichrzy dobiega właśnie kresu wasze panowanie.

* * *

Kartoflanka była przypalona i zalatywała stęchlizną, co, jak zauważył Twardokęsek, zdarzało się za każdym razem, gdy Szarka brała się pospołu z wiedźmą do warzenia strawy. Wolarze posępnie siorbali zupę, rozumiejąc, że skoro Morwa poszła tego wieczoru do karczmy, przyjdzie im poprzestać na cienkiej polewce. Twardokęsek zamieszał łyżką w kociołku, wszakże nie wyłowił nic prócz żałosnej, rozgotowanej zieleniny i paru ziaren fasoli. Popatrzył na nie, potrząsnął głową i nic nie powiedział. Zresztą co miał rzec?

Odkąd wyruszyli z klasztoru Cion Cerena, susza nie ustawała. Potoki powysychały, tylko gdzieniegdzie na dnie sączyła się wąska strużka. Zboże żółkło na polach, spękana ziemia prawie w glos skwirczała deszczu, a woły czyniły na spieczonym gościńcu taką kurzawę, że ledwo człek dychał. Szczęściem kompania Kuny znała szlak i poganiacze nawet podczas owej upalnej wiosny potrafili znaleźć wodę. Obozowali jednak przeważnie pod gołym niebem, gdyż żaden oberżysta nie wpuściłby za próg wolarzy, ludzi gwałtownych, słynących z grubiaństwa i zamiłowania do bitki, a przy tym golców i rozpustników. Kuna zapewniał Twardokęska, że to się zmieni, kiedy już każdy z nich zawiesi przy pasie wypchaną sakiewkę. Ale na razie siedzieli na klepisku, a okna oberży po drugiej stronie zagonu koniczyny połyskiwały przytulnym, ciepłym światłem.

Wędrowali od trzech tygodni, pędząc stado coraz wyżej przez Góry Żmijowe, bez pośpiechu, aby woły nie wychudły i nie zmarniały przed czasem. Kuna co roku prowadził bydło na letnie targi w Spichrzy, tym razem jednak prześladował go pech. Na równinach Turznii, za południowym zboczem Gór Żmijowych, zaraza przetrzebiła stada i z trudem zdołał się wynająć do bydląt. Potem zbójcy ubili czterech ludzi z jego kompanii. Gdy w końcu, poharatani i wyczerpani, dowlekli się pod klasztor Cion Cerena, zostało ich tylko ośmiu, liczba zaś owa, jak powszechnie wiadomo, nie sprzyja wędrowcom. Nawet wraz z Twardokęskiem, Szarką i wiedźmą było ich wciąż jedenaścioro, i Kuna nie mógł wybrzydzać, kiedy pojawiła się Morwa. W miłej bogom dwunastoosobowej gromadce ruszyli wreszcie w drogę.

Morwa śmiała się w uchylonych drzwiach oberży schrypniętym, niskim śmiechem kobiety, która umiała wypić równie dużo, jak Twardokęsek, i po pijanemu, siedząc okrakiem na dyszlu, wyśpiewywała najbardziej sprośne piosenki, jakie słyszał – co świadczyło o znacznym obyciu, jako że zbójca słyszał niejedno. Zdzira, pomyślał z zawiścią, bo z gospody dochodziła nie tylko fala wrzasków, ale i zapach wędzonki, od którego hersztowi donośnie zaburczało w brzuchu. Jakby porażona jego niechęcią, kobieta zachwiała się. Odepchnęła wczepionego w nią powroźnika i sztywnym krokiem podążyła ku krytemu płótnem furgonowi, ochrzczonemu przez wołarzy babińcem. W połowie zagonu koniczyny przewróciła się i zwymiotowała.

Poganiacze zaśmiali się zgodnie, bez złości.

Dwunastka nie dwunastka, pomyślał Twardokęsek, z niepokojem przyglądając się jej towarzyszowi, jeszcze na nas baba nieszczęście sprowadzi. Zważywszy na to, że zarówno powroźnik, jak i wszyscy jego konfratrzy, żyli z tropienia złoczyńców i odszczepieńców, a na wozie spała wiedźma, zbójca miał się czym trwożyć.

Co prawda, rzekł sobie, jeśli nawet Morwa zdążyła się domyślić, z kim ją zetknął los – a dałby sobie rękę uciąć, że tak było – to na razie nie czyniła żadnych wstrętów wiedźmie i Szarce. Jęzor miała wprawdzie popędliwy, ale ujadała przeważnie na poganiaczy. W niewieścim furgonie natomiast panowały spokój i harmonia, o czym wkrótce przekonał się wolarz, którzy nieopatrznie klepnął po zadku zbierającą chrust wiedźmę. Baby się rzuciły nań zgodnie i otlukły mu grzbiet gałęziami.

Wolarze z wolna kładli się w posłaniach, lecz Twardokęska czemuś sen nie morzył. Zatrzymali się na ostatni postój przed pasmem Gór Sowich, legowiskiem zwierzołaków, i Twardokęsek znał te strony lepiej, niż był skłonny przyznać. Kiedy patrzył na zachód, rozpoznawał odległe szczyty, Maczugę, Pal i ten, który zwali Mnichem. Za nimi rozpościerała się Przełęcz Zdechłej Krowy – pół dzionka górską ścieżką pomiędzy graniami, by dotrzeć do obozowiska, pomyślał i zaraz wzdrygnął się z niechęcią. Wiedział, że jeśli zostało choć kilku ze starej kompanii, rozdarliby go na strzępy za skradziony skarbczyk.

Dumał posępnie, nacierając łojem wysokie buty z żółtej, licowanej skóry, kiedy znienacka zaszła go Szarka i przysiadła obok na derce. Na samodziałową koszulę wyrzuciła skórzany serdak bez rękawów, z przodu sznurowany aż pod szyję, w talii ściągnięty szerokim pasem. W opactwie hojnie ich wywianowano przyodziewkiem i jadłem, nosiły się więc z wiedźmą wcale zasobnie i na pierwszy rzut oka nikt by ich nie wziął za byle powsinogi. Twardokęsek też bardzo sobie chwalił poczciwość mnichów, bo mu na pożegnanie podarowali sielną kobyłkę, przyciężkawą nieco, lecz spokojną i nawykłą do górskich ścieżek.

Dotychczas wędrowało im się zadziwiająco spokojnie. Twardokęsek przykazał wolarzom zwać się Derkaczem i ani im we łbie świtało, kogo do kompanii przyjęli. Co zaś się tyczy niewiast, mnisi musieli delikatnie napomknąć Kunie o napadzie i zbójeckiej swawoli, jakiej padły ofiarą. Jednakże trzeba przyznać, że poganiacze nie próbowali dziewek przymuszać do żadnych figli – zapewne po trochu obawiali się zbójcy, bo był on potężnym chłopiskiem, a może Kuna im zakazał zbereźności, gdyż te łatwo stałyby się przyczyną swarów. Najwyżej czasami któryś klepnął Szarkę czy wiedźmę w tyłek, ale też obyczaje mieli proste i trudno się było o to gniewać.

Dzionki mijały jeden po drugim i jeśli mógł na coś Twardokęsek narzekać, to tylko na ciężką pracę przy bydle, od której wieczorem sztywniały wszystkie mięśnie i łamało go w krzyżu. Ale jadziołek nie kręcił się obok furgonu, wiedźma nie wiedźmiła, a obręcz dri deonema i dwa zakrzywione miecze spoczywały gdzieś głęboko ukryte między babskimi pakunkami. Szarka zaś wielce składnie udawała młodziutką, niedoświadczoną włościankę; kiedy jakiś wolarz rzekł przy niej coś sprośnego, płoniła się i uciekała, choć ślepia jej przy tym bardzo nieprzyjemnie łyskały.

– Lękam się, Twardokęsek – odezwała się stłumionym głosem dziewczyna. – Im głębiej w te góry, tym bardziej jadziołek staje się niespokojny.

Ot, dziwowisko, pomyślał zbójca. Pewnie gadzina czuje, ile tu krwi popłynęło, kiedy jeszcze szczuracy luzem tutaj chodzili i naród mordowali.

– Należało się w opactwie przyczaić, drogę dobrze obmyślić, może jaki zacny kupiecki konwój wyszukać, żeby naszego bezpieczeństwa strażnicy strzegli – mruknął niechętnie – a nie do Spichrzy na przełaj smyrgać. Gadałem przecie, że tu okolica dzika, zbójcy, zwierz leśny i szczuracy na koniec podróżnych prześladują. Zrządzenie losu czyste, kto tu cało przejedzie, a czyje kości wilki ogryzą.

74
{"b":"89211","o":1}